Kultura

ŻADNEGO BETONIAKA „NA CZEŚĆ ROKU 1920” NAM NIE STAWIAJCIE! – CZĘŚĆ CZWARTA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Jak na razie – na co już zwracaliśmy uwagę – jakiś „czynnik społeczny” rozlepia po Warszawie nalepki „1920”, a jakiś inny czynnik – jeden „społeczny”, a drugi zapewne urzędowy – je zrywa. Urzędowy poznać po tym, że tak pozyskany „śmieć” on zarazem usuwa, czyli sprząta. „Społeczny” może też, ale nie zawsze – więc zaistnienie jego interwencji poznajemy po śladach – niezerwanych kawałkach nalepek – o ile je pozostawia. Widać też miejscami nalepki „1920” potraktowane ostrym narzędziem.

Podobnie działo się w przypadku rozwieszanych w końcu lutego bieżącego roku przez Roty Marszu Niepodległości plakatów zapraszających do świętowania 1 marca kolejnego Dnia Żołnierzy Wyklętych. To musiał być właśnie „czynnik społeczny”, który, acz tylko w niektórych miejscach, te plakaty zdzierał, a nawet darł je na kawałki, że się już nie nadawały do powtórnego powieszenia. „Na szczęście” w omawianych tu przypadkach przynajmniej ów „czynnik społeczny” okazuje się być w swoim zgubnym dziele niechlujny, więc znajdujące się niedaleko siebie nalepki, względnie plakaty – jedne zniszczy, a inne pozostawi… i pójdzie sobie dalej.

Za pozostawienie tego co trzeba i gdzie trzeba – o, frywolny „czynniku społeczny” – dziękujemy. I do ciebie się, czynniku urzędowy, zwracamy, abyś się w Roku Stulecia już do reszty nie pogrążał i na dowód dobrej woli sam od siebie po prostu dolepił więcej nalepek i rozwiesił stosowne plakaty, a także i tych większych niż plakaty rozmiarów „reklamowe” płachty „1920”. I pamiętajcie, że czas upływa… nieubłaganie.

Nalepki. Przy okazji, chodząc ulicami stolicy, skoro spostrzegliśmy nalepki „1920”, to i w ogóle na zjawisko ulicznych nalepek, a także i ogłoszeń-zdzieranek zwróciliśmy uwagę. I tu – zdaje się – sięgnęliśmy myślą do tego przekazu, jaki zwykle nazywa się „podprogowym”.

Najpierw krótko o zdzierankach – małych rozmiarów, najwyżej A4, oferta jakichś usług, z krawędzią porozcinaną na kupony z numerem telefonu – do zdarcia właśnie i do wykorzystania w bardziej stosownych okolicznościach. Ale… co to zjawisko oznacza? Że Polacy, w Polsce, nadal nie mają jak się pomiędzy sobą komunikować – że już pominiemy owe okazje rocznicowo-świąteczne – nawet w tej elementarnej dziedzinie wymiany usług, czyli po prostu… reklamy, a przynajmniej li tylko powiadomienia innych o własnej ofercie, mającej ścisły związek z mikro- i makro-rozwojem gospodarczym. W Warszawie tego właśnie nie ma, choć w niektórych miejscowościach podwarszawskich stwierdzamy istnienie – no właśnie – ogólnodostępnych tablic informacyjnych pod zdzieranki, zalepionych tymi domowej roboty anonsami jeden na drugim. Tablic jest zatem za mało… I tak dalej…

Mieszkańcom Warszawy pozostają natomiast do dyspozycji inne, zazwyczaj wąskie powierzchnie: słupy latarni ulicznych, skrzynki elektryczne, gazowe, telefoniczne, rynny, jakieś rzadziej sprzątane kąty itd. – wprost pokryte najrozmaitszymi i zwykle już trochę wypłowiałymi ogłoszeniami różnych użytecznych usług, ale i nalepkami, więc… nie pozrywanymi! Jakiej treści są to nalepki?

