Felietony

447 TO WCALE NIE WSZYSTKO – CZĘŚĆ DRUGA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Mistrz Henryk Sienkiewicz swego czasu napominał braci-rodaków, że my wszakże „nadal w oblężeniu jesteśmy”. To się przydarza także i nam, w obecnym pokoleniu…

447 TO WCALE NIE WSZYSTKO – CZĘŚĆ PIERWSZA

Ad c) mienie żydowskie spadkowe – c.d.

Ewidencja! Ewidencja! Ewidencja! Co jest moje, a co jest twoje? Wciąż tego nie wiemy! Bo nie ma wciąż gospodarza, który takie rzeczy wie ze swej gospodarskiej natury.

Naród Polski został w XX wieku w wyniku wrogiej przemocy (obcej i rodzimej) pozbawiony swojej historycznej warstwy przywódczej i zarazem posiadającej. Warstwa ta dotąd nie została odtworzona. Na przeszkodzie tego odtworzenia stoją zwłaszcza: omawiane tu nie oddawanie zrabowanego mienia, szerzący się upadek wychowania, oświaty i wiedzy oraz… upływ czasu.

Coraz gorzej się albowiem zna i pamięta to, co miałoby być odtwarzane (przecież nie dokładnie takie jak dawniej, lecz na miarę bieżącej epoki).

Jeszcze syn obrabowanego ziemianina, w końcowym okresie XX wieku człowiek już dobrze posunięty w latach, chociaż ciężko niekiedy doświadczony dziesięcioleciami PRL-u, mógł nadal być, ot po prostu, porządnym polskim szlachcicem. Nie bez powodu zwlekano i nadal się zwleka z restytucją mienia w Polsce. Oto czterdziestoletni dziś wnuk tamtego (prawnuk obrabowanego) może się okazać takoż dobrym szlachcicem, albo i zupełnie kimś innym – człowiekiem wcale nie o kulturze wyraźnie polskiej, ale jakimś modernistą lub nawet post-modernistą. Owszem, obrabowane zostały rodziny przynależące do wszystkich grup społecznych, a mu tu owego „polskiego szlachcica” przywołujemy też jako pewien model i hasło, licząc na zrozumienie u Czytelników.

Czy więc należy dążyć do tego, aby również ów zdeklarowany post-modernista spotężniał na restytucji mienia, będącej wszakże dziejową sprawiedliwością? No cóż, prawo to niech będzie jedno dla wszystkich uprawnionych, przecież także i obcoplemieńców. Tym właśnie ma ono się różnić od owego wskazywanego przez prawników trybalizmu, leżącego u podstaw amerykańskiej ustawy nr 447.

Byle tylko jednocześnie zabezpieczyć te i inne polskie dobra przed wykupieniem ich przez obcoplemieńców-cudzoziemców. O, nie… To nie jest przejaw trybalizmu polskiego. Jest to przejaw troski o polski interes narodowy i o polską rację stanu. To nam jeszcze wolno!

Skoro więc nie ma gospodarza, to co szkodzi żądać w dzisiejszej Polsce dowolnego mienia, majątku na podstawie wszystko jedno jakich roszczeń i jednocześnie, nie czekając na rozstrzygnięcia centralne-polityczne (jakiekolwiek one mają albo i nie mają być), wybierać sobie i zajmować to mienie już teraz (już wczoraj i przedwczoraj!), gdzie się da i jak się da? I oczywiście czerpać z tego mienia korzyści, już teraz, garściami, bo nie wiadomo przecież, jak długo jeszcze potrwa ten „fart”… I te łupy – boć przecie „pieniądz rozgłosu nie lubi” – lokować bezpiecznie, daleko od Polski i innych tak jak ona traktowanych krajów, bez żadnej korzyści ani dla owej Polski, ani dla tamtych podobnych jej krajów, ani dla zamieszkujących je narodów, lecz ze stratą dla nich.

Niektórzy mówią, że Polska jest w powyższy sposób traktowana przez owych „tajemniczych inwestorów” „jak kolonia”. O, nie. Kolonia to za mało powiedziane. Kolonia jest to przecież część własnego terytorium o szczególnym, właśnie kolonialnym statusie. Terytorium kolonii i jego zasoby są przed obcymi bronione przez metropolię tak, jak terytorium samej metropolii. Kolonia jest przecież bytem jawnym, zaznaczonym na mapach, mającym swoje ściśle określone granice w terenie (lecz dziś, po epoce „dekolonizacji” lat 50-70., „kolonii” już – jak nas przekonują – nie ma, lecz są „terytoria zamorskie” oraz jakże liczne kraje „o statusie postkolonialnym”).

