Felietony Kultura

Dlaczego nie oglądamy katolickich filmów hiszpańskich?

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Marcin Drewicz: Dlaczego nie oglądamy katolickich filmów hiszpańskich?

Część I: Sławne oblężenia

W znacznych odstępach czasu pojawia się w naszej epoce fabularny i zarazem historyczny (tzw. kostiumowy) film o międzynarodowym zasięgu, zyskujący miano „katolickiego” i rzeczywiście wysoko przez katolików ceniony. Że dla przykładu wymienię tu „Misję” (1986, Wielka Brytania), „Cristiadę” (2012, Meksyk), czy ostatnio „Wandeę” (2022, Francja).

Także w naszej epoce, zarazem jednak kilkadziesiąt lat już temu, zestawiono ową watykańską listę 45. filmów katolickich „na stulecie kina”. Dlaczego właśnie 45.? Dlaczego właśnie te filmy, a nie inne? Nie tu miejsce na omawianie tamtego zestawienia dzieł ekranowych. Dość powiedzieć, że żaden z doprawdy katolickich, wśród nich prawdziwie antyrewolucyjnych obrazów przywołanych poniżej na wspomnianej watykańskiej liście się nie znajduje. Bo też kino właśnie hiszpańskie zostało tam… pominięte (może poza jednym obrazem „nowoczesnego” reżysera).

Mowa tu o kinie hiszpańskim połowy XX wieku, więc z czasów zwanych nie bez podstawy „frankistowskimi”; o kinie świetnym, wysmakowanym, jakże wyrazistym, ale w Polsce i zapewne w wielu innych krajach – o hańbo! – nadal nieznanym. Ta nieznajomość jest nie do wybaczenia, skoro owe filmy – w oryginale czarno-białe – są powszechnie dostępne w Internecie, „na jedno kliknięcie”.

O ile wiadomo piszącemu niniejsze, żaden z nich, w żadnej z kopii, nie doczekał się lektora w języku polskim, ani napisów w języku polskim, więc poznawać je można, jak dotąd, w hiszpańskim oryginale językowym. Ale od czego jest ruchomy obraz, ten przekaz właśnie filmowy, czytelny nawet dla ludzi nie rozumiejących mówionej przez aktorów „z prędkością karabinu maszynowego” hiszpańszczyzny?

Weźmy na początek monumentalne obrazy przedstawiające sławne wydarzenia sprzed ledwie kilku lat, więc z czasów Hiszpańskiej Wojny Domowej (która formalnie zakończyła się w kwietniu 1939 roku).

Oto wyjątkowo produkcji włoskiej, lecz kręcony oczywiście z udziałem Hiszpanów „Sin novedad en el Alcazar” (tłum.: „W Alkazarze nic nowego” lub „W Alkazarze bez zmian”; 1940, reż. Augusto Genina). „Alcazar” to tyle co zamek, ale zamek królewski, a za czasów Karola V cesarski, o znaczeniu takim, jakie w Polsce ma Wawel i może jeszcze Zamek Warszawski. Owych alcazarów w Hiszpanii jest wszakże więcej.

Atoli w tym górującym nad prastarym Toledo, w środku kraju, mieściła się do roku właśnie 1936 sławna Wojskowa Akademia Piechoty (od połowy XX wieku w nowym gmachu, vis a vis odbudowanego Alcazaru, na lewym brzegu Tagu).

Heroiczna obrona tego historycznego zespołu zamkowego przed zajadle oblegającymi go rojos, czyli… czerwonymi – owe „70 dni Alcazaru”, od 21 lipca do 28 września 1936 roku – jeszcze gdy trwała, już stała się kolejną wielką legendą cywilizacji hiszpańskiej (hispanidad), z gruntu przecież katolickiej. I wielkie są do dzisiaj na całym świecie starania, aby wiedza o tamtym i innych podobnych mu wydarzeniach się nie rozprzestrzeniała. Więc i w Polsce nadal, pomimo bogactwa dostępnych „na jedno kliknięcie” zapisów internetowych, nie wiadomo o tym nic.