Oho! Może Wy się na tym znacie? Może wy nam na to pytanie odpowiecie? Dla nas albowiem są to treści niezrozumiałe – nie wiemy, co autor nalepki oraz ten, co ją nalepił, chciał oznajmić ogółowi przechodniów (bo temat owych użytecznych zdzieranek-reklam już tu pozostawiliśmy). Lecz jeśli wizerunek lub napis na takiej nalepce jest jednak czytelny i zrozumiały, to jest on zazwyczaj, po prostu… plugawy. I to zostaje! I tego się nie zrywa! Lecz „rok 1920” się zrywa! I oto mamy działania „podprogowe”.

Czy nie jest to aby mikro-działalność paralelna z ową makro-działalnością, jak na przykład omawiane w poprzednich odcinkach wprowadzanie w krajobraz stolicy owego Konia Trojańskiego w postaci – nazwijmy go w ślad za internautami – Pomnika-Wiertła. Wiertło ma przecież, z racji nadanej mu takiej a nie innej artystycznej formy, pomimo doklejenia na jego powierzchni daty rocznej „1920”, całkowicie sobą zakrywać i zagłuszać jakiekolwiek treści związane z wojną polsko-bolszewicką Sprzed Stu Lat; zatem w rezultacie ma ono służyć wypieraniu ze zbiorowej pamięci Polaków jakiegokolwiek wspomnienia o tamtej wojnie i o jej religijno-cywilizacyjnych aspektach, a uwagę tychże skierować zupełnie gdzie indziej. Zupełnie tak, jak jednoczesne czynności: pozostawianie nalepek (i innego rodzaju graficznego przekazu) z głupotami i plugastwami oraz zrywanie nalepek „1920”.

Ezoteryczne aspekty i inspiracje tych zjawisk pozostawiamy do omówienia znawcom przedmiotu i jednocześnie ich do tego zachęcamy.

Na fali takich właśnie rozważań sięgnijmy do form masowego ulicznego i w ogóle przestrzennego przekazu o rozmiarach pośrednich pomiędzy malutką nalepką a wielkim obeliskiem: plakatów, banerów, bilbordów, „blow-up’ów” (to te ze sztucznego tworzywa i o rozmiarach wieludziesięciu metrów kwadratowych prostokątne reklamowe płachty rozciągane na ścianach budynków), lecz także malowanych wprost na ścianie, parkanie, murze, czy płocie tzw. murali i graffiti.

Kończy się nam właśnie już pierwszy kwartał roku Setnej Rocznicy Cudu nad Wisłą – 2020. Dokładnie Sto Lat Temu Wojsko Polskie stało na Wschodzie na linii mniej więcej optymalnej w kontekście wyznaczenia wzdłuż niej granicy ówczesnej Odrodzonej Rzeczypospolitej (no bo przecież absolutnie nie tej dzisiejszej – oto bilans Minionego Stulecia). Dokładnie Sto Lat Temu bolszewicy szykowali się do kolejnego, większego niż poprzednie (to z lat 1918-1919) i w ich zamiarach decydującego uderzenia na Polskę i zarazem głośno oferowali Polsce pokój, na terytorialnych zasadach status quo, którego Piłsudski zawrzeć nie chciał (gdyż w głębokiej tajemnicy obmyślał wyprawę kijowską i budowę socjalistycznej Ukrainy).

Tak więc dzisiaj, w ulicznej, komunikacyjnej, więc też i kolejowej przestrzeni Warszawy nie ma – lecz czy ktoś to sprawdził objeżdżając całe miasto? – absolutnie żadnych, o rozmiarach plakatu i większych, graficznych lub tekstowych nawiązań do jakichkolwiek wydarzeń roku 1920 – Sprzed Stu Lat! Oprócz wspominanej już przez nas, o udanej treści, prezentacji wywieszonej nad wejściem do gmachu Ministerstwa Obrony Narodowej.

