Wybierając się na Marsz Niepodległości, warto sięgnąć do wydarzeń, które rozegrały się w Warszawie owego 11 listopada 1918 roku, kiedy to zrzeszeni w Polskiej Organizacji Wojskowej polscy patrioci, masowo wsparci przez warszawiaków, przystąpili do rozbrajania żołnierzy niemieckich. W wyniku tego po raz pierwszy od upadku Powstania Listopadowego w stolicy naszego kraju nie było żadnych obcych wojsk.
Jak pisał dwa lat temu na łamach „Polski Zbrojnej” Piotr Korczyński, wśród peowiaków był między innymi młody Wielkopolanin Józef Gabriel Jęczkowiak, który w wydarzeniach tych odegrał kluczową rolę.
„Ten dwudziestolatek był już doświadczonym frontowcem, walczył bowiem w szeregach armii niemieckiej na froncie zachodnim. W sierpniu 1918 roku zdezerterował i wrócił do Wielkopolski, gdzie wstąpił do POW. 1 listopada przyjechał do Warszawy w niemieckim mundurze i z dokumentami, które zachował po dezercji. Bez trudu przeniknął do tutejszego landszturmu. Zorganizował tu siatkę złożoną ze służących tu Polaków, którzy mieli demoralizować swych niemieckich kamratów” – pisał Korczyński.
Jęczkowiaka polecił Piłsudskiemu szef wywiadu Komendy Naczelnej POW Adam Rudnicki. Ten przyjął go zaraz po „rozpakowaniu walizy” w domu na ulicy Moniuszki 2. Piłsudski zapytał go, czy jest w stanie wywołać ze swoją organizacją rewolucję w garnizonie warszawskim.
„Poprosiłem o bliższe wyjaśnienie tego pytania, gdyż nie rozumiałem, jak ją wykonać. […] Piłsudski opowiedział mi, co widział 8 listopada w Magdeburgu i 9 listopada w Berlinie, jakie tam były rzucane hasła, jak się zachowywali żołnierze, a jako widomy znak rewolucji był kolor czerwony, czerwone opaski na czapkach i rękawach, czerwone chorągwie, wypowiedzenie posłuszeństwa przełożonym, jak i podoficerom, zniesienie kasyn oficerskich, zrównanie gaż, zaprzestanie walk, demobilizacja i powrót do rodzin, tworzenie rad żołnierskich dla zrealizowania tych planów” – napisał później w swoich wspomnieniach Jęczkowiak.
Otrzymawszy odpowiednie wskazówki, Jęczkowiak wrócił do kwatery przy ulicy Żurawiej i razem ze swymi ludźmi zabrał się do szycia czerwonych opasek. Następnie podzielił podwładnych na grupy i rozesłał do największych w mieście Soldatenheim – świetlic żołnierskich w Pałacu Staszica i Dolinie Szwajcarskiej. W tej ostatniej zjawił się osobiście w niemieckim mundurze i oświadczył landszturmowcom, że przybywa prosto z Niemiec, gdzie wybuchła rewolucja, i postawił wszystkim 30 piw. Następnie, wykorzystując wskazówki Piłsudskiego, zaczął im opowiadać o rewolucji.
„Na sali zaczęły padać pojedyncze, a później masowe okrzyki: „My zrobimy tak samo, niech żyje rewolucja!”. Nie słyszałem głosów sprzeciwu, więc dla podniecenia nastroju ostentacyjnie zerwałem z czapki niemiecką kokardę, rzuciłem ją na podłogę i założyłem czerwoną opaskę” – wspominał Jęczkowiak.
Wtedy któryś z podoficerów zaczął wygrażać i przedzierać się w stronę „agitatora”, ale został zatrzymany przez swych podkomendnych, którzy zdarli mu naramienniki. Czerwone opaski szybko rozeszły się wśród żołnierzy.