   Prastary królewski Alcazar de Toledo był przez rewolucyjnych rojos wściekle gruzowany (!), tydzień za tygodniem, przy użyciu masy pocisków wszelkiego kalibru, bombardowań lotniczych i poprzez odpalenie trzech podłożonych podeń min. Gejzer wybuchu widać było z oddalonego o 70 kilometrów Madrytu. Lecz także i my, Polacy, wiemy od naszych Czcigodnych Przodków, że „z kupy gruzów też bronić się można” (Henryk Sienkiewicz).

Odsiecz przyszła na czas. Pan pułkownik Jose Moscardo, dowódca obrony, złożył wyzwolicielom ten zwięzły meldunek, jaki czytamy w tytule omawianego tu filmowego dzieła.

   Znaczna część filmu nakręcona została na oryginalnym, nie uprzątniętym jeszcze wtedy gruzowisku Alcazaru. Warto śledzić obiekty i przedmioty, jakie w filmie, bo i w sprzed kilku lat historycznych wydarzeniach będących jego tematem spełniły ważną rolę. Na przykład – pomnik cesarza Karola V na dziedzińcu zamku, czy owe „dwa telefony” (dos telefonos), przez które tamtą sławną krótką rozmowę odbyli ojciec i syn.

O czym to była rozmowa? I dlaczego takiej właśnie treści? I jakżeż króciutko oni rozmawiali wyrażając pomimo to treści przeogromne, nieogarnione. Wracamy oto do praźródeł łacińskiej cywilizacji. Wiele by o tym mówić – najlepiej sam film obejrzeć.

   W tym samym czasie daleko na południu, w Andaluzji, garstka powstańców zamknęła się, jak i w toledańskim Alcazarze wraz z licznymi kobietami i dziećmi, w murach prowadzonego przez oo. Trynitarzy odwiecznego sanktuarium Nuestra Senora de la Cabeza. Tam odsiecz nie nadeszła (osobna to historia), więc po prawie roku (!) tężejącego oblężenia rewolucyjne wojska rodzimych hiszpańskich oraz tych „międzynarodowych” rojos (Brygady Międzynarodowe) zdobyły sanktuarium, po którym to wydarzeniu mało kto z obrońców pozostał tam przy życiu.

   Piękne słowa o obrońcach tamtego też przecież świętego i historycznego miejsca pozostawił w polskiej literaturze Jędrzej Giertych, w opublikowanej wkrótce po jego reporterskiej podróży „Hiszpanii bohaterskiej”. Giertych miał możliwość, tam na miejscu, przez wojskową lunetę z odległości kilkudziesięciu kilometrów oglądać oblężony, bielejący na wzgórzu Cabeza (hiszp.: głowa) kościół wraz z przyległymi zabudowaniami.

   Lecz w nakręconym kilkanaście lat później fabularnym filmie, na fali prowadzonej przez rząd generała Francisco Franco polityki zgody narodowej (m.in. liczne amnestie) sceny okrucieństwa nie zostały wyeksponowane.

   „El santuario no se rinde” (tłum.: „Sanktuarium się nie poddaje”; 1949, reż. Arturo Ruiz Castillo). Kinematografię hiszpańską tamtych lat cechuje najwyższej próby dopracowanie wszystkich elementów filmu, począwszy od scenariusza, poprzez obsadę aktorską, reżyserię, scenografię, zdjęcia, montaż, po muzykę.

W „El santuario…” zwracają też uwagę andaluzyjskie ludowe pieśni kościelne, owe villancicos śpiewane i grane przez oblężonych – żołnierzy, kobiety, dzieci, duchowieństwo – w trakcie obchodów Bożego Narodzenia Roku Pańskiego 1936; lecz też w trakcie bombardowania i pod sypiącym się na głowy gruzem; czy też solowo wykonywana przez jednego z żołnierzy maryjna pożegnalna saeta, w okopach, w oczekiwaniu na poprzez megafon zapowiedziany przez rojos szturm generalny, który rzeczywiście niebawem się rozpoczął. Zatem, w oczekiwaniu na już teraz niechybną śmierć w walce.

