Kultura

RELACJE DWÓCH PAŃ POLSKICH O WYDARZENIACH PORY LETNIEJ I NIE TYLKO – SPRZED STU LAT

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Obydwie panie najpewniej nigdy się nie poznały. Jedna z nich to Zofia Kossak-Szczucka (1889-1968), w roku 1918 młoda mężatka i matka, żona Stefana Szczuckiego, administratora rozległych dóbr Nowosielica na Wołyniu, w powiecie starokonstantynowskim, należących do domu Potockich, będąca dopiero u progu swojej wielkiej twórczości i trwającej także w naszych czasach sławy literackiej. Druga to starsza od niej Maria Macieszyna (1869-1953), nauczycielka, literatka i regionalistka, żona lekarza Aleksandra Macieszy, także działacza społecznego, w roku 1918 burmistrza piastowskiego Płocka.

Zofia Kossak-Szczucka jest autorką sławnej „Pożogi. Wspomnień z Wołynia 1917-1919”, który to tytuł mówi wszystko, a która to książka miała w okresie międzywojennym co najmniej pięć wydań, w drugim obiegu lat 80. XX w. około dwóch, a począwszy od roku 1990 najpewniej osiem, u sześciu edytorów. „Pożogę” zatem trzeba znać, inne pamiętniki i wspomnienia z tamtej epoki także. Atoli z udostępnianiem tej literatury czytelnikom bywa dziś u nas różnie. Tak na przykład interesujący nas tutaj „Pamiętnik Płocczanki” autorstwa Marii Macieszyny, obejmujące cały okres pierwszej wojny światowej oraz czas bezpośrednio po nim następujący, ukazały się drukiem dopiero w roku 1996, w niewielkim nakładzie, wydane przez płocki oddział Towarzystwa Opieki Nad Zabytkami (sic!). Doprawdy, domagają się one koniecznie nowego JUBILEUSZOWEGO wydania, na Stulecie Odzyskania przez Polskę Niepodległości.

Nas tu bowiem interesuje okres sprzed dokładnie STU LAT, czyli pora letnia roku 1918, w wołyńskiej Nowosielicy i w pobliskim powiatowym Starokonstantynowie oraz w odległym od niego w linii prostej o 600 kilometrów prastarym nadwiślańskim Płocku. Był to ten ulotny czas, kiedy, jak powiadało przywołane przez Józefa Mackiewicza porzekadło, „w Ukrainie był swój Hetman, u Polaków Król, ale u moskiewskiego narodu ni to…” – nie będziemy kończyć z obawy o zarzuty o „polityczną niepoprawność”; końcówka to pewne imię męskie, które kończy się na „…ul”. Wszelako ani Hetman ani ów „Król”, czyli trzyosobowa Rada Regencyjna, nie byli samodzielni, gdyż mieli nad sobą niemiecką wojskową okupację Międzymorza, czyli Mitteleuropy, w więc Kajsera, Reichstag, Rząd Reszy oraz będący w tamtym państwie wiodącą instytucją Sztab Generalny. Wojska niemieckie prawa okupacyjne realizowały, tysiącami wagonów wszelakie dobra Międzymorza wywoziły do Rzeszy, lecz jednak, co by nie mówić, wciąż stanowiły czynnik stabilizujący, a zatem antyrewolucyjny. Owszem, na jesieni rewolucja sięgnie nawet samego Berlina, lecz poprzez to dopiero otworzy się tam inna epoka. Na razie mówimy o porze letniej w krajach polskich.

Niemniej, po Traktatach Brzeskich niemieccy żołnierze stacjonujący na Wschodzie byli szczęśliwi, że pozostaje im już do pełnienia służba patrolowa, w najgorszym razie policyjna, więc że już nie muszą się tysiącami wykrwawiać w owych „stalowych burzach”, jak wciąż ich rodacy walczący zajadle na froncie francuskim. Więc i do ospałych już trochę niemieckich i austro-węgierskich garnizonów na Wschodzie agitacja bolszewicka sączyła się, zrazu powoli, lecz niepowstrzymanie.

