Felietony Kultura

STO LAT TEMU – ZAPUSTY I POPIELEC ROKU 1919 W LITERATURZE POLSKIEJ

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

W naszym wspominaniu Stulecia Odzyskania przez Polskę Niepodległości tym razem idziemy na łatwiznę, sięgając po prostu do cytatów z dopiero wypracowującej sobie należne jej w polskiej literaturze miejsce powieści Sławomira N. Goworzyckiego „Tamtego lata. Zatajona historia Polaków” (z wydania pierwszego). Pierwsza albowiem z siedmiu części powieści zatytułowana jest właśnie „Zapusty”, i z niej pochodzą poniższe fragmenty. Warto tu dodać, że kolejne części prowadzą nas nieubłaganie, krok za krokiem, poprzez tamtą wielką historię POLSKICH LAT 1919-1920, a noszą tytuły: „Wymarsz”, „Pogrom”, „Przeddzień”, „Ku brzegom Wkry”, „Przełom”, „Wisła”.

Najpierw więc były wesołe Zapusty, lecz czy nie w jakiejś swej części takie, jak te z roku 1846, które z niejakim zażenowaniem wspominają postacie w „Weselu” Wyspiańskiego? Potem nastąpił Wymarsz, lecz zrazu nie kończący się Zwycięstwem, lecz strasznym Pogromem – my potomni wiemy, że w XX wieku Pogromem, niestety, nie ostatnim. Dlaczego tak się w Polsce dzieje? Czy tak musi się dziać? Lecz w mrokach nocy na razie li tylko zajaśniał ów Przeddzień, po którym, już w pełni Sierpniowego Dnia nastąpił Wiekopomny Przełom. Pamiętajmy, że polska sławna kontrofensywa ruszyła już w dniu 14 (czternastego) Sierpnia 1920 roku, w środku dnia, na północ od Modlina, właśnie „nad brzegami Wkry”, mając za plecami dolną Wisłę, nad którą też już grasował nieprzyjaciel (za plecami kontrofensywy!), docierając aż w okolice położonego wszakże na lewym, zachodnim brzegu Wisły Ciechocinka – tak, tego samego, Uzdrowiska Ciechocinek. Gdzie Rzym, gdzie Krym?

Pamiętajmy także, iż zanim jeszcze ta północna kontrofensywa ruszyła, w obszarze położonym bardziej na południe, co znaczy że na wschodnich obrzeżach samej już Warszawy, tego samego dnia 14 Sierpnia, lecz już o poranku, zginął w bitwie Ksiądz Kapelan Ignacy Skorupka. I to też pamiętajmy, że takich kapelanów „christoforów” (jak hiszpańscy requetes nazywali u siebie żołnierzy niosących do bitwy krzyż, tam u nich duży, bo procesyjny) było w tamtym Wojsku Polskim więcej. Błogosławione zaś wyniki owej kontrofensywy w całej krasie okazywały się całemu światu, godzina za godziną, na przestrzeni Świątecznego, a w tamtym roku także Niedzielnego Dnia 15 Sierpnia, i w dniach następnych, oczywiście.

Ani historii, ani następstwa wydarzeń, nie wolno fałszować! I jeśli fałszerz jest nawet odznaczanym i nagradzanym po wielekroć profesorem-doktorem-habilitowanym-multiplex-honoris-causa-cum-laude-in-perpetuum, to tym gorzej dla tego fałszerza i dla jego popleczników.