Powyższemu opisowi nie odpowiada także konwencja „zaboru” – takiego jak trzy zabory ziem polskich w XIX wieku. Bo i tamte terytoria traktowane były przez każdą z trzech metropolii jako własne; z okresowym – by tak rzec – bardziej szczególnym traktowaniem zbiorowości ich polskich mieszkańców. Trzy państwa zaborcze robiły przecież wszystko – każde na swój sposób – aby zaprzeczyć jakiejkolwiek odrębności ziem polskich, więc aby udowodnić, że są one integralnymi częściami terytoriów owych państw. W tej konwencji mieściło się nawet przyznanie autonomii owym kilkunastu krajom Korony Habsburgów, w tym naszej Galicji.

Pozostaje więc ordynarna rabunkowa okupacja, lecz przecież: „okupacja inaczej”, gdyż prowadzona, na ile się to udaje, chyłkiem, po kryjomu (sic!), bez jawnego (sic!) wprowadzania tu swoich wojsk ani innych służb, oczywiście, lub co najwyżej z wprowadzaniem ich półjawnym i w tymże celu rozproszonym, aby tylko okupant-rabuś nie był zdemaskowany, ani nazwany – jeszcze czego!? – właśnie okupantem. Tego wszystkiego nie da się atoli przeprowadzić bez udziału przekupionych (na różne sposoby) czynników miejscowych, działających jeszcze bardziej skrycie.

Okupacja tchórzliwa! Tych okupacyjnych podmiotów jest w m.in. Polsce wszakże więcej niż jeden, i więcej niż jedna narodowość w działaniach okupacyjno-rabunkowych uczestniczy; o ile można jeszcze tu mówić akurat o narodowościach. Wciąż jeszcze tak, zapewne. Ksiądz Trzeciak prawie już sto lat temu pisał o jednej z nich jako o „czwartym zaborcy”, i nazwę tę rzeczowo uzasadniał.

A zatem: okupacja tchórzliwa! Lecz co się temu dziwić, skoro tzw. strona polska od dziesięcioleci wprost zaprasza owych okupantów do coraz śmielszego wkraczania na nasze terytorium i zwłaszcza w przestrzeń polskiego życia gospodarczego, a nawet massmediów. Tak się dzieje zawsze wtedy, gdy – powtarzamy – nie ma gospodarza-właściciela. A nie ma go, tej wiodącej polskiej historycznej zbiorowości, złożonej wszakże z ludzi i rodzin pochodzenia szlacheckiego, lecz i pozaszlacheckiego – przypomnijmy – w następstwie wojen, rewolucji i krwawych okupacji XX wieku oraz niszczących rządów PRL-u.

W wieku XX szczególnie komunistom i wcześniej socjalistom, zwłaszcza tym wiejskim, oraz różnego rodzaju demokratom udało się to, co przez z górą stulecie wcześniejsze nie powiodło się rządom zaborczym, mianowicie wbicie klina pomiędzy polską szlachtę-inteligencję, a polski lud (o czy pisali już Wieszcze). Polska szlachta-inteligencja (i w ogóle ta przecież dość wewnątrz zróżnicowana warstwa inteligencka w najszerszym pojęciu) jako zbiorowość została zniszczona, polski lud pozostał sam; lecz o tamtą się nie upomniał. Zresztą, świat dookoła wciąż się zmienia i coraz to inne ludy zostają osierocone, z przyczyny swojej i nie swojej.

O, tak. Na wstępie podkreślaliśmy przecież, że dzisiejsze podmioty uczestniczące w grze światowej bynajmniej nie stają – jak jeszcze tak niedawno – z otwartą przyłbicą, lecz starają się kąsać chyłkiem, po kryjomu, zza węgła, na odległość, aby tylko możliwie uniknąć jakiejkolwiek odpowiedzialności (np. ostatnio wynalazek dronów bojowych i ich bezpiecznie w swoich odległych pracowniach siedzący operatorzy). Słyszymy przecież, że do tego czy innego skrytobójczego zamachu, którego ofiarami padają często ludzie zupełnie przypadkowi, uliczni przechodnie, „przyznała się…” taka to a taka organizacja, nie wiadomo przez kogo inspirowana, albo właśnie nikt się nie przyznał.

Koniecznie tu podkreślmy, że takie kąsanie chyłkiem, jak i pospolity rabunek, tym bardziej gdy też zatajony, nie pochodzi z naszej, łacińskiej, rycerskiej cywilizacji. Kolejni papieże już dawno temu wprost przecież potępili wszelakie tajne organizacje; jednakże w naszych czasach takich potępień nie słychać, a przydałyby się.