Po pierwszej fali rewolucji bolszewicko-ukraińskiej, kierowanej tyleż z Piotrogrodu, co i przez starającą się o niezależność kijowską Centralną Radę, na mocy Traktatów Brzeskich na nasze dalsze Kresy Wschodnie poczęła więc wkraczać armia niemiecka, na południu zaś armia austro-węgierska. Pod niemiecką opieką władzę w Kijowie objął Hetman Pawło Skoropadski i jego rząd tzw. chliborobów. Powyganiani w okresie poprzednim ziemianie, a więc przeważnie Polacy, ci którzy zachowali życie, zaczęli powracać do swych zrujnowanych i ograbionych domów, folwarków, warsztatów pracy. Ogłoszono, że chłopi muszą zwrócić zagrabiony uprzednio dobytek. Nieuchronnie wyniknął spór o to, kto ma zbierać oziminy, lecz i zboża jare, zasiane bezprawnie chłopską ręką na pańskich gruntach. Drugie uderzenie rewolucji – o czym przecież wtedy jeszcze nie wiedziano – było więc odroczone, do jesieni roku 1918. Na razie jednak w okolicach wołyńskiego Starokonstantynowa, które za dwa i pół roku ostatecznie i bezpowrotnie odpadną od Rzeczypospolitej, sprawy postępowały, latem 1918 roku, następująco (paginacja wg wydania „Pożogi” z roku 2015, najłatwiej dziś dostępnego):

„W kilka dni po obwołaniu nowego rządu, a wraz z nim śmierci (rewolucyjnej – M.D.) ‘swobody’, najpoważniejsi przedstawiciele wsi nowosielickiej, cały dawny Komitet (rewolucyjny – M.D.), przybyli do Starokonstantynowa w kornej delegacji, całując ‘pana’ po rękach i obejmując za nogi ‘jak bat’ka’, wkrótce zaś potem pojechaliśmy oboje na parę godzin do Nowosielicy, rozejrzeć się w położeniu”.

„Pojechaliśmy” – czyli Zofia z mężem Stefanem. Potem następuje, kolejny już w tych wspomnieniach, opis „królewskiego parku, nie mającego równych sobie”, nadal wspaniałego pomimo strat zadanych mu chłopskimi siekierami w zimie roku 1917/1918, następnie zaś wstrząsająca prezentacja pałacu, dworu-rządcówki, ogrodu, sadu i forwarku po pogromie (ss. 177-178).

Pod rządami zależnego od Niemców Hetmanatu „właściciele otrzymali z powrotem wszystko – ale na papierze. Na papierze też tylko wzywano ich do najszybszego objęcia majątków. W praktyce chłopi uzbrojeni w karabiny i bomby powiadali: ‘Ne pustymo’. (…) Rząd żadnej władzy wykonawczej nie posiadał. Można było zwrócić się o pomoc do Niemców, ale tych jeszcze było niewielu i nie zawsze zgadzali się iść ‘robić porządek’. (…) Mało kogo stać było na zbytek trzymania stałej ochrony, niemieckiej lub własnej. (…) Powstały więc ochotnicze karne oddziały” (s. 181-182).

Tak więc walka Rewolucji z Kontrrewolucją, choć na kilka miesięcy przytłumiona, trwała nadal. Kossak-Szczucka wiele miejsca poświęca opisowi tych walk, także wcześniejszych oraz późniejszych, i prowadzącym je oddziałom kontrrewolucyjnym, zarówno rosyjskim, jak zwłaszcza polskim, w których służyło wielu spośród jej bliskich i znajomych, tyleż w strukturach Trzeciego Korpusu, co i poza nimi, odkąd Korpus został rozwiązany. Wiodącym bohaterem tamtych polskich bojów był rotmistrz Feliks Jaworski, pochodzący z podolskiego ziemiaństwa.

„Dziedzic wracający do tego samego majątku, z którego pół roku przedtem uciekał, wracający jako sędzia tych samych chłopów, którzy mu grozili śmiercią, nie mógł być przez nich uważany za sędziego bezstronnego. Na próżno więc ziemiaństwo starało się być łaskawe, przebaczało chętnie i nawiązywało nici dawne. Mściwy i zacięty lud przebaczenia nie rozumiał, nie dorósł jeszcze do niego. Gdy ‘pan’ był wyrozumiałym i dobrym, mówiono, że się boi, że jest słaby. Gdy był surowym, szeptano do siebie: ‘Wróci jeszcze i nasza godzina’. Cokolwiek by się robiło, hetmańskie lato 1918 roku pozostało w pojęciu ludu czasem ‘pańskiej swobody’ analogicznej do poprzedniej chłopskiej: ‘Persze buła nasza swoboda, a teper paniw…’” (s. 187).

