Felietony Kultura

SCHINDLER’S FACTORY… CZYLI O KŁOPOTACH Z POLSKĄ TOŻSAMOŚCIĄ NA PRZYKŁADZIE KRAKOWA / CZĘŚĆ SZÓSTA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CZĘŚĆ SZÓSTA – UPAMIĘTNIANIE NA CMENTARZU I POZA NIM

Poprzedni odcinek zakończyliśmy wspomnieniem pewnego zamiłowanego krajoznawcy, który zwykł był mawiać, że aby poznać jakąś miejscowość, trzeba tam odwiedzić przynajmniej trzy miejsca: targowisko, kościół i właśnie cmentarz.

Oto krakowski Salwator. Otwarta księga, na którą my tu ledwie spoglądamy, gdyż jej choćby tylko przeglądanie wymaga osobnego specjalnego opracowania. Nie jest to czas sławnego jarmarku Emaus, nie ta pora roku. Prastare tutejsze kościoły są – pozamykane, gdyśmy tam trafili: klasztorny ss. Norbertanek, stojący nieopodal pod wezwaniem Najświętszego Salwatora (Zbawiciela), nadający nazwę całej okolicy, oraz owa drewniana „Gontyna” (tak ją nazwała pani prowadząca grupę polskich turystów, ona uchyli wrota dwóch z tych świątyń, na krótko; uliczka Gontyna też tu jest). Jest i Cmentarz Salwatorski – ten otwarty, a jakże. Tędy idzie się na Kopiec Kościuszki.

Z dawnych zdjęć z podpisami, reprodukowanych na wystawionych pod klasztornymi murami planszach dowiadujemy się m.in., że po drugiej stronie klasztoru krakowscy socjaliści urządzili sobie przed wojną plażę nad Wisłą. Takie dodatkowe informacje, planszowe, są bardzo pożyteczne. Zawsze trzeba chwalić tych, którzy tym sposobem pomagają zwiedzającym poszerzyć sobie ogląd rzeczywistości historyczno-kulturowej, w jakiej znajdował się, a i dziś się znajduje dany obiekt.

Ale… na planszach, jak i w muzeach, na wystawach, czy w publikacjach, można pewne treści zaakcentować, inne zaś umniejszyć, pozmieniać lub po prostu ordynarnie przemilczeć. Bądźmy więc czujni i miejmy swój rozum. Wiadomość o przedwojennej „podklasztornej” plaży została podana przechodniom jako zapewne świadcząca o kolejnym „postępowym” i z tego właśnie powodu „pozytywnym” przejawie życia społecznego toczącego się od niepamiętnych czasów w tym akurat miejscu. Jednak my tę treść odbieramy i interpretujemy odmiennie, a nawet nieprzychylnie, więc prawdopodobnie nie spełniając oczekiwań tych, co nam ją podają. A co? To i tego już nie wolno?

Cmentarz Narodów w Wadowicach (gdzie go szukać, na planie i w terenie?). Przestrzeń głównie zielona, z ciągami pochówków ledwie uwydatnionymi ponad poziomem gruntu; miejscami nagrobki lub krzyże. Z życiem i historią samego miasta i jego mieszkańców ma on wszakże nieco mniejszy związek, aniżeli dwa inne cmentarze – Stary i Nowy (ten ostatni sąsiadujący z Cmentarzem Narodów), lecz jest on zarazem ważnym obiektem obrazującym dzieje miasta i kraju na obszarze XX wieku. Jakich to armii żołnierzy tu nie pochowano? Czytamy o tym na stosownej planszy, gdyż z oglądu samego tego cmentarza, z uwagi na jego stan, wszystkich tych informacji byśmy nie pozyskali. Byle by tylko owe napisy-opisy były rzetelne w treści i sprawnie zredagowane. Bez „wciskania kitu”, którą to metodę znamy ze „słusznie minionej przeszłości”.