Szukamy w przeszłości analogii, tych szerzej od innych znanych. Może to będzie sytuacja niektórych obszarów Chin drugiej połowy XIX i początków XX wieku? Wyścig mocarstw po tamtejsze dobra, wobec słabości i/lub podatności na przekupstwo tamtejszych rodzimych władz. Ogromne Chiny nazywane były wtedy „chorym człowiekiem Azji” (a Polska naszych czasów, w Europie?). Lecz do tej choroby własnej ojczyzny walnie przyczynili się też niektórzy rodowici Chińczycy, zazwyczaj dobrze wykształceni, przeważnie na uczelniach Europy lub Stanów Zjednoczonych, noszący zachodni ubiór i hołdujący zachodnim obyczajom. Byli to ci tzw. compradores (dosłownie, z portugalskiego lub hiszpańskiego: kupcy), a konkretnie miejscowi przewodnicy po rodzimych dobrach, będący na (wysoko)płatnych usługach u cudzoziemskich kapitalistów i ich rządów.

Szukamy więc, rozglądamy się uważnie, i nadal szukamy, w dzisiejszej Polsce – a jakże – owych naszych rodzimych współczesnych „kompradorów”, czyli po prostu zdrajców Sprawy Narodowej, i szukamy… I co? Już znaleźliście? Oby tylko w telewizorze… Prawda? Lecz nie! To nie do nas, którzy o tym piszemy, miejcie pretensje, że ich znaleźliście, tych „kompradorów”, i tych „szabesgojów”, tak bardzo blisko – nawet wśród Waszych dobrych znajomych; nawet wśród Waszych dobrych kolegów ze szkoły, ze studiów, z sąsiedztwa; nawet wśród Waszej rodziny, katolickiej, „wierzącej i praktykującej”; nawet przy stole wigilijnym i wielkanocnym; i jeszcze bliżej…!

Jest to sytuacja, i struktura naszego społeczeństwa, dosyć podobna do tej z czasów komunistycznego PRL. Jeden brat kontestuje prosowiecki reżim, i nawet jest za to przez reżim karany, a drugi brat robi karierę na bazie swego członkostwa w PZPR, i czerpie z tego wymierne profity – bony, talony, leczenie poza kolejką, miejsce w resortowym domu wczasowym lub sanatorium, przydziały, premie, dodatki, deputaty i inne rozmaite ówczesne przywileje.

Czy z tamtymi ludźmi da się w ogóle, otwarcie i swobodnie, rozmawiać na te i inne tematy? Czy może oni reagują alergicznie – podobnie jak wiele dzisiejszych polskich młodych par na pytanie, czy już ochrzcili swoje dziecko – i czy to nie oni Was wyzywają od wyrodków, nielitościwych i szyderczych ancychrystów i wrogów rodzaju ludzkiego?

Przypomnijcie sobie niektóre chińskie (hongkong-skie) filmy z gatunku kung-fu, jakich akcja rozgrywa się na przełomie XIX i XX wieku. Rozległą finałową sceną jest tam efektowna walka wręcz pomiędzy głównym pozytywnym bohaterem – miejscowym tradycyjnym Chińczykiem w chałacie i z warkoczykiem – a (nie europejczykiem lub amerykaninem, bynajmniej, lecz) innym Chińczykiem, głównym bohaterem negatywnym – właśnie „kompradorem” ubranym w modny garniturek z angielskiej wełny; a rzecz dzieje się nie bez powodu we wnętrzach jakiejś chińskiej huty czy stalowni.

To tylko przykład. Albowiem my, Polacy, mamy właśnie nasze, polskie interesy, a nie chińskie, amerykańskie, niemieckie, sowieckie, czy jakiekolwiek inne. Ot, co. I własne doświadczenia dziejowe…

Za niemieckiej okupacji, tej w XX wieku drugiej (drugiej jawnej!), bo prowadzonej w czasie drugiej wojny światowej, wszystko wyglądało prościej, a wysługujący się okupantom Polak nazywał się wtedy „volksdojcz”. Prościej, ale na obszarze wykreślonej przez okupanta tzw. Generalnej Guberni. Ponieważ na tych nie mniej rozległych ziemiach polskich wcielonych wprost do Rzeszy Niemieckiej sprawy wyglądały inaczej, i wewnątrz tych ziem też inaczej – inaczej np. we Włocławku, inaczej w np. Katowicach. Lecz to już inny temat.

