Felietony Kultura

Dlaczego nie oglądamy katolickich filmów hiszpańskich? cz.4

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Marcin  Drewicz: Dlaczego nie oglądamy katolickich filmów hiszpańskich? Część IV: Z obcymi kulturami w jednym świecie

Znaleźliśmy także filmowe komedie. W jednej z nich sławna tancerka i pieśniarka flamenco Lola Flores bardzo udanie gra rolę… energicznej zakonnicy-wychowawczyni w żeńskim internacie: „La hermana alegria” (tłum.: „Wesoła siostra”; 1954, reż.: Luis Lucia). Oj, czy po czterdziestu latach kinematografia estadounidense aby nie „spapugowała” i „obowiązkowo” zniekształciła ten temat w celu wyprodukowania kilku części owej „Zakonnicy w przebraniu” z Whoopi Goldberg w roli tytułowej?

Ot i znowu – rozbieżność cywilizacyjna. Rzecz w tym, że ta hiszpańska postać filmowej zakonnicy przecież nie była „w przebraniu” – ot, po prostu grana była postać zakonnicy jako takiej – a pomimo to było jednak śmiesznie, a zarazem życzliwie, i nawet wyrozumiale, by nie powiedzieć, że wręcz… pobłażliwie (?) – na tym właśnie polegało sedno tej akurat fabuły (oczywiście, rzecz działa się „nie w naszej epoce”). Natomiast filmowcy estadounidense najwidoczniej uznali, że  u nich „bez przebierania się” koniecznie musi być nudno.

Sytuację Hiszpanii w okresie posguerra, czyli wczesnym powojennym („powojenny” znaczy tam: od wiosny 1939) – owo iście autarkiczne zawieszenie „pomiędzy Demokratycznym Zachodem a Komunistycznym Wschodem”, bez przynależności do żadnego z nich, obrazuje komedia zatytułowana „Bienvenido Mister Marshall” (tłum.: „Witaj panie Marshall”; 1953, reż.: Luis Garcia Berlanga). Tak, tak, tu chodzi o tego samego Marshalla od jego imienia planu pomocowego dla zrujnowanej Europy.

Że do Polski i do innych krajów objętych przez Sowiety nie dotarła amerykańska pomoc w ramach planu Marshalla, i dlaczego, to my wiemy. Lecz że i Hiszpania, wszakże też „kraj zrujnowany przez wojnę”, tej pomocy po prostu nie otrzymała, o tym tu u nas wiadomo mniej. Później, owszem, prezydent Eisenhower stosunki z Hiszpanią nawiązał, ale to już dalszy etap historii.

I otóż w pewnej miejscowości na kastylijskiej prowincji miejscowy alcalde (wójt) wraz z mieszkańcami zastanawia się, jak tu z wdzięcznością przyjąć tych Americanos, skoro oni – jak wówczas wieść niosła – mają wybiedzonej wojną Hiszpanii przyjść z materialną pomocą. Ale… jacy znowu Americanos? Przecież Americanos to są nasi dalecy kuzyni, jednej z nami krwi, którzy niekiedy przed wiekami wyjechali stąd do… Indii Zachodnich.

Lecz Indie Zachodnie już sto lat temu z okładem pobuntowały się przeciwko Koronie (początki XIX wieku). I to oni właśnie mają nam pomóc? Co takiego ich nagle naszło?

Nie! To nie ci! To ci inni! Los gringos. Los Anglosajones (Anglosasi). Coś takiego! Kto, jak kto, ale żeby akurat oni?! Koniec świata!

Warto pamiętać, przy zachowaniu koniecznych poprawek, że na przestrzeni stuleci Anglosasi – Anglia i od pewnego czasu także USA – dla rzymskokatolickiego świata iberyjskiego/iberoamerykańskiego są mniej więcej, jak… Imperium Rosyjskie/Sowieckie dla Polski (sic!).

Bo Niemcy dla Polski są, ale poprzez stulecia, jak Francja dla Hiszpanii; lecz Prusy Wschodnie lub kiedyś i Szwecja dla Polski były jak dla Hiszpanii Holandia.