Co powiedziawszy wracamy do Zapustów-Ostatków i do Popielca Roku Pańskiego 1919 – RÓWNO STO LAT TEMU:

„Dzwony na wyniosłych wieżach Bolesławowej Katedry rozebrzmiały w blade, zimowe jeszcze południe. Zawtórowały im inne, i te od płockiej Fary, i od Reformatów. W ślad za nimi zaszemrała sygnaturka, odpowiadając na wezwanie spiżowych serc. Dostojny dźwięk uniósł się niespiesznie popod stalowoszare niebo i płynął po szerokiej krainie; nad miasto i nad zamiejskie białe pola, ku dalekim smugom lasów; wzbijał się w przestworza ponad widziany z wysokości brzegu bezmiar skutych wciąż lodem wód wiślanych, oddalał się jakby z biegiem rzeki; niknął łagodnie na zimowych, bezkresnych równinach, na dalekim widnokręgu. Niebo na ten znak jakby się przetarło, jakby pojaśniało. Blady odcień ożywił na czas pewien jednostajną, zimową połać wód i równin. Patrzącym z prawobrzeżnej skarpy dawało to wrażenie pewnego rozweselenia pośród tego późnozimowego, jasnoszarego krajobrazu. Mróz trzymał, lecz już słaby; zerwał się podmuch wiatru; zanosiło się na odwilż. Dzwony, choć ciszej, jednak biły jeszcze, atoli pewnie i ostatnie już usta zdążyły wypowiedzieć westchnienie za zmarłych wraz z Pozdrowieniem
Anielskim.
(…)
Rząd Paderewskiego przeprowadził, przygotowywane już przez poprzedników, wybory sejmowe, polskie, a zarazem arcydemokratyczne czyli pięcioprzymiotnikowe, wolne od zewnętrznych nacisków, na takim obszarze pierwsze od z górą stu lat. Po ogłoszeniu wyników tak zwana „partia narodowa” mogła uważać się za zwycięską, tyleż na północy Mazowsza, co i w całym kraju. Zaś partia do niedawna rządząca przegrała sromotnie. Znaleźli się przecież ludzie, którzy nie potrafili ani nie chcieli uszanować takiego werdyktu wyborców, nawet pomimo dość wysokiej frekwencji, więc udziału w elekcji najszerszych rzesz narodu. Po wsiach i miasteczkach znowu zaczęli kręcić się agitatorzy, nawołujący do strajku, „niech no tylko śniegi zejdą”. Toteż strajkowano, i wiosną, i latem, i później także. Owa gorączka wzniecana była więc jeszcze w zapustnym czasie, kiedy to sama pogoda przeciera się na granicy bezruchu zimy i pierwszych poruszeń wiosny, i gdy, na przemian, skłania człowieka do senności, to znów nie pozwala mu usiedzieć na miejscu. I ludzie sami przez się szaleją wtedy i dokazują, pomni na to, iż kres owym szaleństwom przyniesie bliski już Wielki Post. Zima zaś z Roku Pańskiego 1918 na 1919 była u nas dość lekka; tak więc owo przedwiosenne niedookreślenie coraz to trzepotało się w ludzkich piersiach, by za chwilę ustępować pośród przypominającej wciąż o sobie śnieżnej zawieruchy. Lecz ci, którzy podjudzali do rozruchów, wcale nie dbali o jakieś tam wielkopostne ograniczenia. Nie mogli się oni pogodzić z tym, że oto w powszechnych, wolnych, równych, tajnych, bezpośrednich i proporcjonalnych wyborach sejmowych, więc przeprowadzonych wedle niebywale szerokiej, arcydemokratycznej formuły, dość obcej dla wielu, bo też mało dotąd znanej na polskich ziemiach, swoją przewagę wykazały siły narodowe i chrześcijańskie. Tak po prawdzie, to nie po to ową wyborczą formułę wymyślali ongiś zachodni filozofowie,abydawać władzę „reakcji” i „wstecznictwu”, lecz by ją im odebrać. Ale… tu jest Polska. Natomiast demokracja rozstrzyga czasami jak ten miecz obosieczny. Walki walkami, rozruchy rozruchami, lecz gdy przyszło co