Każde suwerenne (poważne) państwo powinno w omawianej tu sprawie wojennych zaszłości w zakresie obcego mienia spadkowego – powtarzamy! – spadkowego sprzed aż siedemdziesięciu-osiemdziesięciu lat, zachować się następująco: 1) zbilansować stan rzeczy, z uwzględnieniem dotychczasowych regulacji, jak m.in. indemnizacja z roku 1960 czy też przekazywanie mienia istniejącym w Polsce religijnym gminom żydowskim; 2) zatem określić, kto obecnie, komu i ile miałby zapłacić – czy państwo (i inne zawierające się w nim podmioty) obcym, czy może obcy temu państwu (lub tamtym innym podmiotom); 3a) jeśli państwo obcym, to trzeba zapłacić im, ale tylko w gotówce, za owe spadkowe nieruchomości, tym samym wykupując je od nich (wykupywać by mogły też inne niż państwo, byle tylko polskie podmioty); 3b) jeśli to obcy mieliby zapłacić państwu (bo tak by akurat wynikało z owego bilansu), a nie chcieli tego uczynić, stosowano by właściwe w takiej sytuacji prawo (polegające na zajmowaniu przez państwo w pewnych okolicznościach majątku obcych osób fizycznych lub prawnych, aż do pełnego zbilansowania).

Zauważmy, że realizacja punktu 3a) byłaby kontynuacją przedwojennych działań wspólnych ówczesnego rządu polskiego i organizacji syjonistycznej czynnej wówczas w naszym kraju.
A wszystko po to, aby w owym państwie zapanowało całkowicie zbieżne z obowiązującym w nim prawem przekonanie, oparte na obopólnie spisanych i podpisanych protokołach i umowach, że jest ono z obcymi nareszcie rozliczone. Jesteśmy „kwita”, nic już do was nie mamy, a wy się trzymajcie z daleka od nas i od naszego terytorium. Co z tym uczynią owi obcy, zapewne nie w bieżącym, lecz w następnym lub nawet zaprzyszłym pokoleniu? Aaa… to już inna sprawa, i nowe rozdanie.

Czyżby? Obcy mają swoją własną bieżącą strategię, którą przy użyciu dużych pieniędzy – dużych na pewno dla Polaka „post-PRL-owskiego” – wytrwale realizują. Oto powtarzamy postawione już przez nas w innym artykule – i pozostające bez odpowiedzi – pytanie o te całkiem niedawno, bo kilka lat temu powpychane w przestrzeń naszych miast ciemne bloki-apartamentowce, ale i o ciemne, ocalałe z wojny kamienice, z których „czyściciele” powyganiali lokatorów-Polaków (o tym też cisza, o dalszym losie owych – jak donoszono – aż kilkudziesięciu tysięcy naszych współobywateli-współrodaków). „Ciemne” to znaczy, że puste, niezamieszkane, skoro w oknach tych dużych wielorodzinnych budynków wieczorem nie zapalają się światła, owszem, dwa-trzy-pięć, nie więcej. Na kogo te budynki czekają? Miesięcznego dochodu od lokatorów przecież nie przynoszą.

Te zaś najnowsze są nieodmiennie stawiane na jedno kopyto (jeden i ten sam projekt, jeśli nawet w odmianach – taniej!) i zarazem bardzo brzydkie. Nieprawdaż? Brzydsze nawet od co poniektórych bloków PRL-owskich. Czy to możliwe? A jednak… Styl tych nowych budowli, a właściwie ich bez-styl my nazywamy: „tajne laboratoria na pustyni (nie powiemy jakiej)”.

Jak widzimy, pewne istotne problemy – chociaż zapewne nie wszystkie powyżej wzmiankowaliśmy – nastręcza bardziej zagadnienie żydowskiego (i w ogóle obcego) mienia spadkowego, starszej lecz i całkiem nowej (sic!) pertynencji, aniżeli tego bezspadkowego, jakiego dotyczy coraz szerzej w Polsce znana (przynajmniej w zarysie) i słusznie oprotestowywana amerykańska ustawa nr 447.

Ad (d, mienie bezspadkowe (zwane też bezdziedzicznym, żydowskie i czyjekolwiek inne);

Jakkolwiek o przywołanej wyżej (w części pierwszej) „przestrodze hiszpańsko-sefardyjskiej” koniecznie trzeba pamiętać, sprawa mienia bezspadkowego jawi się następująco:

Kodeks Cywilny, Art. 935, §3; „W braku małżonka spadkodawcy i krewnych powołanych do dziedziczenia z ustawy, spadek przypada gminie ostatniego miejsca zamieszkania spadkodawcy jako spadkobiercy ustawowemu. Jeżeli miejsca ostatniego zamieszkania spadkodawcy w Rzeczypospolitej Polskiej nie da się ustalić lub ostatnie miejsce zamieszkania spadkodawcy znajdowało się za granicą, spadek przypada Skarbowi Państwa jako spadkobiercy ustawowemu”.