Kilka lat temu uchwalono „Ustawę o zmianie niektórych ustaw w związku ze wzmocnieniem narzędzi ochrony krajobrazu”, także tego miejskiego. Są i tacy – „czynnik społeczny”, ale działający w celu przeciwnym aniżeli ten inny, zrywający nalepki „1920” – którym zarządcy określonych powierzchni, także tych należących do skarbu państwa lub miasta, powołując się właśnie na tę ustawę już zdążyli odmownie odpowiedzieć na konkretne inicjatywy zmierzające do tego, w większym formacie, przestrzennego upamiętniania „roku 1920”; a inni odmawiali na nic się nie powołując; lecz jeszcze inni zbywali całą sprawę wzgardliwym milczeniem. I nawet tu nie chodzi o pieniądze. Bo to wcale nie jest tak, że wolno ci zapłacić, z własnego (sic!), za propagowanie w przestrzeni publicznej treści patriotycznych. Bo nie wolno! Zresztą, „oni” mają najwidoczniej tak wiele „swoich” pieniędzy, że tych „społecznych”, tu czy tam w zbożnym celu uciułanych, wcale nie potrzebują. Ot, co!

I odwrotnie: Pieniądze rozdysponowywane przez różne Fundacje, państwowe i niepaństwowe, nie są przeznaczone na takie cele, jak rozpropagowywanie rocznicowych treści „1920”. „Brak zgodności przedmiotowego projektu z priorytetem działania naszej Fundacji” – i już. Bujaj się! Oni tak odpowiadać ośmielają się, pomimo, że „na stronach internetowych” te priorytety – zwykle w liczbie mnogiej – są wymienione i nazwane, wyraźnie; i że właśnie z tego powodu do danej Fundacji się zwracano.

To się właśnie nazywa: „pełna uznaniowość”. Owszem, prywatnemu wolno odmówić, bo to jego; chociaż wspólnie oglądana przestrzeń już nie jest jego, lecz właśnie wspólna (patrz dalej: np. ściana kamienicy). Obcy zachodni (i zazwyczaj prywatny) koncern nie będzie płacił na cele polskie-kulturowo-tożsamościowe. Bo niby dlaczego ma akurat na coś takiego płacić? Ale polskie podmioty państwowe lub samorządowe – na jakie my, ponieważ one są właśnie publiczne, przymusowo płacimy podatki? O, to co innego…

Nawet w przypadkach, gdy to patriotyczny „czynnik społeczny” ma płacić, a państwowy adresat tylko udostępniać powierzchnię, mentalność „osób decyzyjnych” (i innych) musi się tam najpewniej opierać na następującej zasadzie:

Realne (lecz niechby nawet i nieoficjalne) kary za przyczynienie się w jakikolwiek sposób do propagowania wspomnienia Stulecia Cudu nad Wisłą 1920 roku będą o większym zakresie, aniżeli możliwe korzyści z tytułu jak najbardziej oficjalnego zainkasowania na ten cel pieniędzy od kogokolwiek, czyli od „czynnika społecznego” (tego dobrego, co nie zrywa…) występującego „w interesie społecznym”.

Na „ustawową” ochronę krajobrazu miejskiego powoływało się w swojej odmowie nawet jedno z ministerstw (sic!).

A jaki to jest ten tak bardzo cenny krajobraz do ochronienia? Ściślej zaś rzecz biorąc – do ocalenia przed propagowaniem Setnej Rocznicy Cudu nad Wisłą?

Wystarczy spojrzeć dookoła, w planie bliskim, średnim i dalekim z owej „Patelni”, czyli z tego nieco zapadniętego, acz bardzo ludnego placyku przed stacją Metra „Centrum”; a jeszcze lepiej wyjść z „Patelni” trochę wyżej, na poziom tzw. Placu Defilad, aby mieś szerszy ogląd tamtejszej wielkomiejskiej rzeczywistości.

Bez komentarzy. A my tu akurat skupiamy uwagę tylko na pewnym aspekcie tego „chronionego” dookolnego „porażającego” widoku, a mianowicie na treści i formie owych „blow-up’ów” szczerzących się do nas ze wszystkich stron, acz z pewnej odległości.