„25 lipca we wsi Awratyn powiatu starokonstantynowskiego chłopi rzucili się na przejeżdżającego tamtędy Władysława Jaworskiego z Bisówki, człowieka zupełnie im nieznajomego, a ogólnie cenionego i poważanego. Zamordowali go w najdzikszy sposób, a ciało głową na dół wrzucili do dołu. Na wieść o wypadku udał się do Awratyna naczelnik milicji Wiśniewski, z oddziałem konnej milicji, którą dowodził syn jego. Chłopi przywitali ich ogniem karabinów maszynowych: oddział zbiegł, a opuszczeni Wiśniewscy , ojciec i syn, zginęli okropną śmiercią. Na to hasło, na zapach pożądliwy krwi i tortur, cała gmina bazalijska (do której należał Awratyn), świetnie zorganizowana i uzbrojona, stanęła w otwartym buncie przeciw panującej władzy. Sąsiednie gminy zadrżały, czekając pierwszego momentu, aby pójść jej śladem” (s. 196).

„Krótkie, ale charakterystyczne powstanie Bazalii – ów błysk otchłani, otwierającej się nagle pod stąpającą niefrasobliwie nogą, nie nauczył, niestety, niczego i nie powstrzymał nikogo. Na całej przestrzeni Wołynia ziemiaństwo pracowało z wytężeniem, uruchamiając folwarki, dźwigając budynki, kupując nowy inwentarz i uprawiając najstaranniej rolę. Na każdym warsztacie wrzała gorączkowa praca. W obłędnym prawie pragnieniu szybkiego zatarcia śladów klęski i ruiny właściciele i dzierżawcy rzucali ostatnie zasoby w niezmożoną, piękną pracę odbudowy. Wznoszono domy mieszkalne, porządnie, mocno – tak jak niegdyś było, na długie lata, na długie dziedzictwa. Nie wahając się przed żadnym wydatkiem grodzono nowe budynki płotami, malowano pordzewiałe dachy, ustawiano bramy. Ogólny przykład sugestionował każdego, nawet najostrożniejszych pchając do zawziętej pracy. Złudna chwilowa rzeczywistość dopomagała dzielnie tej sugestii. Urodzaje były piękne, pogoda pomyślna. (…) Nie tylko więc z poczucia obowiązku, lecz i przez wzgląd na samych siebie cały personel administracyjny pracował zawzięcie, nie szczędząc sił i energii, byle na czas skończyć, byle móc spocząć na długą pauzę zimową w zacisznym, ciepłym mieszkaniu, ‘u siebie’” (ss. 197-198).

Niestety, to wytchnienie nie było tamtym ludziom dane, gdyż jeszcze potężniejsza od poprzedniej fala rewolucji, i tej bolszewickiej i tej ukraińskiej, bez różnicy, wezbrała już na jesieni roku 1918, po zakończeniu prac polowych, wraz z ustępowaniem Niemców ze Wschodu. Odtąd, jak głosi tytuł następnego rozdziału wspomnień Zofii Kossak-Szczuckiej, nastały już tylko „Ciężkie dni” i ciężkie lata.

Nawet owa będąca wynikiem sekretnego porozumienia socjalistów polskich i ukraińskich tzw. wyprawa kijowska z wiosny 1920 roku niczego, jak wiadomo, nie polepszyła, lecz tylko pogorszyła, nieodwołalnie i bezpowrotnie. Czerwcowo-lipcowy odwrót Wojsk Polskich z Kresów był w roku 1920 naszym, niestety, Wielkim Odwrotem stamtąd, nawet mentalnym; skoro przecież po roku 1989 my, Polacy przełomu wieku XX/XXI, uparcie stoimy tyłem do Wschodu, udając przed sobą samymi, że tam nic się nie dzieje, o ile co jakiś czas o Wschodzie nie przypomni nam telewizja, i to zawsze w pierwszej kolejności ta nie polskojęzyczna. Owszem, przypominamy sobie z wielkim opóźnieniem o kolejnych rzeziach dokonywanych masowo na Polakach, a to w latach 1937-1938 po tamtej stronie kordonu, a to w latach 1943-1944 po tej stronie kordonu. Jakie płyną z tego wnioski na przyszłość?

Ale, co tam szukać jakiegoś odległego Starokonstantynowa, którego nikt dziś nie potrafi wskazać na mapie? Sięgnijmy do piastowskiego Płocka, w naszych czasach wyposażonego w sławną rafinerię, który każde polskie dziecko na mapie wskazać wciąż jeszcze musi, bo w przeciwnym razie dostanie w szkole pałę; tak było wszakże w polskich szkołach jeszcze do niedawna.