Lecz jest też „słusznie trwająca teraźniejszość”. Spostrzegamy raptem świeżą tabliczkę, datowaną na teraz, bo na 14 sierpnia 2019 roku, i podpisaną przez jedną z organizacji młodzieżowych (najwidoczniej takie jeszcze w Polsce są). Oto akcja „Płomień Braterstwa”. Tabliczka jest dedykowana „żołnierzom polskim i ukraińskim w dowód pamięci”, choć z rozwinięcia treści wynika, że tylko ukraińskim (spoczywającym pośród innych w tym właśnie miejscu). Chodzi tu albowiem o „upamiętnienie sojuszników Polski w wojnie polsko-bolszewickiej 1920 roku”. Wspominamy sobie dawniejsze czasy. Czegóż to kiedyś ówczesny powszechny „ZetHaP” forsownie nie upamiętniał, w poprzednim pokoleniu, za PRL-u, w latach 60., 70., 80. XX wieku, i później.

A opodal owej tabliczki nadal wznosi się wyjątkowo niezgrabny sowiecki pomnik z drugiej wojny światowej. Czy zawsze stał on właśnie tutaj? Ach te „cmentarze zbiorcze”! Jak ten tutaj, jak opisywany już wcześniej Rakowicki Wojskowy, jak wojskowy cmentarz w jakże stąd odległej Brodnicy (dowiedzcie się o nim już sami), a i warszawskie Powązki Wojskowe, z m.in. kwaterą z roku 1920, ze znaną dziś Łączką, ale i z UB-owcami oraz z Bierutem, Gomułką i Jaruzelskim przecież. Człowiek nieprzygotowany, choćby i Polak, miejscowy, nijak się w waszym dla potomnych przekazie nie rozezna. Kto dobry? Kto zły? Kto przyjaciel? Kto wróg? Kto swój? Kto obcy? Na potęgowanie tego zamętu pracuje m.in. właśnie już prawie ćwierćwiecze (sic!) ustroju szkolnego 6+3+3.

Nie to, co u naszych braci Hiszpanów. Tam wszystko jest, a właściwie było, jeszcze do niedawna (sic!) wyraziste i przejrzyste, na wskroś.

Z tabliczki „Płomień Braterstwa” dowiedzieć się dziś można prawdziwie fantastycznych rzeczy, że mianowicie w roku 1920 bez Ukraińców „polskie zwycięstwo w tej wojnie było zagrożone” i że „Ukraińska Republika Ludowa była w tej wojnie jedynym prawdziwym sojusznikiem Polski”. Więc byli też „sojusznicy fałszywi”? O, tak! Swoją drogą, może to i lepiej, z dwojga złego, że młodzież (i w ogóle nikt) tu jednak nie przychodzi, więc owych treści z tabliczki nie wyczytuje. Ale przecież na cmentarz trzeba przyjść i modlić się tam za zmarłych.

Galicyjskie cmentarze wojenne – a myślimy tu akurat o tych z pierwszej wojny światowej – same są osobnym tematem do rozważań. Istnieje na ich temat stosowna literatura; wydano nawet piękny album. Na odwiedzane przez nas w tegorocznej podróży obszary tamten front nie dotarł, ale znajdowały się na nich szpitale wojskowe. Stąd i m.in. cmentarz wadowicki (gmach byłego cesarsko-królewskiego zakaźnego szpitala wojskowego wznosi się opodal), i mały cmentarzyk w Kalwarii Zebrzydowskiej, i kwatera na cmentarzu w Wieliczce, i ten posadowiony u podnóży znanej wszystkim potężnej nowoczesnej świątyni w krakowskich Łagiewnikach (tej blisko Klasztoru, bo niedaleko jest jeszcze inna, najnowsza).