Przy czym Anglosasi to już nie Irlandia, ani Szkocja, ani też Walia (u nas: prof. Davies). Związki historyczne Hiszpanii ze zwłaszcza Irlandią są wyraźne, dawne, czy raczej… prastare, acz w Polsce nieznane. Świadczą o nich między innymi coroczne spotkania na Interceltyckim (!) Festiwalu w Lorient (lecz to jest, „aby było trudniej zgadnąć”, we… francuskiej Bretanii). Wiele by o tym mówić.

Niemniej, w komediowym filmie „Bienvenido…” prosty kastylijski chłop śni, że wprost na pole do niego należące owi tajemniczy Americanos dokonują lotniczego zrzutu traktora (sic! znowu lotnictwo w filmie). Bo wtedy w Kastylii i gdzie indziej orano jeszcze wołami (sic!). I tak dalej. Lecz czy i Polacy nie miewali takich snów? I czy aby dzisiaj ich nie miewają – że Ameryka to to i tamto, i że Unia Europejska, i że „dopłaty bezpośrednie”, i że „gdy Chińczycy wreszcie tu zainwestują”… I tak dalej.

Lecz tam, w komediowym filmie, po rozmaitych perypetiach, także z przebieraniem się „za prawdziwych Hiszpanów”, życie wróciło w swoje właściwe koleiny, bez potrzeby zewnętrznej „pomocy”. Zresztą, kolumna pojazdów identyfikowanych jako owi Americanos w tej prowincjonalnej miejscowości nawet nie przystanęła.

Bądź sobą! Miej godność! Licz na siebie! A wtedy będzie dobrze! Takie jest przesłanie tego filmu w autarkicznej wówczas Hiszpanii. Lecz zarazem w Hiszpanii – wolnej!

Starannie (jak zawsze tam i wtedy) dobrana obsada spowodowała, że widzowie otrzymali na ekranie, w konwencji przerysowanej przecież, skoro komediowej, bogatą prezentację charakterystycznych typów męskich i żeńskich właściwych dla hiszpańskiej prowincji połowy wieku XX.

Teraz zaś, prawem kontrastu, lecz i dla ukazania szerokiej oferty kina hiszpańskiego tamtych lat zmieniamy tematykę, nastrój, więc i nieco funkcję filmowego obrazu. Powracamy zatem do potocznie tak zwanego kina religijnego, przedstawiającego bliżej niż inne filmy wydarzenia i postacie z życia Kościoła; przykłady takich obrazów przywoływaliśmy już wcześniej.

„Z życia Kościoła…”. Ale… co to znaczy? I czego to nie znaczy? Przecież, czy filmy o na przykład Krzysztofie Kolumbie, który jako pierwszy zatknął był Krzyż Chrystusowy w Nowym Świecie, nie są „z życia Kościoła”? A czy filmy o Słudze Bożej Królowej Izabeli (Elżbiecie!), która Kolumba tam, zgodnie zresztą z jego pragnieniem, była wysłała… z jakiego tak po prawdzie życia one są? To tylko najsławniejsze przykłady na to, że skoro mowa, w jakimkolwiek kontekście, o… dzieciach Kościoła, to i wszystko jest wtedy „z życia Kościoła”.

Oto więc obraz poświęcony – uwaga! – akurat cudzoziemcowi, i to działającemu poza obszarem hiszpańskojęzycznym, bo na jednej z wysp Archipelagu Hawajskiego (w czasie, w jakim rozgrywa się akcja filmu, jeszcze nie wcielonego do USA), mianowicie świętemu Damianowi de Veuster, który poświęcił był swoje życie w służbie trędowatym: „Molokai, la isla maldita” (tłum.: „Molokai, wyspa przeklęta”; 1959, reż.: Luis Lucia).

Film otwiera scena, jak to kapitan przepływającego opodal wyspy statku salutuje w jej kierunku; a dzieje się to już po śmierci świętego Damiana. Marynarz, czy może ktoś z pasażerów pyta o przyczynę takiego zachowania kapitana.

Także i w tym przypadku – od powstania tamtego dzieła minęły dwa pokolenia – nakręcono nowy, teraz już barwny film o postaci i działalności św. Damiana: „Corazon de heroe” (tłum.: „Bohaterskie serce”; 2021, reż.: Luis Javier Zito).