O tak! Komuniści byli jednak nie tyle szczerzy i uczciwi, co – chyba lepiej to nazwać – prostolinijni, a to z tego powodu, że wyraźnie i otwarcie, wszem i wobec, a nadto przy użyciu w mig przez przechodnia absorbowanych środków oznajmiali temu przechodniowi o co im chodzi. To samo miejsce, warszawski nieszczęsny Plac Defilad, blisko skrzyżowania Marszałkowskiej z Alejami Jerozolimskimi (dziś Rondo Dmowskiego, sic!), ale przystrojone za czasów PRL-u, w rocznicę Rewolucji Październikowej, Manifestu Lipcowego, czy w trakcie pochodu z okazji „poczciwego” Pierwszego Maja. Wiedzieliśmy przynajmniej gdzie jesteśmy. Ale dla epokowego Cudu nad Wisłą, wydarzenia o aksjo-normatywnym wektorze przeciwnym do tamtych, nadal nie ma u nas miejsca (tak jak wciąż nie ma wydawcy i dystrybutora dla rocznicowej edycji „Tamtego lata…” Goworzyckiego).

Infrastruktura kolejowa. Od wielu już lat ktoś – legalnie albo nielegalnie, bo co do tego nie mamy rozeznania – wymalowuje na widoku owych w sumie bardzo ogromnych tłumów, jadących w wagonach i spoglądających przez okna, jakieś takie właśnie graffiti, mające – co sami przyznacie – takie oto cechy, że: na wielkich lub długich (i przez to też wielkich) powierzchniach i zarazem o treści zrozumiałej chyba tylko dla garstki wtajemniczonych, o ile w ogóle dla kogoś, z wykonawcami włącznie. Jakieś takie ciągi liter-nie-liter (bo owe napisy, i to jakże dobitne, na cześć klubów piłkarskich, to jeszcze co innego i nie o tym tu teraz piszemy). Jeśli, w podróży, pogrążeni we własnych myślach nie zwróciliście na to uwagi, to dobrze. Bo nie ma czego oglądać. Lecz ci z Was, którzy uwagę na graffiti zwrócili, najpewniej się przede wszystkiem zdziwili: co to? i na co to? i wreszcie: a to kolej na to pozwala? No właśnie…

Mamy doniesienia i o tym, że na malowanie na tych samych, kolejowych powierzchniach, treści związanych z Cudem nad Wisłą 1920 roku pozwolenia nie ma. Podobno w ogóle nie wolno tam malować, aby okresowe komisje kontrolne mogły wypatrywać mikropęknięcia w betonie i w innych materiałach. Tak więc: jednym pewne rzeczy wolno (malować), a innym innych rzeczy nie wolno. Znamy to i z dawniejszych czasów.

Atoli nie wiemy, do kogo należy ów długi parkan widziany z pociągu, z przystanku PKP w jednej z podwarszawskich miejscowości, na którym jesienią 2019 roku dostrzegliśmy, acz tylko w przejeździe, wymalowane sceny batalistyczne z dziejów Polski – rozpoznawalne, wyraźne, że to właśnie takie sceny o takiej treści.

Ktoś nam mówił o dość wysokim urzędniku instytucji „z udziałem Skarbu Państwa” – lecz zamilczamy jakiej, wybaczcie – który udzielając odpowiedzi odmownej się spontanicznie tłumaczył tak oto: „Wszystkich tu u nas wypytywałem o ten rok 1920 i nikt nie wiedział o co chodzi” (sic!). Lecz na światłą uwagę, że „tym bardziej więc trzeba na różne sposoby szerzyć wiedzę o tych doniosłych wydarzeniach 1920 roku” zacukał się już zupełnie i nie odpowiedział nic. Ale… przynajmniej w omawianym tu zakresie (że już nie będziemy spoglądać w kuluary sejmowe): to on rządzi nami, a nie my nim. To on decyduje, a nie my. To on wydaje pozwolenia, a nie my. Taki jest właśnie dorobek minionego polskiego ludowo-demokratycznego Stulecia.

Ciekawostka, ale teraz z obszaru obywatelsko-lokatorskiego, zapewne z wtrętem samorządowym (czy nie o tego rodzaju powszechne swobody walczyły pokolenia?): Na pewną rozległą i ze względów właśnie reklamowych bardzo atrakcyjną ślepą ścianę dużej kamienicy w ostatnich tygodniach (!) powróciła (!) reklama-graffiti pewnego państwowego przedsiębiorstwa-monopolisty z czasów PRL-u (produkującego wyroby, w przeszłości wprawdzie powszechnie stosowane, acz w technologii w XXI wieku już wygasłej), niewiele wcześniej i z nieznanych nam powodów zamalowana, a jeszcze wcześniej widniejąca tam przez długie dziesięciolecia, PRL-owskie i post-PRL-owskie.