Z jednej strony – wyniosła konstrukcja z żelbetonu. Ale z drugiej… Przecież Św. Siostra Faustyna należała, w rzeczy samej – a myślimy tu teraz o wymiarze doczesnym – do tej samej epoki, co tych kilkuset żołnierzy wielu narodowości pochowanych na tym dobrze utrzymanym i stylowo zaprojektowanym łagiewnickim cmentarzu. Grupy pobożnych przybyszy do Łagiewnik (nie dość ściśle nazywanych dzisiaj pielgrzymami) przechodzą obok niego, tak się jakoś przyglądają, nie przyglądają, wejść przez bramkę się wzbraniają (bo ich przewodnicy o tym napotkanym na miejscu obiekcie nie byli uprzedzali, bo to rzekomo „nie na temat”), lecz każdy chętny może z treści fachowo zredagowanej tablicy informacyjnej dowiedzieć się, co to, kto to i dlaczego. I tak trzymać! Pod wyniosłym krzyżem cmentarnym widnieje trójbarwna węgierska wstęga zawiązana na nagrobnym wieńcu. Chorwaci wystawili tu nawet stosowną tablicę ze swoim godłem-szachownicą. Trójmorze!

Grunt to dostępna, możliwie pełna i wyraźna informacja (ale zarazem zwięzła, w terenie, gdyż grube książki poczytamy sobie w domu). Zwłaszcza wadowicki system ulicznej informacji turystyczno-krajoznawczej, ten w postaci pomysłowych tablic informacyjnych zwieńczonych zarysem kapelusika-melonika i planów, umieszczonych obok co znaczniejszych tamtejszych obiektów (także w kontekście związków z nimi młodego Karola Wojtyły), praktycznie i owocnie nam posłużył. Dziękujemy!

Informacja jest tam przekazywana pod wspólnym tytułem „Galicyjskie Wadowice”. Brawo! Ktoś jednak pilnuje i broni galicyjskiego fasonu… Skoro nawet Kraków… zrezygnował (?).

I jaki to los polski przeziera nam ze zwiedzania i z czytania o zwiedzanych obiektach. Weźmy taki na przykład, wciąż istniejący – lecz zarazem nieistniejący, o czym trochę dalej – były gmach wadowickiego (byłego) „Sokoła”. Także o tym miejscu wspominał Papież publicznie – pamiętamy – gdyż tu za młodu uczęszczał był wraz z kolegami na zajęcia gimnastyczne i grywał w młodzieżowym teatrze. Historyczna fotografia budynku, jeśli pominąć poziom parteru, przedstawia atoli coś zupełnie innego, aniżeli to, co się oto przed nami „w realu” na ulicy wznosi. Tamto niegdysiejsze było, by tak rzec, perełką polskiej architektury swoich czasów, i cechowało się m.in. oryginalnym pięknym spadzistym dachem, charakterystycznymi attykami (jak m.in. niektóre stacje na trasie Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej, sic!), łukowatymi oknami, na fasadach stiukami (sic!) nawiązującymi swoją tematyką do owych szczytnych idei, jakimi powodowało się Towarzystwo Gimnastyczne „Sokół”… Budynek obecny jest pozbawiony tych wszystkich cech. Dlaczego? Pocieszamy się, że nieopodal stoi jeszcze, w podobnym stylu co tamten, zaprojektowany i w tamtej jeszcze epoce powstały dom mieszkalny, i nie ten jeden przecież (ale z drugiej strony ciągną się już szeregi PRL-owskich bloków).

O wadowickiej „Sokolni” czytamy z ulicznej tablicy informacyjnej: „W latach 50. XX w. górna część budynku została zniszczona i przebudowana przyjmując dzisiejszy kształt”.

Zniszczona! Przez kogo?! Nie przez Niemców, choć tutaj od początku do końca wojny był już Reich. Nie przez sowietów, którzy sobie z armaty strzelali, do czego im się zachciało. Ale przez etnicznych Polaków! Nie w czasie rujnującej wojny, ale po wojnie – w czasie „socjalistycznej odbudowy”. Zniszczona! Jedni Polacy kiedyś to zbudowali i przez dziesięciolecia tym się cieszyli, a inni Polacy przyszli i zniszczyli. Stać ich na to było – by niszczyć! Już po samej przez się wyniszczającej wojnie i okupacji. Że byli oni powodowani może nawet i obcymi hasłami, może nawet i obcą modą – to ma już wtórne znaczenie.