 Filmów o misjonarzach i misjonarkach hiszpańskich różnych epok i w różnych zakątkach świata działających jest wiele; powstają kolejne. Doprawdy, jest o kim i o czym kręcić te filmy. To wielkie zjawisko dostrzegają niekiedy i obcy, czego bodaj najbardziej znanym przejawem jest ów brytyjski film „Misja” (1986, reż.: Roland Joffe).

Ale, my – o niepoprawni – w nawet tak „prokatolickim” dziele dopatrujemy się jednak również… „antykatolicyzmu” (sic!). Jak to!? Tak to! Owszem, jezuiccy, czyli katoliccy misjonarze ukazani tam zostali jako ci ludzie dobrzy. Zgoda! A źli? Kto to taki jest tam zły?

Czy – a jesteśmy w połowie wieku XVIII w środku Ameryki Południowej i szerzej, w przestrzeni Nowego Świata – może są to ci bezwzględni, z innych filmów znani, nie-katoliccy kolonizatorzy anglosascy lub holenderscy, traktujący przecież Indian i Murzynów nie jak ludzi? Czy są to owi nie-katoliccy (a bywało, że niechrześcijańscy, sic!) handlarze niewolników traktujący ludzi z pewnych grup etniczych jak przedmioty?

Ależ nie! W filmie „Misja” tymi złymi są też katolicy, i to w dodatku wysocy dygnitarze Katolickiej Apostolskiej Korony Hiszpańskiej (Korony Portugalskiej także). Katolicy – źli. Katolicy – dobrzy. Dobro ze złem się redukuje i powstaje z tego… miałka równowaga, a może zero. A o białych-innowiercach „nic nie wiadomo”, gdyż żaden z nich się na ekranie tego jakże rozpowszechnionego filmu „Misja” nie pojawia.

Tak więc heretycy (sic!) i niechrześcijanie przemykają się ze swoimi w Nowym Świecie sprawkami ukradkiem, niepostrzeżenie, mimo jakże natężonej uwagi kinomanów. Typowe! Nieprawdaż? Gdzie dwóch się bije – katolicy „źli” z tymi „dobrymi” katolikami – tam trzeci korzysta.

Bo to za wolą „tego trzeciego” Indianie, pozbawieni opieki ze strony wymordowanych lub wypędzonych oo. Jezuitów, powracają do stanu uprzedniej dzikości. Przecież jakoś muszą żyć – te małe nagie, właśnie osierocone dzieci ładujące się do pirogi. Osierocone – gdyż Indianie poparli swoich jezuickich opiekunów, więc musieli za to ponieść karę.

A może my się tutaj tylko „czepiamy” dzieła ekranowego, które, na przestrzeni już dziesięcioleci, ile razy nam je telewizja pokazywała, tyle razy ono nas poruszało… I jeszcze ta niesamowita muzyka autorstwa Ennio Morricone. O my, niewdzięcznicy!

 Co zaś tyczy już samej historii, zapytajmy: Czy „po tamtej stronie”, więc po szeroko pojętej stronie nie-katolickiej, znane są – że się tak wyrazimy – postacie odpowiadające na przykład świętemu Piotrowi Klawer SJ i tysiącom jemu podobnych? Pytamy, bo za mało znamy tamte wielowiekowe, na ogromnych obszarach toczące się dzieje, aby od razu znać odpowiedź.

Filmową zaś historię owych prowadzonych wśród Indian Guarani misji paragwajskich opowiadają nam nie-katolicy i zarazem nie-Hiszpanie, chociaż jest ona o Hiszpanach i o katolikach. Ciekawe. Nieprawdaż? Wszak to jest przecież reguła. Od kogo my tu w Polsce, i w ogóle w większości krajów Europy, w wielu pozaeuropejskich także, poprzez dziesięciolecia otrzymujemy wiadomości w ogóle o świecie iberoamerykańskim, także i o Hiszpanii europejskiej? Od Anglosasów, zawsze za ich pośrednictwem!

To tak, jakby szeroki świat (więc i, dla odmiany, obszar Hispanidad i Lusitanismo-portugalski) o katolickiej Polsce dowiadywał się od Niemców („prasa niemiecka”), od Rosjan („propaganda kremlowska”), z „mediów międzynarodowych” (wiadomo, kto nimi trzęsie), lub też od „wychodźców 1968 roku”… Bo też – tak właśnie się dzieje! Jak my możemy do tego dopuszczać?! Jak mogą do tego dopuszczać Hiszpanie i Iberoamerykanie?!