A więc nawet nie produkty jakiegoś (ekspansywnego) zachodniego koncernu (widoki z „Patelni” Centrum), lecz nawiązywanie „do wyglądu przestrzeni miejskiej Warszawy powojennej” i roztkliwianie się nad jej „urokami” (że PRL-owskie „reklamy” to też jest sztuka warta uwagi). To jest teraz, właśnie teraz, ważne – w roku Stulecia Cudu nad Wisłą! No bo o tę właśnie ścianę… Ale, zostawmy to już.

I jeszcze ten cały konkurs na pomnik „roku 1920” wraz z jego wynikami. Typowy Koń Trojański. Słuchamy z powagą, skoro właśnie z powagą mówi się do nas i pokazuje się nam rzeczy… niepoważne. Forma wszystkim – treść niczym! Stary ograny chwyt. Ile razy jeszcze? A my nadal dajemy się „im” kiwać jak małe bezbronne dzieci.

Wszystko to jakoś splata się w pewną tak jakby… całość. „Ktoś tym wszystkim steruje”. „Ktoś pociąga za sznurki”. Niewątpliwie.

Czy pamiętacie jeden z filmów (przygodowych) o niejakim Indiana Jones’ie, w którym złoty krzyż (może nawet relikwiarz) o najwyższej randze zabytkowej, i kultowej przede wszystkiem, będący pamiątką po pewnym hiszpańskim ewangelizatorze Nowego Świata, wyczynia w rękach bezbożnych rozmaite hocki-klocki, fruwa, pływa, spada, jest wyszarpywany z rąk do rąk itd.?

Przecież normalny katolik, ani chrześcijanin każdej innej denominacji, tego z krzyżem nie robi, ani nie toleruje takich zachowań (sic!). Kim są więc twórcy m.in. filmów o Indiana Jones’ie?

A czy pamiętacie całkiem podobną scenę z filmu Jerzego Hoffmana o roku 1920, z użyciem nie jednego, lecz kilku krzyży, nagrobkowych, też fruwających sobie, w zwolnionym tempie, wznoszonych siłą wybuchu sowieckiego pocisku?

Krytyczną analizą tego filmu już tu nie będziemy się zajmować, a mamy o nim złe zdanie. No cóż – wrażliwość nasza jest właśnie taka, a nie inna. A poza tym – widzowi-odbiorcy wolno być przecież wybrednym. Nieprawdaż? Przecież dzisiaj tak wiele mówi się przy każdej okazji i bez okazji właśnie o „wrażliwości”, czyniąc z niej nieomal miarę wszechrzeczy.

Więc tutaj jeszcze tylko jedna scena, czy raczej niezwyczajnie skompresowana sekwencja scen z filmu Hoffmana. Chodzi nam o owo nagromadzenie zwalanych na widza bodźców wizualnych, dźwiękowych, tekstowych, muzycznych, wokalnych i w ogóle kulturowo-emocjonalnych, jakie towarzyszą ostatniej drodze filmowego księdza Skorupki.

Jakoś to tak napakowane i przeładowane, na chybcika – chcieliśta, no to mata, i napchajta się (tymi waszymi bodźcami kulturowo-emocjonalnymi).

To dziesięć lat temu (wtedy premiera filmu), a w roku bieżącym: Chcieliśta przecie pomnika „roku 1920”, no to i jest ten wasz pomnik. I co? Znowu się nie podoba? No to czego wy chceta?
Bardzo dobre pytanie – doprawdy!