„Wieczorem zrewoltowani żołnierze zebrali się w Pałacu Namiestnikowskim na Krakowskim Przedmieściu, ówczesnej siedzibie władz Generalnego Gubernatorstwa, i ogłosili powstanie Rady Żołnierskiej Warszawy. Radzie podporządkowała się większość oddziałów landszturmu. Co więcej, w innych miastach gubernatorstwa żołnierze zaczęli organizować podobne rady. Ta warszawska bardzo szybko porozumiała się z POW co do oddawania broni i ewakuacji do Niemiec. Stąd od wieczora, zwłaszcza następnego dnia 11 listopada, brały się zdumiewające dla postronnych obserwatorów sceny „gładkiego” rozbrajania niemieckich żołnierzy nie tylko „przez wojskowych, ale też przez lada chłystków cywilnych”, jak to dosadnie ujęła w swych pamiętnikach księżna Maria Lubomirska” – pisał Korczyński.
„Niestety, zneutralizowanie zagrożenia ze strony landszturmu nie rozwiązywało jeszcze problemu wojsk niemieckich nie tylko w gubernatorstwie warszawskim, lecz także w samej stolicy. Okazało się, że żołnierze obsadzający główne punkty Warszawy, takie jak sztab Generalnego Gubernatorstwa na Zamku Królewskim, Prezydium Policji w Ratuszu, Dworzec Kowelski, a przede wszystkim Cytadelę Warszawską, są odporni na argumenty i agitację Rady Żołnierskiej” – pisał Korczyński.
Szczególną wartość przestawiały oddziały stacjonujące w Cytadeli.
„Bataliony „Donaueschingen” i „Diedenhofen” oraz Garnizonowa Kompania Karabinów Maszynowych „Warszawa” skupiały około 2000 żołnierzy i były zakwaterowane w Cytadeli oraz okolicznych koszarach. Nie zamierzały się poddać. Właśnie na nie liczył szef sztabu GGW płk Willi von Nethe, który rozważał stawienie Polakom czynnego oporu” – napisał w książce „Landszturm w Generalnym Gubernatorswie Warszawskim 1915-1918” Jacek Szczepański.
Próba rozbrojenia tych oddziałów musiałaby zakończyć się krwawą masakrą.
„To nie były, uważane za drugorzędne, oddziały landszturmu, lecz elitarne formacje, jak na przykład pułk aspirantów oficerskich. W starciu z tymi oddziałami, liczącymi około 8 tysięcy żołnierzy, Polacy nie mieliby żadnych szans. Tym bardziej Piłsudski zalecał spokój i pełną współpracę z Radą Żołnierską. Z jej delegatami spotkał się rano 11 listopada i potwierdził gwarancje bezpieczeństwa i ewakuacji dla żołnierzy niemieckich, pod warunkiem oddania strzeżonych obiektów, złożenia broni i nieprowokowania starć. Słowa niedawnego więźnia z twierdzy magdeburskiej były tym ważniejsze, że Rada Regencyjna oddała mu komendę nad wojskiem i naczelne dowództwo” – podkreśla Korczyński.
Tymczasem Polacy kontynuowali rozbrajanie „mniej wartościowych” formacji niemieckich.
„Po południu pododdziały POW wyruszyły z dziedzińca uniwersytetu, by przejąć od Niemców wspomniane obiekty. Mimo mediacji delegatów Rady Żołnierskiej i por. Ignacego Boernera, doskonale mówiącego po niemiecku oficera łącznikowego oddelegowanego przez Piłsudskiego do kontaktów z Radą, tym razem nie obyło się bez starć. Ofiary śmiertelne były po obu stronach, ale ostatecznie do wieczora 11 listopada Polacy przejęli większość ważnych budynków w stolicy. Komenda Naczelna POW mogła zameldować Piłsudskiemu, że „żołnierze niemieccy składają broń, oddają magazyny, które zostały częściowo obsadzone przez oddziały wojska polskiego, częściowo przez oddział POW. Z naszej strony kontakt z niemieckimi radami żołnierskimi ściśle utrzymany. Organizacja obsadziła magazyny z przeszło 800 karabinami maszynowymi”. Tymi wspomnianymi oddziałami Wojska Polskiego były przede wszystkim kompanie Polskiej Siły Zbrojnej, czyli tzw. Polnische Wehrmacht, podległej dotychczas dowództwu niemieckiemu. POW wspomagali także żołnierze z innych formacji, na przykład podkomendni generała Józefa Dowbora-Muśnickiego z byłego I Korpusu Polskiego, a także pepeesowcy, harcerze i zwykli cywile” – pisał Korczyński.