Uwaga! W m.in. Płocku i w regionie wszyscy byli Polakami, Mazurami na Mazowszu, od tysiąca lat rzymskimi katolikami, „królewskim szczepem piastowym”, czy to chłop, czy pan hrabia – za jedno. Tu nie ma więc tłumaczenia, że jakieś dalekie kraje, że Ukraina, że Rusini, że „my i oni”, że inna nacja, inne plemię, inny język, odmienny obyczaj, że oni prawosławni, a my katolicy, i że to prawosławie jest nawet bardziej moskiewskie niż kijowskie. Owszem, i tu i tam byli Żydzi; lecz byli i Niemcy, w tamtej wojennej sub-epoce, jak się rzekło, władający ową Mitteleuropą.

Świetnie napisany, świadczący (podobnie jak „Pożoga”) o wielkich zdolnościach spostrzegawczych i analitycznych jego autorki, wielowątkowy pamiętnik Marii Macieszyny trzeba przeczytać w całości, i w ogóle trzeba go, jak się rzekło, ponownie wydać, w nakładzie większym aniżeli owe pięćset egzemplarzy. Tu operujemy zaledwie wyjątkami, cytatami. Zatem wiosną i latem roku 1918 sprawy w gubernialnym Płocku przedstawiały się następująco:

„Wraz z wiosną rozpoczęło się i wiosenne rabowanie przez Niemców. Obchodzą oni od kilku dni sklepy i zabierają pozostałe materiały: trykotaże, pończochy i rękawiczki niciane. Prócz tego chodzą po domach, nie wiadomo czego szukają niby, a zabierają co się da. (…) Zabrali masło, smalec, mąkę i cukier. (…) Uczyniony był zamach na żandarmów (niemieckich – M.D.) w Drobinie. Wieczorem, gdy siedzieli w mieszkaniu, a lampa paliła się na stole, wmaszerowało w szyku bojowym pięciu ludzi, uczernionych sadzami, a dwóch stanęło za oknem i poczęli strzelać. (…) Władze niemieckie dały gminie Drobin tydzień czasu do wydania sprawców napadu. (…) Grozi nam przeto kontrybucja 10 tysięcy marek, wywiozą 25 wybitnych osób i dadzą nam na postój żołnierzy, to jest zrujnują nas doszczętnie” (ss. 324-325).

Niemcy urzędowo rabowali dzwony kościelne, a nawet liczne metalowe części kościelnych organów na potrzeby wojenne. Szczególnie rozdzierający jest opis strącania prastarych dzwonów z wież Katedry i innych płockich kościołów (ss. 334-336).

Lecz oto np. „w powiecie lipnowskim w wielu parafiach poginęły dzwony. Niemcy nie mogą ich wobec tego zarekwirować. Wskutek tego zaaresztowali i wywieźli do więzienia 3. proboszczów i 5. ziemian. (…) Później jeszcze nową partię uwięzili. Mają ich potrzymać, aż się dzwony znajdą” (s. 328). „W drobińskim, a także pod Płockiem również poginęły dzwony” (s. 333).

Przypomina się ów sławny „Florian z Wielkiej Hłuszy” przywołany przez Marię Rodziewiczównę, także relacjonującą tamte wojenne lata, ale jeszcze gdzie indziej, bo na Polesiu.

I znowu Płock: „W mieście w sklepach Niemcy zarekwirowali bardzo dużo towarów, płacąc za nie ceny przedwojenne, podczas gdy właściciele sklepów sprowadzili towar płacąc znacznie drożej. Wskutek tego kilku właścicieli potraciło nie tylko to, czego się na wojnie dorobili, ale i z tego, co mieli dawniej” (ss. 333-334).

W czerwcu „od kilkunastu dni Niemcy chwytają przybywające wozy z kartoflami i kierują je w stronę Wisły, gdzie kartofle są zabierane na berlinki. Wobec tego gospodarze zaprzestali przywożenia kartofli (do Płocka – M.D.), gdyż Niemcy płacili po dowolnych cenach, znacznie niższych aniżeli na rynku” (ss. 338-339).