Czy znacie w prawie polskim zapis lepiej chroniący prawa strony polskiej? Jeśli taki jest, znajdźcie go i przywołajcie. Takie prawo, jak wyżej cytowane, jest powszechne w krajach o tradycjach cywilizacji łacińskiej i w wielu innych.

Owa zaś kodeksowa „gmina” to bynajmniej nie jest „gmina żydowska”, lecz np. ta lub inna dzielnica Warszawy, w jakiej ostały się niezgruzowane w czasie wojny ani po wojnie kamienice mieszkalne, z których to kamienic, lecz nie ze wszystkich, w niedawnych czasach tzw. czyściciele brutalnie usuwali lokatorów, występując w imieniu rzekomych spadkobierców, z których niejeden miał sobie liczyć aż 130 lat życia (sic!), a nawet więcej. Okazuje się więc, że to wcale nie powietrze Kaukazu – tam podobno ludzie żyją najdłużej – ale bycie pośmiertnie „przywołanym do spadku” w postaci co poniektórej ocalałej warszawskiej kamienicy, i to na odległość, tak orzeźwia człowieka, że aż go wskrzesza i każe kontynuować jego ziemski doczesny żywot daleko poza stulecie.

Przyznajcie, że wobec poważnego państwa nikt nie ośmieliłby się wszczynać sztuczek aż tak grubo ciosanych. A gdyby się ośmielił, już dawno by został zdemaskowany przez państwowe służby, sądy oraz przez massmedia, i przywołany do porządku, co my wszyscy moglibyśmy po wielekroć oglądać – kto chętny – w najszerzej dostępnej telewizji, abyśmy i my sobie zapamiętali.

Zresztą, sprawa kamienic warszawskich, lecz także krakowskich i innych jeszcze, podobnie jak inne tego rodzaju sprawy, jak się kotłowała w polskojęzycznych massmediach przez bardzo długie miesiące, tak i nagle została wyciszona, w następstwie czego idealnie przez wszystkich zapomniana… lecz wciąż publicznie do końca nie wyjaśniona, ani nie opisana. Ot,co!

Trzeba atoli pilnować, i chociaż w prawie to zagwarantować, aby państwo (w tym gminy-samorządy) ani tego mienia, zwłaszcza nieruchomego, ani żadnego innego przez siebie posiadanego, nie wyprzedawało obcym, cudzoziemcom-obcoplemieńcom, ani za pełną cenę, ani za „symboliczną złotówkę” , ani za jakąkolwiek łapówkę (jak to działo się już tak wiele razy, często z udziałem całkiem rodzimych i tutejszych, prywatnych lub urzędowych, „słupów” – ”kompradorów” – ”szabesgojów”, czyli po prostu zdrajców Sprawy Narodowej). Obcy albowiem są od nas – chciał-nie-chciał, ograbionych „post-PRL-czyków” – bogatsi, więc pospolita łapówka, w setkach odmian, jest w ich rękach podstawowym instrumentem działania, zwłaszcza w krajach takich, jak wciąż „wygłodzona” Polska XXI wieku. Dzisiejszego albowiem Polaka można łatwo kupić – co robią i swoi, i obcy – i to nawet w taki sposób, że on się nie orientuje, iż właśnie jest już kupiony.

Lecz dzieje się też prościej – że to Polak wprost płaci pieniądze np. jawnym lub ukrytym zagranicznym firmom ubezpieczeniowym, hipermarketom, hurtowniom, itp.

W porównaniu z obecną sytuacją ów w dawniejszych czasach człowiek opłacany przez obcych, w tym tzw. szabesgoj, dobrze znał i rozumiał swoje położenie, tak jak znało je i rozumiało jego otoczenie, to obce, także i żydowskie, jak i to jego własne, nieżydowskie i swojskie. Ale to było w czasach jeszcze wolnego słowa, wolnego od niedomówień i od tak zwanej dzisiaj politycznej poprawności. Nawet owe powstałe w okresie PRL-u i niekiedy dość wybitne filmowe i telewizyjne ekranizacje literatury z tamtych dawniejszych czasów jeszcze się jawią jako od tego wolne. „Tempora mutantur…”.

Wybaczcie! Lecz we własnym gronie możemy i wręcz musimy mówić sobie prawdę, poprzez wypowiadanie przynajmniej zdań ogólnych (więc jeszcze nie „ad personam”). A wszystko to dla opamiętania, dla obudzenia sumienia, myślenia, roztropnego działania, i dla przestrogi!

c.d.n.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!