Ale do ostatecznego rozstrzygnięcia było jeszcze daleko. 14 listopada w Berlinie ukonstytuował się nowy, socjaldemokratyczny rząd, a jego premier Friedrich Ebert wysłał do żołnierzy odezwę, by natychmiast wracali pod rozkazy swych dowódców.
Dramatyczny przebieg przybrały szczególnie wydarzenia w Międzyrzecu Podlaskim, w którym doszło do prawdziwej masakry. 13 listopada przybyła tam z Dęblina kompania Polskiej Organizacji Wojskowej, której dowódcą był sierżant legionowy Ignacy Zowczak. Po rozbrojeniu miejscowego garnizonu niemieckiego przystąpił on do organizowania władz w mieście. Miał on wówczas do dyspozycji 70 żołnierzy.
Tymczasem do Białej Podlaskiej przybył niemiecki 2 pułk huzarów przybocznych, zwany „huzarami śmierci”. Miejscowy oddział POW został zmuszony do wycofania się z miasta.
Rankiem 16 listopada 1918 roku – jak pisał bloger piszący pod pseudonimem Godziemba – z Białej Podlaskiej wyruszyła na dwóch samochodach ciężarowych grupa huzarów. W podmiędzyrzeckim folwarku Wysokie Niemcy zamordowali dzierżawcę W. Orłowskiego, mszcząc się za udział jego syna i zięcia w akcji rozbrojeniowej. Na odgłos strzałów, członkowie polskiego trzyosobowego posterunku, złożonego z miejscowych ochotników, próbowali uciec, jednak Niemcy zdołali ich złapać. Dowódca posterunku kpr. Edward Zubik został zastrzelony na miejscu, drugi, Władysław Wieliczko, ranny w głowę i pchnięty bagnem także zmarł wkrótce. Jedynie trzeciemu peowiakowi udało się zbiec.
Po likwidacji posterunku droga do miasta stała przed Niemcami otworem. Ruszyli oni w stronę pałacu Potockich, gdzie swoją siedzibę miał Zowczak i gdzie znajdowała się zasadnicza część jego oddziału. Polacy nie spodziewali się ataku, a Niemcy po okrążeniu pałacu zaczęli ostrzeliwać budynek z karabinu maszynowego, a następnie obrzucili go granatami, powodując wybuch pożaru. Zaskoczeni Polacy wyskakiwali przez okna, ginąc od kul, bądź od ciosów bagnetem. „Tych, którzy w przedśmiertnej rozpaczy opuszczali płonący gmach – wspominał Czesław Górski – mordowano w okropny sposób, wprost zwierzęcy. Okrucieństwo pijanego żołdactwa niemieckiego nie miało granic. Zabijano, bito, znęcano się, pastwiono się, dobijając rannych ochotników polskich”.
W międzyczasie Niemcy ze starej załogi miasta, szybko odzyskawszy broń, przyszli w sukurs swym kolegom z Białej, uderzając na stację kolejową, bronioną przez 10 miejscowych żołnierzy POW, pod dowództwem Kazimierza Mikołajczuka. Polscy obrońcy powitali agresorów strzałami, zadając im spore straty. Jednak mający znaczną przewagę liczebną Niemcy okrążyli budynek stacyjny, ostrzeliwując go z karabinów maszynowych. Po wyczerpaniu amunicji, część Polaków zdołała zbiec, część trafiła do niewoli, z której zbiegła, korzystając z wynikłego zamieszania.