do czego, to owa „powszechność” zagłosowała bynajmniej nie tak, jak życzyli sobie tego rewolucjoniści. To był cios. Ponoć z Płockiego wszedł do Sejmu zaledwie jeden poseł socjalistyczny. Łaska pańska na pstrym koniu jeździ – głosi przysłowie. A panem miał być w tamtej Polsce wolny lud, o czym wielu wkoło przekonywało. „Lud dał głos na nich, później może dać na nas” – pocieszali się stojący na gruncie legalizmu zwolennicy szybkich i cudzym kosztem przeprowadzanych przemian społecznych. Lecz byli wtedy i tacy, co nic sobie nie robili ani z wyborów, ani z prawa. Ci nie składali broni i to oni szerzyli najgroźniejsze niepokoje po całym kraju.
Zdawano sobie sprawę, że kraj i samo miasto, nieprędko wyjdzie z biedy, jaką przyniosły te wojny, ciągnące się od 1914 roku. Taki pogląd dało się słyszeć na ulicach, w warsztatach, przy obrządku zwierząt gospodarskich, w sklepach, jadłodajniach, biurach, w gronie rodzinnym i towarzyskim. Niektórzy zdawali się głosić, także swym zachowaniem, że „nasza chata z kraja”, i nie wnikali zbytnio w kwestie publiczne, patrząc jeno własnego interesu. Atoli owo życie indywidualne czy też prywatne było o tyle utrudnione, że drożyzna jaka zapanowała na przednówku roku 1919, pierwszym przednówku Polski Odrodzonej, była większa nawet niż rok wcześniej, za Niemca. Mimo tego niektórzy trzymali się myśli, że choć krajem wstrząsają kolejne wewnętrzne zatargi, to przecież sprawy idą dobrą drogą, skoro w mieście i w całej okolicy nie ma już wojsk okupacyjnych, że przeto zapanował pokój, którego dobrodziejstwami cieszyć się trzeba. Były to przecież pragnienia, którym przeczyła rzeczywistość. Wizja nowej fali rewolucyjnych rozruchów, jakie zapowiadano na okres wiosenno-letnich prac polowych, bardziej trwożyła niektórych ludzi aniżeli zmienne koleje wojen prowadzonych na obrzeżach młodego państwa. Tak więc, nie trzeba było sięgać aż po prasę, miejscową czy warszawską, by się przekonać, że ów ład, spokój i porządek, tak z dawna upragnione, tyloma udrękami okupione, słabe miały wciąż podstawy. Wojna… Ona wszakże toczyła się nadal „u ścian Rzeczypospolitej”. Szacunek, połączony z wyczekiwaniem, otaczał te rodziny, o których wiadomo było, że syn, brat lub ojciec poszedł do polskiego wojska.
Dotąd szło się tylko na ochotnika. Wreszcie centralne, inaczej „warszawskie”
władze zarządziły, że będzie pobór na całym podległym im obszarze, podobnie jak to już przeprowadził w Wielkopolsce pan generał Dowbór-Muśnicki. Napływ ochotników, głównie z miast, miasteczek i dworów, nie ustawał wprawdzie, atoli armię poczęły odtąd zasilać liczne rzesze rekruta, przeważnie ze wsi. Trudno wszakże powiedzieć, kto z owych poborowych był prawdziwie poborowym. Oto na wsi „ochotnictwa” na ogół nie rozumiano. Przecież tam od pokoleń czekano, aż cesarz upomni się o poddanego sobie polskiego rekruta. Gdy się nie upominał, to do wojska się nie szło. Zaś ta nowa Polska całe długie miesiące zwlekała z ogłoszeniem poboru… Jakby jej nie zależało na rychłym pomnożeniu zbrojnych szeregów. „I jak tu ma być porządek? Powiedzcie no, moiściewy, skoro to wiecie…”.