A o czymże my właściwie, jak nie o innym trochę niszczeniu wypisujemy w tym naszym ciągu rozważań krakowskich? Nie uwierzycie, ale pośród wielobarwnych malunków znajdujących się na trotuarze (sic!) przed tą wadowicką niegdysiejszą „Sokolnią”, a dziś „Domem Kultury”, wyróżnia się… heksagram; o tak, biały, o niebieskich obwódkach. Nie do wiary! A jednak!

W Krakowie, gdyśmy nadwiślańskim trotuarem zbliżali się do Skałki, na owym trotuarze jakaś ręka, jakby dziecięca, także pozostawiła nieduże heksagramy, rysowane chyba kawałkiem tamtejszego krakowskiego wapienia, a inne cegłówką.

Na okazałym budynku opodal – więc jesteśmy wciąż bardzo blisko Stanisławowej Skałki – umieszczono, już w obecnym stuleciu, o znacznej powierzchni tablicę ku pamięci szkoły żeńskiej, ale w wersji angielskiej: „teacher’s seminary” (sic!), której uczennice, w wersji polskiej: „dziewczęta żydowskie”, a w wersji angielskiej: „daughters of Israel”, przybywały tu niegdyś „z różnych stron świata” – tak w tekście polskojęzycznym – aby tu studiować Torę (sic!). W tekście anglojęzycznym, wyraźnie obszerniejszym, na tejże samej tablicy podano atoli, że owe studentki Tory pochodziły ze znacznie mniejszego obszaru, gdyż „from many corners (sic!) of central and eastern Europe”. Cóż… Wiadomo… Przed wojną łatwiej było rodzicom młodą córkę wysłać do innego miejsca na obszarze „central-eastern Europe”, aniżeli do tejże Europy aż z dalekiej Ameryki i z owego zaoceanicznego „całego świata”. Nie to co dzisiaj…

A co napisano na tablicy alfabetem żydowskim, tego nie wiemy, bo nie potrafimy odczytać napisów w tym alfabecie. Opodal tego miejsca – wciąż w widomym sąsiedztwie sanktuarium na Skałce – na pewno inne ręce wzniosły zespawany z rurek krzyż z napisem, po polsku (tak! tak! po polsku!): „Znak, któremu sprzeciwiać się będą”.

Gdzie indziej, na plakacie reklamującym wystawę o krakowskich pokoleniach, brodaty czarnowłosy mężczyzna w wysokim czarnym kapeluszu ramię w ramię sąsiaduje z polskim… ale powstrzymujemy się od podawania tych z nie polskiego języka wziętych nazw, a to właśnie z przyczyny „politycznej poprawności” i takiejże roztropności.

Wnioskujemy z tego wszystkiego, że tutaj walka o przestrzeń, kulturową, symboliczną i każdą inną – wciąż trwa! Lecz ta strona, która ku swojemu zaskoczeniu w tę walkę została „bez swojej wiedzy i zgody” uwikłana, wykazuje jakąś taką niepokojącą bierność. Bierność w walce – toż to grozi katastrofą!

Na ścianie innego, okazałego budynku, lecz już nawet w granicach ściśle pojętego „Old Town”, więc na obszarze poza tą, tamtą i jeszcze inną „Jewish Quarter”, umieszczono na rozległej tablicy, po polsku i po angielsku (znowu ten angielski, do niedawna u nas wcale nie znany ani na kamiennych tablicach nie stosowany!), wspomnienie o pewnej nie zdefiniowanej co do narodowości, najpewniej małżeńskiej parze przedwojennych inwestorów tego obiektu. Czy to oznacza, że my też zaraz musimy się rzucać do umieszczania tablic kommemoratywnych o każdym z inwestorów na ścianach każdego z setek i nierzadko setki lat sobie liczących budynków na obszarze Starego Krakowa? Co na to powie konserwator zabytków? Co na to nasz dobry gust i nasze tradycyjne mniemanie o zabytkach?