„Wszyscy dostają obecnie cukru kartkowego po pół funta na miesiąc, w cenie po marce funt. Cukier zaś niekartkowy kosztuje obecnie już 6 marek za funt. Wprawdzie Niemcy, gdyż cały cukier jest w ich rękach, mają jeszcze cukier do dyspozycji, ale w drodze łaski i starań dają go po cenie 1 marki osobom według swoich zapatrywań. Monopolista cukrowy Żyd Zawierucha otrzymuje 30 worków po 250 funtów na miesiąc, płacąc 1 markę za funt, sprzedając zaś po cenie rynkowej” (s. 340).

Czytając o tym i zarazem porównując z okresem Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej spostrzegamy, że przecież i my wiemy, „skąd to znamy”.

Jednym z walorów pamiętnika Macieszyny jest – jak widzimy – bardzo szczegółowa obserwacja warunków życia codziennego, która owocuje obfitym materiałem dokumentacyjnym, z zamieszczonymi listami cen artykułów pierwszej potrzeby włącznie. Życie to ogląda autorka niejako z trzech stron. Jako pani domu odpowiedzialna za jego funkcjonowanie i za losy domowników, jako przedstawicielka płockiej inteligencji; lecz także, poprzez męża-burmistrza i środowisko jego współpracowników, od strony polskiej samorządowej władzy borykającej się z wyzwaniami tamtej przełomowej epoki.

Nadal więc postępowała okupacyjna drożyzna, spekulacja i w ślad za nią żądania podwyżek płac zgłaszane przez rozmaite grupy zawodowe. Atoli na wiosnę i lato roku 1918 przypadły w następstwie Traktatów Brzeskich wzmożone powroty Polaków z Rosji, tak cywilnych, jak i wojskowych. Uwaga! Polacy kresowi mieli swoje domy właśnie na Kresach, jak m.in. rodzina Zofii Kossak-Szczuckiej, więc ci usiłowali tam, na Kresach, przetrwać, aby doczekać się owego zbawczego dnia, kiedy nareszcie przyjdzie do nich od zachodniej strony Wolna Polska; a choćby i najpierw wojska francuskie lądujące wtedy w Odessie (sic!, s. 211, 214).

Tu zaś mówimy o powrotach Polaków-”kongresowiaków” do Kongresówki właśnie, do domu, zatem i do Płocka. Jedni powracali jako tako zaopatrzeni, inni nawet z pewnymi większymi zasobami, jeszcze inni jako nędzarze. Powszechną uwagę zwracali na siebie, ma się rozumieć, Dowborczycy, nazywani tam i wtedy Muśniczykami, od dwuczłonowego nazwiska generała Józefa Dowbora-Muśnickiego.

„W Płocku jest 60. Muśnieczyków. Są oni zorganizowani i w razie wyjścia Niemców gotowi są w każdej chwili stanąć do obrony społeczeństwa i do utrzymania ładu. Są uzbrojeni i mają wszystko, co potrzeba” (s. 347). Żołnierze byłego Pierwszego Korpusu napływali dalej, coraz liczniejsi.

„W ogóle Muśnieczycy cieszą się ogólną sympatią. (…) Inni wracający, ci z wojska rosyjskiego, nie mają w sobie tego zapału. Są to ludzie nieco starsi, których bardziej materialna strona życia obchodzi. Znać na nich ślady wojny w postaci przygnębienia, apatii i zdenerwowania. Podczas, gdy młodzież od Muśnickiego rozrosła się, zmężniała, nabrała sił, tamci zmarnieli, postarzeli się” (s. 348-349).

Pewien dawny analfabeta, po latach spędzonych na wojnie w wojsku rosyjskim powiada tak: „Wezwali mnie na wojnę japońską, tak i poszedłem. Biłem się nie wiadomo z kim i za co. Biłem się teraz z Niemcami, też nie wiem po co. Ale teraz przyjechałem; teraz rozumiem, że człowiek powinien walczyć tylko za swój kraj. Toteż, gdy tylko będzie Wojsko Polskie, natychmiast idę do niego. Niechże choć raz biję się za swoją Ojczyznę”. To był skutek pracy oświatowej i uświadamiającej prowadzonej przez polskie środowiska pośród rzesz polskiego ludu w Rosji, co autorka stwierdza z wielkim uznaniem (ss. 347-348).