Zofia Kossak w „Pożodze” co raz wyraża tamto namiętne i długotrwałe w 1919 roku oczekiwanie na przybycie wyzwolicielskiego Wojska Polskiego. Różne sprzeczne wieści wstrząsały udręczoną ludnością. Bolszewicy to sprawowali swoje krwawe rządy, to przepędzani byli przez dość podobnych do nich petlurowców, to znów wracali, a oddziałów polskich z zachodu widać nie było (acz co innego miejscowa samoobrona i sławny major Jaworski). Narracja książki kończy się atoli przed przybyciem Wojska Polskiego do Starokonstantynowa (co nastąpiło dopiero na przełomie roku 1919/1920). Ale przedtem:

„Wśród bolszewików, którzy obecnie są w mieście, jakby dla większej ironii mnóstwo jest Polaków. Pułkownik Polak, żołnierze Polacy. I ten pułkownik daje na Mszę, nie czując popełnionego bluźnierstwa…! Niektórzy Żydzi mówią urągliwie: ‘No i cóż? Czekaliście Polaków, macie Polaków’. Człowiek pod wstydem kurczy się jak pod batem” (Łódź 1990, s. 216).

Przecież to jest opis także naszej obecnej sytuacji – w Polsce, w Warszawie, w „Trzeciej Rzeczypospolitej” ostatnich trzydziestu lat! Czy rzeczywiście jest za wiele przesady w tym porównaniu-spostrzeżeniu?

W styczniu roku bieżącego 2020 odwiedziliśmy przy niedzieli warszawskie Muzeum Wojska Polskiego. Ale… pod pretekstem kolejnej reorganizacji sala „roku 1920” była zamknięta. Za to widzowie mogli obejrzeć aż podwójną wystawę o Wojsku Polskim z roku 1939 – bo przecież na rok 2019 przypadała 80. rocznica tamtej klęski. Jedna wystawa to ta stała, dotycząca okresu wszakże międzywojennego, a druga specjalna, okolicznościowa, acz o tej samej tematyce. Owszem, rozumiemy to – pokazywanie eksponatów z magazynów, nie wystawianych na co dzień, też kiedyś trzeba i warto przeprowadzić. To jest troska każdego muzeum cierpiącego na niedostatek powierzchni wystawienniczych.

Czy sala „roku 1920” nadal jest zamknięta i czy tak Na Stulecie już pozostanie? Tego jeszcze nie wiemy.

Zapowiada się atoli na to, że nawet Na Stulecie wiedza o całym orszaku polskich bohaterów pozostanie, jak i była, zamilczana. Skoro ludzie nie wiedzą, kto to był i czego dokonał Tadeusz Jordan Rozwadowski, Józef Dowbór-Muśnicki (w roku 1920 już nieczynny jako dowódca), czy Józef Haller, to tym bardziej nie da się im szans na poznanie takich postaci, jak między innymi: Stanisław Szeptycki, Antoni Listowski, Stanisław Haller, Franciszek Krajowski, Władysław Sikorski (ale na tamtym etapie swojego życia) i wielu, bardzo wielu innych (przed kościołem w Nowym Rembertowie wzmiankuje się, że przypomnimy, 32 polskich generałów i to też jest za mało).

Czy przed – jak my to nazywamy – stroną polską nie stoi aby perspektywa, za jaką poszli ci społecznicy, którzy wzdłuż peryferyjnej wszakże uliczki Traczy urządzili Aleję Chwały wiodącą do Krzyża Olszynki Grochowskiej? To w ostatnich czasach. Ale przed drugą wojną światową, w związku z przypadającym wtedy Stuleciem Olszynki, na obszarze całego warszawskiego prawobrzeżnego Grochowa urządzono pomysłowe upamiętnienie nadając tamtejszym ulicom i uliczkom nazwy z dziejów Powstania Listopadowego, a w kościele na Placu Szembeka (no właśnie!) zamieszczając stosowną tablicę, bodaj czy nie więcej niż jedną (lecz i ten, jakże udany, będący „wizytówką dzielnicy” gmach świątynny, wznoszono w pierwszej połowie XX wieku, z konieczności na raty, kończąc już po drugiej wojnie światowej).

Wszystko to jest właśnie ta polska mała skala (lub średnia: kościoły), typowa dla owych inicjatyw społecznych, niebogatych, bez możliwości szerszego rozmachu, jaki w polskich powojennych warunkach może sprawie nadać tylko mecenat państwa (i nie widać, aby w przewidywalnej przyszłości miało się dziać inaczej). W odróżnieniu od, właśnie opartej (niegdyś) na państwowym mecenacie dużej skali hiszpańskiej (lub sowieckiej) – niemało elementów, ale małych rozmiarów, bądź to rozproszonych, bądź skupionych, jak we wspomnianej Alei Chwały.