Na owej zaś tablicy, bez daty jej tu umieszczenia (co w Polsce jest rzadkością w przypadku tekstów dłuższych, jak ten) nie omieszkano na zakończenie oznajmić, że wspomniana para pozostawiła – nie wiemy czy na Wschodzie czy gdzieś indziej – „po sobie dzieci, wnuki i prawnuki”.

Angielski się jednak czasem przydaje, gdyż w tym języku ta sama treść wyrażona jest tu głębiej: „are survived by children, grandchildren and great-grandchildren”. Bo przecież tylko pod takim warunkiem jakikolwiek naród może być „survived”.

Otóż to! Czy wśród Polaków w Polsce przyrost naturalny jest nadal ujemny? Przyrost – ujemny – dobre sobie… Czy rośnie u nas liczba tzw. singli, i zwłaszcza tzw. singielek? Bezdzietnych, oczywiście… Wnuków i prawnuków na pewno się od nich nie doczekamy! Czy rośnie u nas liczba, dla odmiany, dzietnych – panien z dzieckiem? Panna z dzieckiem jest to bardzo dziś rozpowszechniona (i, o dziwo, pielęgnowana w naszym społeczeństwie!) odmiana zjawiska nazywanego „kobieta samotnie wychowująca dzieci”. Powszechność tego ostatniego była wymuszona i zrozumiała w warunkach i w następstwie wojny, i we wczesnym okresie powojennym. Ale teraz?

Czy rośnie u nas liczba konkubinatów? Wspomniana panna z dzieckiem (z jednym lub więcej) może mieszkać tylko z tym swoim potomstwem, albo, ponadto z jakimś niepoślubionym sobie mężczyzną, czyli z konkubentem właśnie, i z nim nadal łamać zakaz cudzołóstwa (stosując przy tym tzw. antykoncepcję lub nie).

Lecz aby uprawiać tenże proceder, nie musi ona przecież z mężczyzną aż zamieszkiwać pod jednym dachem, lecz czynić to w trybie, by tak rzec, dochodzącym – z jednym „partnerem” lub z więcej niż jednym. Jak to wszystko przedstawia się w dzisiejszej Polsce w liczbach?

Jaki mamy, w społeczeństwie-Narodzie wciąż nominalnie katolickim (jeszcze nie post-katolickim, jeszcze nie! i oby nigdy nie!) pośród „żyjących ze sobą heteroseksualnych par” odsetek: sakramentalnych małżeństw katolickich („ślub kościelny”), związków jedynie cywilnych (pośród nich tych, co mogą, i tych co nie mogą zawrzeć „ślubu kościelnego”), konkubinatów nie rejestrowanych (pod jednym dachem lub „na dochodzenie”)?

No, tak. Lektura Sławomira N. Goworzyckiego „Kobiet-Rewolucji-Kaznodziejstwa”, wydanych ledwie w ubiegłym roku, pozostaje nadal bardzo sugestywna. Przyznajemy, i pozostając jeszcze chwilę pod jej wpływem pytamy dalej:

Czy rośnie u nas liczba bękartów, w tym bękartów niechrzczonych? Jak liczba chrztów (dzieci) rozkłada się według powyższego trójpodziału „związków heteroseksualnych”? Innymi słowy: czy owe cudzołożne konkubinaty podają do chrztu swoje potomstwo, czyli owych bękartów? Czy utrwaliła się już w Polsce owa zgubna zasada: skoro bez ślubu kościelnego, to i bez chrztu dzieci? Czy ci, by tak rzec, pozostali, oprócz konkubinatów nierejestrowanych, czyli „cywilni” oraz „kościelni” (sic!) nadal chrzczą swoje dzieci?