Pewien Dowborczyk tak opisuje bolszewików: „Ubrani są przeważnie w kożuchy, przepasani pasem, przy którym wiszą naboje i granaty ręczne. Na głowie mają czapkę barankową, a na nogach łapcie, w ręku trzymają karabin. Są to przeważnie włościanie. W zagrodach swoich mają karabiny maszynowe, które kupują od żołnierzy za 3 ruble. Każda zagroda jest uzbrojona. Urządzają napady na sklepy w miastach, na dwory i na osoby, które uważają za burżujów lub oficerów. Pieniędzy i produktów żywnościowych mają dużo, ale nie chcą ich sprzedawać, aby wygłodzić mieszkańców miast, którzy są burżuazją. (…) Bolszewicy, a szczególnie w marynarce, są istnymi zwierzętami i pastwią się w sposób niesłychany nad burżujami” (ss. 332-333).

Mieliśmy tu mówić tylko o porze letniej roku 1918, opowieść o porze jesiennej i dalszych latach pozostawiając sobie na inny czas. Z dotyczących tamtego lata relacji obydwu pań – Marii i Zofii – wynikają wszakże tylko pośrednie związki pomiędzy sytuacją w Płocku i w odległym odeń o 600 kilometrów Starokonstantynowie. Zauważyć wszakże musimy, że owi wschodni rewolucjoniści własnymi osobami dociągnęli wschodnią Rewolucję także na Ziemię Płocką i do samego Płocka (a nawet do Włocławka, Brodnicy i pod Toruń), co osiągnęło swoje apogeum w połowie sierpnia 1920 roku, zaś w dniach 18-19 sierpnia wyraziło się we wściekłym napadzie na miasto dokonanym przez złej sławy Konny Korpus Gaj-Chana. Dzięki Cudowi nad Wisłą, nad którą przecież i sam Płock leży, nie trwało to długo. Za obronę przed tą agresją miasto zostało odznaczone Krzyżem Walecznych; odznaczono także kilkadziesięcioro jego obrońców Krzyżami Virtuti Militari i Walecznych.

Wcześniej atoli, jeszcze na przełomie roku 1917/1918, więc ledwie dwa miesiące po bolszewickim przewrocie w Piotrogrodzie (Wielka Socjalistyczna Rewolucja Październikowa, której setnej rocznicy nikt nie chciał świętować), Maria Macieszyna odnotowała takie oto płockie wydarzenie:

„Ruch bolszewicki w Rosji wzbudza u nas wielkie zainteresowanie. Śledzimy z ciekawością wszystkie jego objawy. Nic też dziwnego, że gdy wystąpił przed Nowym Rokiem dnia 28 grudnia (1917) z odczytem jeden z kamratów Lenina, niejaki Kamieński, przyjezdny, sala Teatru była przepełniona. Była przeważnie burżuazja żydowska, na galerii znów drobiazg żydowski. Naszych robotników było stosunkowo niewiele, a z burżuazji też stosunkowo niewiele. Kamieński – to naprawdę Stein” (s. 305). Po tym stwierdzeniu następuje opis cech zewnętrznych tego żydowsko-bolszewickiego agitatora.

Zauważmy, że ledwie dwa tygodnie (sic!) po zawarciu prowizorycznego grudniowego rozejmu (jeszcze nie pokoju!) pomiędzy Rosją Sowiecką a Niemcami i ich sojusznikami człowiek ten całkiem swobodnie i otwarcie prowadził swój wywrotowy proceder daleko już poza tyłami niemieckiego frontu, gdzieś na obszarze wciąż okupowanego przez Rzeszę Niemiecką Międzymorza, wynajmując dla swoich celów ni mniej ni więcej, tylko salę Teatru w dużym gubernialnym mieście.

Macieszyna docenia profesjonalizm tego bolszewickiego agitatora: „Mowa piękna, czysto polska. Uśmiech czarujący, a białe zęby błyszczące w ustach robią diabelskie wrażenie. Odczyt jest przykuwający. W sali cisza. Nawet nikt nie kaszle, wszyscy zatamowali oddech. Mówi o zwycięstwie bolszewików w Rosji. Lenin – to geniusz” (s. 305).

W tym samym czasie, czyli zaledwie dwa-trzy miesiące po piotrogrodzkim przewrocie bolszewickim – zima 1917/1918 – nieopodal wołyńskich Antonin, tamtejszego gniazda rodu Potockich, stanowiącego atoli ówcześnie coś w rodzaju polskiego obozu wojenno-kontrrewolucyjnego, działo się, wedle opisu Zofii Kossak-Szczuckiej, między innymi to:

„Szarzejący coraz więcej mrok rozwidniła wkrótce jasność palących się strzech. Rosołowce płonęły jak wielka pochodnia, wśród dzikiego wycia walczących wzajemnie chłopów (bolszewików – M.D.) i żołnierzy (Polaków – M.D.), huku strzałów, ryku bydła i lamentu bab. Gdy ziemię rozjaśnił późny świt styczniowy, w miejscu chat słał się gryzący dym pogorzeliska, nad którym górowały szkielety kominów. Śmierć kolegi została pomszczoną. (…) W Antoninach i cukrowni zapanowało ostre pogotowie. Choć posiadając artylerię nikt się automobili opancerzonych zbytnio nie obawiał, wszystkie drogi i gościńce były starannie strzeżone. (…) Z rozgłośnym ‘hurra!’ porwali się znowu. Przestrzeń się zmniejszała. Bolszewików strach obleciał” (ss. 113, 114, 120).

Literacki, dynamiczny opis bitwy pod Antoninami zajmuje kilka stron. Jest on kolejnym dowodem na to, że wojna polsko-bolszewicka rozpoczęła się nie dopiero w roku 1919, ani tym bardziej w 1920 – jak się nam dziś wmawia – ale już u zarania rządów bolszewickich nad Rosją, więc już na przełomie roku 1917/1918, na dalekiej Białorusi prowadzona przez wojska generała Józefa Dowbora-Muśnickiego, na Wołyniu przez rotmistrza Feliksa Jaworskiego i w innych jeszcze miejscach przez innych naszych dowódców. To był prosty wymóg samoobronny – jak nie my ich, to już na pewno oni nas.

Tak więc, w tym samym czasie, kresowi Polacy zapoznawali się już z tym najwcześniejszym bolszewizmem dosłownie i bezpośrednio, na polu walki, gdy ich kongresowiaccy rodacy i zwłaszcza ich sąsiedzi-Żydzi słuchali z zainteresowaniem, a nawet z przejęciem mowy bezkarnego bolszewickiego agitatora.

Minęły zatem miesiące letnie roku 1918, którym tu poświęciliśmy więcej uwagi, aż rankiem dnia 12 października (czyli pięć dni po wydaniu przez warszawską Radę Regencyjną manifestu niepodległości Polski), na płockich słupach ogłoszeniowych rozplakatowano odezwę: „Ogłoszenie – Polska Partia Socjalistyczna – Towarzysze Robotnicy! (…) Musimy ująć władzę w ręce ludu pracującego. (…) Centralny Komitet Robotniczy w Warszawie oznaczył dzień 14 października roku bieżącego (1918 – M.D.) , to jest poniedziałek jako dzień strajku powszechnego w całym Kraju…” (ss. 358-359).

No i zaczęło się, to znaczy – Kongresówka rozpoczęła, aczkolwiek w niektórych tylko regionach w stopniu bardziej zaawansowanym, próby dogonienia Ukrainy, Białorusi i Rosji w rewolucyjnym dziele. Niestety, Mazowsze Płockie okazało się być jednym spośród tych regionów. Gdy więc na Wschodzie, do m.in. ówczesnego miejsca pobytu Zofii Kossak-Szczuckiej powracały rzezie, pogromy i torturowanie bezbronnych ofiar, Maria Macieszyna z końcem grudnia roku 1918 – Roku Niepodległości – wspominała o wydarzeniach w płockiem następująco:

„Ziemianie odcięci są od siebie i porozumieć się nie mogą. Są wszyscy pod strażą swej służby i wyjeżdżać im nie wolno. Nic też nie można się dowiedzieć, co się dzieje. Dochodzą wieści, że ułani stoczyli bitwę ze zbuntowanym chłopstwem, to znów, że zabito obywatela, że zamordowano ułanów. Słowem niepokój i niepewność. (…) Moc uzbrojonych chłopów w kosy, cepy i widły idzie na Płock rozbijać ułanów. Mszczą się za 5. zabitych i 3. rannych w Kozłowie. Jakoż wkrótce nadjechało 6 naładowanych furmanek uzbrojonych ludzi, rozwścieczonych do najwyższego stopnia. Na jednej furmance w otoczeniu Czerwonej Gwardii siedział rozbrojony młody ułan. (…) Najwięcej zajadłe były kobiety, które wpadły w istny szał: ‘Powiesić go za ozór, pasy z niego drzeć’ – wrzeszczały jak opętane” (s. 411).