Niemcy przystąpili do pogromu w mieście. „Wyciągano z domów i mordowano w okrutny sposób nawet bezbronnych ludzi, – wspominał Górski – nie należących do żadnej organizacji. Rzucano do mieszkań granaty ręczne, raniąc i zabijając mieszkańców. Dopuszczono się przy tym licznych rabunków”.
Gdy opadła fala mordów i rabunków, Międzyrzec wyglądał jak wymarły. Mieszkańcy miasta bali się opuszczać swe domy, a Niemcy wzięli zakładników, którzy odpowiadali życiem za jakiekolwiek wystąpienie przeciwko nowej władzy.
W czasie walk i mordów zostało zabitych 19 żołnierzy sierżanta Zowczaka oraz 26 mieszkańców miasta. Wiele osób zostało rannych. Niemcy nie pozwolili pochować zamordowanych, a zwłoki ofiar „wrzucili do wykopanego w tym celu dołu w parku i zalawszy kwasem karbolowym, przysypali”. Uroczysty pogrzeb poległych odbył się dopiero w grudniu 1918 roku po opuszczeniu miasta przez Niemców. Kondukt prowadził biskup podlaski ks. Henryk Przeździecki.
Wyprawa na Międzyrzec nie była działaniem odosobnionym. Podobną akcję Niemcy z Białej przeprowadzili na Janów Podlaski, zabijając 4 peowiaków, a kilkunastu biorąc do niewoli. W Komarówce także zabili 4 peowiaków, a do podobnych wypadków doszło w kilku jeszcze miejscowościach w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. Inna wyprawa podjęta przeciwko Radzyniowi zakończyła się niepowodzeniem. W lesie pod wsią Kąkolewnica członkowie miejscowej organizacji POW, wzmocnieni oddziałem przybyłym z Radzynia, urządzili zasadzkę, zmuszając Niemców do wycofania się.
Także Niemcy stacjonujący w Warszawie przypomnieli sobie o „pruskiej dyscyplinie” i chcieli zerwać wynegocjowaną umowę. Porucznik Boerner musiał przekonywać delegatów Rady Żołnierskiej, by nie stosowali się do odezwy. Jak wspomina, trafiły do nich argumenty o nieuchronnym rozlewie krwi w wypadku zerwania umowy.
„16 listopada nowo mianowany szef sztabu Wojska Polskiego gen. Stanisław Szeptycki wraz z płk. Sosnkowskim potwierdzili z Radą nowe warunki ewakuacji: żołnierze niemieccy mogli wyjechać z bronią, ale mieli ją zostawić na granicy. Lecz wtedy dotarły do Warszawy kolejne hiobowe wieści. Okazało się, że na pomoc rozbrajanym w Białej Podlaskiej i Międzyrzecu Podlaskim niemieckim żołnierzom dowództwo Ober-Ostu wysłało świeże oddziały, ściągnięte z okupowanych terytoriów zachodniej Rosji. W obu miastach doszło do masakry, w której zginęło ponad 50 peowiaków. Sztabowcy Ober-Ostu w Brześciu zaczęli rozważać, czy nie iść za ciosem i nie uderzyć na Warszawę, z której przychodziły niepokojące wieści o przelewaniu niemieckiej krwi. Wtedy to por. Boerner przekonał jednego z delegatów Rady Żołnierskiej, zresztą Polaka, by zatelefonował do Brześcia i powiadomił niemieckie dowództwo, że w Warszawie nie ma walk, a ewakuacja przebiega zgodnie z umową. Na szczęście to wystarczyło, by przekonać sztab Ober-Ostu do zaniechania interwencji pisał Korczyński.
19 listopada jako ostatnia Warszawę opuściła załoga Cytadeli. W sumie z miasta wyjechało około 30 tysięcy żołnierzy, którzy zgodnie z umową pozostawili na granicy swą broń i sprzęt, przejmowane następnie przez Wojsko Polskie.
Wojciech Kempa
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!