Czy najmłodsze dziś pokolenie Polaków, to kilku- kilkunastoletnie, można już nazywać, w jego części (jak dużej?) właśnie pokoleniem niechrzczonych bękartów?

Co na to odpowie owo sub-pokolenie od tamtego starsze, obecnie już (młodo)rodzicielskie, tak szumnie jeszcze niedawno nazywane w massmediach „pokoleniem JPDwa – Jana Pawła Drugiego”?

My się wcale z tego nie nabijamy. O, nie. Nas to przecież wcale nie bawi… Wręcz przeciwnie! Przecież to jest wielka narodowa tragedia, i wielka już doznana narodowa klęska, z której trzeba się wreszcie zacząć podnosić. Klęska na miarę strat poniesionych w wojnie i/lub pod jakąś demoralizującą okupacją. Klęska w massemediach wszelkiego typu (i nie tylko w massmediach, niestety) uparcie zamilczana i – owszem – nawet forsownie zasłaniana innymi treściami, tymi obecnie bez większego społecznego znaczenia, acz także powiązanymi z ludzką płciowością. Jakimi? To już sami wiecie, w ostatnich latach.

My tu tylko pytamy, jakże boleśnie rzeczowo, o sprawy wciąż i tylko „heteroseksualne”. I żadne inne. „Chłopak – Dziewczyna – jedna rodzina!”. No i co z tego, skoro to właśnie niejeden chłopak z niejedną dziewczyną wbrew naturze i na przekór własnym przyrodzonym możliwościom zaniżają statystyki. Właśnie oni… I tu gdzieś na boki nie ma się co rozglądać w poszukiwaniu jakichś innych, wydumanych przyczyn tej klęski.

Nasze pytania w pierwszej kolejności kierujemy – o tak! – do rzymskokatolickiego duchowieństwa. Do tych religijno-moralnych przewodników Narodu.

I tak miarkujemy… i nie miarkujemy, czy chodząc tu i teraz po Krakowie i po Ziemi Krakowskiej my wypatrujemy tu sprawy polskie, czy też płynnie i na wpół świadomie wkraczamy już w te niepolskie? Że te polskie stają się pomału, niepostrzeżenie, już tylko i zaledwie rewersem spraw cudzych, na terenie polskim (i krakowskim) prowadzonych.

Patrzymy biernie, jako te postacie na niegdysiejszych rysunkach Andrzeja Mleczki (też krakusa) – w poplamionych kufajkach, z berecikami „z antenką” na głowach, ćmiącym się petem w zębach i, obowiązkowo, z rękami w kieszeniach, koniecznie w kieszeniach! – na jakąś taką wielką warczącą koparę. A ta kopara za każdym kłapnięciem usuwa nam kolejną potężną porcję gruntu, naszego gruntu (sic!), spod obutych w gumiaki nóg. A my nic… Stoimy tak bez drgnienia, i się gapimy, na to dziwowisko…

„No popatrz ty… A? Co to się wyrabia… Ehe? Jakie to-to teraz… A? Może i jaki grosz z tego dla nas kapnie, co? Może oni-nam-u nas dadzą jakieś nowe-miejsca-pracy?”. Lecz przecież rymowane i właśnie polskie przysłowie głosi: „Kijem tego, kto nie pilnuje swego”. Proste? Chata podkrakowska-bronowicka… Wesele Wyspiańskiego… Miałeś chamie Złoty Róg… Klęska na własną prośbę! „Ale oni nie chcom chcieć…!”.

Albo i Ślimak na „Placówce” Prusa, a tam… takie trochę chciane-niechciane, ale jednak: zwycięstwo! Polskie zwycięstwo. No popatrz no pan, co to się wyrabia… „My som swoi! My som zdrowi!”. Czy my, dzisiejsi, także?