Ależ tak – pielęgnujmy i uprawiajmy tę naszą małą skalę, bo ona jest własna, miła, swojska, rozumiana, odczuwana i kochana, jak ów wiejski świątek w kapliczce u rozstajnych polnych dróg!

Lecz w pewnych przypadkach – i w krajobrazie Polski znajdujemy na to przykłady z różnych epok – trzeba i wypada sięgnąć do skali wielkiej!

Mauzoleum Cudu nad Wisłą, a raczej całej wojny z bolszewikami z lat 1918-1920, Zwycięstwa Kontrrewolucji nad Rewolucją, posadowione – jak to pół-serio sugerował jeden z mówców w pawilonie „Zodiak” w dniu 3 marca 2020 roku – na warszawskim Placu Defilad? Owszem, i tam także, od strony ul. Marszałkowskiej, odprawiał dla wielkich tłumów Mszę Świętą Jan Paweł Drugi, w roku 1987.

Bez podpierania się treściami drukowanymi pamiętamy przynajmniej dwie sceny:

Papież stamtąd, od podnóży Pałacu Stalina (Kultury i Nauki), rozsyłał licznych polskich misjonarzy na cały świat, uroczyście wręczając im Krzyże Misyjne.

Całkiem niedaleko od nas ktoś rozwinął wtedy transparent o proroczej treści: „Następna pielgrzymka do Wolnej Polski”. I rzeczywiście, tak się przecież stało, choćbyśmy wyraz „wolna” ujmowali w cudzysłów.

Defilady wojskowe, jak te niegdyś na 22 Lipca, maszerowałyby na 15 Sierpnia i przy innych okazjach właśnie Marszałkowską, przed Mauzoleum Cudu nad Wisłą, szeroko, okazale – owszem, w cieniu wielkiego Pałacu Stalina, ale i przed małym wobec niego Krzyżem wieńczącym Mauzoleum Roku 1920. Aczkolwiek jest to mega-symbolika taka, jak właśnie ta w trakcie owej wspomnianej Mszy papieskiej.

No… no… lecz najpierw trzeba, drogą powszechnej restytucji mienia w Polsce, wyjaśnić kwestię własności owego wielkomiejskiego gruntu, na jakim owo Mauzoleum mielibyśmy kiedyś stawiać!

Ale… skoro odwołać się do inspiracji hiszpańskich. Hiszpanie wprawdzie wybudowali w Madrycie wyniosły i precyzyjnie pod względem historyczno-topograficznym ulokowany Łuk Triumfalny – tam, którędy zwycięska armia powstańcza po trzech latach wojny wkroczyła do stolicy, staczając uprzednio, właśnie w tamtej północnej części miasta, tę już ostatnią bitwę o Madryt.

Atoli główne nie dość że Mauzoleum, to i Sanktuarium na wspomnienie wojny domowej wystawiono na odludziu, w górach, ale za to takie, że ów Krzyż widać na wieledziesiąt kilometrów, i z Madrytu też.

Czy nasz polski Krzyż Zwycięstwa nad Rewolucją też powinien by być aż tak wielki? Nie koniecznie. Wzniesiona w roku 2010 w Świebodzinie (staraniem społecznym-parafialnym, sic!!!) figura Pana Jezusa mierzy 36 metrów wysokości. I tym raczej tropem należałoby podążać co do skali obiektu (może idąc raczej „wszerz”, a nie za bardzo „wzwyż”). Co zaś do lokalizacji polskiego Mauzoleum-Sanktuarium Zwycięstwa nad Rewolucją, przywołujemy tu nasz dawny pomysł około-północno-Modliński. Aby obiekt było widać i z szosy gdańskiej, i z okienek samolotów kołujących po płycie lotniska, i z lotniskowego terminalu, i z pociągu, i w ogóle z daleka.

Ale, to jest już nieco inna sprawa, którą by trzeba chyba pozostawić następnemu pokoleniu.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!