   Nagromadzenie tych środków wyrazu, i świadomość, że jest to filmowe odegranie wydarzeń prawdziwych, z niedawnych przed powstaniem filmu czasów, wywierają, bo muszą wywrzeć na „cośkolwiek z tego rozumiejącym” widzu wrażenie potężne.

   Dodajmy tutaj, że w owym filmie o obronie toledańskiego Alkazaru obrońcy i zgromadzona ludność cywilna, otrzymawszy potwierdzenie o nadchodzącej odsieczy chórem radośnie śpiewają sławny już wtedy hymn „Cara al sol” („Twarzą ku słońcu”).

   Tu zaś, w Andaluzji, owa wiodąca żeńska postać, grana przez Mary Lamar (ale to Hiszpanka), w obliczu śmiertelnego zagrożenia wytrwale zachęcająca zgromadzone w podziemiach klasztoru kobiety i dzieci do nie ustawania w modlitewnym śpiewie… A później odpowiadająca w imieniu wszystkich, że zgromadzona w oblężonym sanktuarium ludność cywilna, głównie kobiety, nie skorzysta z oferty rojos, by móc wyjść stamtąd przed zapowiadanym szturmem generalnym, więc że nie pozostawi żołnierzy-obrońców, po tylu miesiącach wspólnych trudów i poświęceń…

   O, Polacy! Czy choćby te krótkie wzmianki o zaledwie niektórych scenach z ledwie tylko dwóch starych filmów z dalekiej Hiszpanii czegoś Wam nie przypominają? Prawda? Jakiż to natłok nieoczekiwanych skojarzeń i porównań polsko-hiszpańskich, tych z XX wieku, lecz i tych dawniejszych. A i bratanek-Węgier też może się dołączyć, z na przykład „Gwiazdami Egeru”; a to się działo akurat w wieku XVI. Rzut oka na mapę Europy, więc na położenie geostrategiczne tych trzech królestw – hiszpańskiego, polskiego i węgierskiego – wiele wyjaśnia.

   Saeta śpiewana przed rozstrzygającym starciem. Warto przy tej sposobności wskazać na ów specyficzny i bardzo hiszpański stosunek do śmierci ponoszonej w walce w obronie Krzyża Chrystusowego. Złożyły się na to wieki Męczeństwa, więc zrazu Rekonkwisty na Półwyspie Iberyjskim, i wieki Misji szerzonej przez iberyjskie duchowieństwo po całym świecie, zwłaszcza zaś w Indiach Zachodnich będących częścią Królestwa Hiszpanii.

Karawele, a później galeony hiszpańskie opływające świat miały na znak owej Misji wyszyte na żaglach wszerz i wzwyż czerwone krzyże, widoczne na morzu z daleka.

   Do dzisiaj w Hiszpanii, zwłaszcza w trakcie uroczystości z udziałem wojska, Straży Obywatelskiej (Guardia Civil), czy też marynarki, śpiewa się między innymi „El novio de la muerte” („Narzeczonego śmierci”), „La muerte no es el final” („Śmierć to nie koniec”), ale i „Banderitę” (to by się tłumaczyło na język polski nie jako „banderka”, czy „proporczyk”, lecz raczej jako… „flagusia” lub „flagunia”, czyli ten główny sztandar królewski i narodowy, lecz potraktowany… czule i wręcz opiekuńczo).

   W Armada Real (Marynarce Królewskiej) śpiewa się zwłaszcza hymn „Salve Marinera”, i jest to pieśń z tych nie o śmierci, lecz maryjnych, tu: do Matki Bożej Szkaplerznej z Góry Karmel (Carmen!), patronki żeglarzy, marynarzy, rybaków i właśnie Armada Real.

   Hiszpańska oraz iberoamerykańska pieśń, piosenka, i w ogóle we wszystkich możliwych formach muzyka wraz z tańcem, jest to – jak wszyscy wiemy – temat nieogarniony, potężny, najszerszy bodaj pośród wszystkich kultur świata. Od tematyki filmowej wszakże za daleko nie odbiegliśmy, skoro to wszystko poznajemy właśnie z internetowych… filmików (sic!).

Koniec cz. 1.

Polecamy również: Przewoźnicy, pszczelarze i leśnicy dołączają do protestu rolników

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!