Po obejrzeniu Maczugi Herkulesa i po odwiedzeniu Zamku w Pieskowej Skale – wspaniałe miejsce! doprawdy wspaniałe! i Ojców, i Grodzisko (z pustelnią bł. Salomei) i w ogóle Dolina Prądnika z przyległościami! – wypytujemy o mogiłę powstańców styczniowych, która „gdzieś tu ma być”. Tu już nie było Galicji (wtedy jeszcze, że się tak wyrazimy, przed-autonomicznej), lecz Kongresówka pod rosyjskim zaborem. Nadgraniczny obszar o takim właśnie ukształtowaniu – doliny, lasy, skały, jaskinie – stanowił dla władz niejakie wyzwanie, w czasie pokoju choćby z przyczyny przemytu, a co dopiero w czasie wojny. Tak było i w dalszej przeszłości. Nie bez powodu właśnie w tych okolicach ukrywał się przed swymi prześladowcami JW książę Władysław, wkrótce odnowiciel Królestwa Polskiego, zwany przez potomnych zdrobniale Łokietkiem.

Trochę to trwało, zanim dotarliśmy do usytuowanej „przecież tu blisko u podnóży Zamku”, poszukiwanej mogiły – pod wiszącą skałą (sic!). Ale… co to za mogiła, w Polsce, poległych bohaterów, ale bez krzyża? Nawet na czarnej poziomej płycie z napisem nie ma ani krzyża, ani „ś.p.”, jakoś tak po PRL-owsku. Lecz nie ma tam również śladów bytności człowieka, więc ani wypalonych lampek, kwiatków, wieńców, choćby zwiędłych – niczego. I po co było to wszystko? Dzisiejsi krytycy inspiratorów i animatorów Powstania Styczniowego mają na co się powoływać. I nie tylko na to, przecież… Na tablicy czytamy:

„Tu spoczywa 65 powstańców polskich z 1863 roku, wśród nich akademik Stefan Zaleski i Ukrainiec Andrij Potebnia, były oficer wojsk rosyjskich, współpracownik Aleksandra Hercena. W hołdzie bojownikom walki za waszą i naszą wolność”.

W tym miejscu należy wspomnieć o innym z tego samego czasu „byłym oficerze wojsk rosyjskich”, takoż powstańcu styczniowym i nadto syberyjskim zesłańcu, mianowicie o Św. Rafale Kalinowskim. Postać ta jest wyraźnie wspominana w odległych stąd o kilkadziesiąt kilometrów i galicyjskich już wszakże Wadowicach (klasztoru w Czernej nie odwiedziliśmy), przynajmniej w dwóch miejscach: w kościele i klasztorze oo. Karmelitów na Górce oraz na ufundowanej niedawno staraniem prywatnym tablicy na budynku przy obecnej ul. Wojska Polskiego, gdzie Święty Rafał mieszkał wraz ze współbraćmi we wstępnym okresie budowy wspomnianego klasztoru.

O Andrieju Potiebni (inna pisownia) i o Aleksandrze Hercenie uczono w szkołach PRL-u, ale o Św. Rafale Kalinowskim oczywiście nie. Wiedzę o tej postaci rozpropagował dopiero wadowiczanin, papież Św. Jan Paweł Drugi.

Tak więc i w Pieskowej Skale, tam pod Zamkiem, przydałaby się taka „galicyjska” – jak ją już poznaliśmy – uzupełniająca informacja na planszach: plan bitwy pod Pieskową Skałą (a bitwy były chyba dwie), charakterystyka bardziej znanych jej uczestników, reprodukcje ilustracji z epoki… I kierunkowskaz z pobliskiej szosy, w ramach szlaku turystycznego, że to właśnie tutaj. No… i krzyż na mogile! Koniecznie!

c.d.n.

Marcin Drewicz, wrzesień 2019

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!