Wiele by o tym mówić – na przykład: wzgardliwy stereotyp Meksykanina-katolika w anglosaskich „westernach”. Lub stereotyp Kolumbijczyka-katolika-mafioso-narkotykowego. Że zatem każdy Meksykanin i każdy Kolumbijczyk to są…

Ale… teraz jest Internet, więc i ten hiszpańskojęzyczny, także w wersji dla anglofonów. Korzystajmy więc!

Niemniej, w hiszpańskich filmach o tematyce misjonarskiej, przynajmniej tych z połowy XX wieku, takiej schizofrenii poznawczej oczywiście nie ma. To przecież Imperium, to przecież Korona Hiszpańska, więc władza właśnie świecka (!), otrzymawszy od papieża stosowne pełnomocnictwa poprzez stulecia prowadziła katolicką Misję po całym świecie (inne katolickie państwa przecież też). Katoliccy misjonarze byli więc posyłani i wspierani zarazem przez władze duchowne, jak i przez świeckie.

Owszem, w połowie wieku XVIII, jak uczy historia, pewne tajemnicze kręgi zaczęły na swój sposób oddziaływać na europejskie dwory, co się przełożyło na sytuację także w Nowym Świecie, także i w paragwajskiej dżungli. I o tym szczególnym, jak i zarazem nowym przypadku traktuje fabuła brytyjskiego filmu „Misja”. Szczególnym… i nowym…

W normalnych bowiem, więc dotychczasowych warunkach (później także) tylko kolejność mogła się zmieniać. Oto na dany teren jako pierwszy biały-katolik wkraczał albo żołnierz-konkwistador, a duchowny-misjonarz z nim razem lub wkrótce za nim, albo odwrotnie: duchowny-misjonarz jako pierwszy, a świeccy dopiero po nim, dając mu wsparcie.

Potężna to i wielowiekowa historia. Nie tu miejsce na jej opowiedzenie.

I całe to kulturowe bogactwo, jakiego tylko cząstkę tu ukazujemy, było za „żelazną kurtyną” dla między innymi polskiego odbiorcy niedostępne. Bo… za „żelazną kurtyną” – więc… nic dziwnego. Trzeba przypominać, że Hiszpania, „od strony zachodniej”, była przez długie lata po zakończeniu Wojny Domowej trzymana przez tak zwany wolny świat, zdominowany już przez Anglosasów, także za swojego rodzaju „kurtyną”. Miało to dla tego kraju, owszem, złe strony, lecz dobre też miało – których to historycznych i nawet historiozoficznych rozważań już tu nie podejmiemy.

Sam już tylko temat zamotanej jeszcze na przełomie XV/XVI wieku i poprzez stulecia rozwijanej, antyhiszpańskiej i jeszcze bardziej antykatolickiej (bo o to tu chodzi!) Czarnej Legendy (Black Legend, Leyenda Negra) wystarczy na serię publikacji. Doprawdy, to wcale nie dopiero w XX wieku sowieci-bolszewicy byli światowymi prekursorami zniesławiającej propagandy.

Ale, że teraz, już 35. lat „od obalenia muru berlińskiego” ta prawdziwa, oryginalna i zarazem niezmiernie bogata, a przy tym nam jakże mentalnie i obyczajowo bliska (sic!) cywilizacja iberyjska i iberoamerykańska… nadal jest w Polsce nieznana… To przechodzi ludzkie pojęcie! Już trzecie-czwarte pokolenie pozbawione tamtych filmowych wrażeń – skoro o filmie mowa. A wszelkie inne obszary kultury i sztuki?

Gdzie są ci wszyscy z takim zawsze przekonaniem w mass mediach przemawiający „znawcy kultury światowej”, którzy zapracowanym Polakom opowiadają o tym, co jest obecnie „trendy”?

Sami sobie szukajcie w Internecie! Dobrze! Jeszcze tak niedawno nie było to możliwe. Lecz skąd mamy wiedzieć, czego szukać w tym tak ogromnym zbiorze? Na to zawsze potrzeba czasu.

Polecamy również: Mężczyzna podpalił się w proteście przeciwko zbrodniom żydowskich nazistów

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!