Tak, owszem – nie żadna ruska, ani nawet żydowska, lecz rodzima lechicka Czerwona Gwardia, w Polsce już i dopiero Niepodległej, nad samą Wisłą, już „po jedenastym listopada”, zwana też Milicją Ludową. W tym samym czasie na Wołyniu Zofia Kossak-Szczucka zanotowała:

„Na zdyszanym koniu folwarcznym z Żerebek przyjechał kowal nowosielicki, zdławionym ze wzruszenia głosem donosząc o napadzie bandy międzyborskiej na nasz dom (bolszewicy stacjonujący w starym zamku niegdyś Sieniawskich w Międzyborzu – M.D.). Kilkudziesięciu uzbrojonych ludzi wpadło niespodzianie przed pałac o godzinie trzeciej. Żołnierze (Polacy z samoobrony – M.D.), zawsze czujni, zdążyli zamknąć żelazne wrota i nie dopuścić blisko napastnika, ale jeden z nich, Rosłan, który właśnie szedł od stajni, został zabity na miejscu. Zaciekła strzelanina trwała z obu stron. W pałacu prócz żołnierzy znajdował się Iwanowski, szef rybołówstwa, człowiek dzielny i zacięty, oraz pomocnik buchaltera Strzelczyk. Walka skupiała się głównie w oknach narożnych od wejścia i przy dębowych, kutych drzwiach na korytarzu wiodącym z głównego budynku do czworoboku oficyn. Drzwi te już postrzelane były jak rzeszoto. Mieszkania służby i stajnie pełne były napastników grabiących co się dało. Kowalowi powiodło się wymknąć niepostrzeżenie, przez szuwary i sitowia wierzchowiny stawu dotrzeć do Żerebek, skąd już konno wyrywał do Starokonstantynowa” (ss. 220-221).

Dodajmy jeszcze, że tam i wtedy wiadomość o odejściu wojsk niemieckich na zachód była równoważna z odroczonym wyrokiem śmierci, podczas gdy w m.in. Płocku taki sam ruch Niemców wzbudzał fanfary radości nowego życia. Atoli w obydwu przypadkach, i tu i tam, ustępowanie Niemców, a na południu Austriaków, było dla rozmaitego typu „czerwonych” znakiem do rewolucyjnego ataku na rodzimych „burżujów”, kogokolwiek by nie ogarnąć tym jakże pojemnym określeniem. Ot, jakaś taka słowiańska prawidłowość Środkowo-Wschodnio-Europejska, lecz wtedy ze znaczną domieszką Żydów działających na ogół możliwie najbardziej dyskretnie.

Nie popełnimy zbyt wielkiej przesady stwierdzając, że na jesieni i w zimie roku 1918 odległość tych 600. kilometrów dzielących Płock i powiat starokonstantynowski raptem straciła znaczenie. Na Ukrainie, już bez Niemców, Austriaków, ani Węgrów, wzięło się za łby w rewolucyjnej walce o władzę kilka rozmaitych miejscowych ugrupowań, na czele z bolszewikami i petlurowcami, rozróżnianymi tylko po kolorze kokardy na czapce, których to wszystkich zamierzały pokonać „białe” wojska rosyjskie. Zaczęło się tak dziwnie tam i wtedy swobodne przechodzenie coraz to innych oddziałów z jednego rewolucyjnego obozu do innego, w poszukiwaniu silniejszego, na co zwracał uwagę m.in. Henryk Glass w swoich kijowsko-ukrainnych wspomnieniach zatytułowanych „Na szlaku Chudego Wilka” (też koniecznie do ponownego wydania, ale według pierwowzoru przedwojennego).

Natomiast na czysto lechickim obszarze Kongresówki i Galicji Zachodniej, też już wolnym od wojsk państw centralnych, po władzę sięgnęli w tym samym czasie, gwałtownie i otwarcie, rodzimi socjaliści, miejscy i wiejscy, mający poparcie Naczelnika Piłsudskiego. Polska przełomu roku 1918/1919 nazywała się oficjalnie Polską Republiką Ludową, miała w godle orła bez korony, była uznawana przez Niemcy, ale nie przez państwa zwycięskiego Zachodu. Na warszawskim Zamku Królewskim powiewał czerwony sztandar.

Jednakże tamtej zimy roku 1918/1919, ani wroga zewnętrznego, ani czerwonej dywersji na tyłach, nie bali się ani ci, co tę dywersję zwalczali, ani Powstańcy Wielkopolscy, ani obrońcy Lwowa, Przemyśla i Ziemi Cieszyńskiej, ani obrońcy Kresów Wschodnich i Wilna. Chwała Bohaterom! Chwała Bojownikom Niepodległości!

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!