Byli i tacy, co podążali na nieodległe „pruskie” Kujawy, by razem z tamtejszymi rodakami wyganiać Niemców. Spora grupa ochotników, jeszcze w styczniu, wyruszyła wraz z przezacną, dzielną panią Rościszewską na odsiecz Lwowa. Oburzenie i gniew wywołały w Płocku, jak i w całym kraju, doniesienia o zdradzieckiej czeskiej napaści na ziemię cieszyńską, której dokonano akurat w czasie naszych wyborów sejmowych. Zawiązano komitet mający za cel wsparcie naszej sprawy na Śląsku, Warmii i Mazurach. Żądano dla Polski Gdańska, Spisza i Orawy. Niepokojono się obecnością wciąż znacznych sił niemieckich na wschodzie, pojawieniem się nowych wojsk ukraińskich, tym razem na Wołyniu, wreszcie alarmującymi doniesieniami z Wilna, Wileńszczyzny i Białorusi, zawłaszczonych przez bolszewików. Z tym nowym a nieobliczalnym przeciwnikiem walczą już nasze regularne i partyzanckie oddziały, podobnie jak o rok wcześniej czyniły to wojska Dowbora nad dalekim Dnieprem i Berezyną, jak nasi ukrainni zagończycy. Mówiono o „rozumnym zmilitaryzowaniu społeczeństwa” poprzez oddolne inicjatywy, jak Związek Obrony Ojczyzny czy Pogotowie Wojenne. Wielu młodych, lecz i starszych, zaciągnęło się do Straży Bezpieczeństwa, która zamierzała wspierać działania formującej się dopiero Policji Państwowej. Nasłuchiwano wieści z dalekiego Paryża, gdzie wielcy tego świata mieli zadecydować o warunkach europejskiego pokoju… i wieści ze wschodu, gdzie wir rewolucji zagarniał coraz dalej ku zachodowi położone połacie kontynentu. Ponadto zaś, i wtedy i później, składano na cele narodowe rozmaite ofiary materialne – w pieniądzu, w kosztownościach, w naturze… Podobnie działo się po całej Polsce, jak długa i szeroka.
(…)
Nie na próżno przecież pan prezes Dmowski, pan premier Paderewski i ich współpracownicy przystępowali wtedy w stolicy zwycięskiej Francji do owych pamiętnych zapasów z przywódcami potęg światowych, nienawykłymi do obecności przedstawicieli Polski w międzynarodowym dyskursie. Otóż wiara i zwątpienie ścierały się, jak wtedy na Tumskiej, w czasie, gdy na Wiśle, gdzieś poniżej Nieszawy, trwał w najlepsze pruski posterunek graniczny wraz z komorą celną, zaś w naszym Sztabie Generalnym nie wspominano jeszcze nazbyt otwarcie o wielkanocnej wyprawie na Wilno, ani nie potrafiono określić, kiedy wreszcie przełamana zostanie blokada Lwowa. To, iż polski żołnierz miałby w następnych miesiącach obozować nad ową „Napoleońską” Berezyną, czy też zajmować „Sienkiewiczowski” Kamieniec Podolski, kołatało się w wyobraźni niewielu. Daleko od Ojczyzny były nasze wojska syberyjskie, daleko dywizja pana generała Żeligowskiego, daleko Murmańczycy. Oznajmiając się swoją wiosenną fanfarą, powrócą na nasze ziemie klucze żurawi, gwarnie przeciągną dzikie gęsi, a tamtych braci naszych jeszcze widać nie będzie. Co tu dużo mówić, nawet Armia pana generała Józefa Hallera, o której coraz więcej wiadomości docierało do kraju, nie przybyła jeszcze z Francji. Gdy wreszcie ruszy, drogą najkrótszą, pociągi pełne polskich żołnierzy będą na kolejowych stacjach oblegane przez gromady głodnych niemieckich dzieci, wołających: „Polak – daj chleb!”. Takie to były czasy.
(…)
Do uszu podróżnych, oprócz skocznych obertasów i krakowiaków wycinanych przez muzykantów, dochodziły śmiechy, piski dziewczęce i nawoływania.
– Hoc, hoc! Jadą, jadą! – zaczęto pokrzykiwać, dostrzegłszy sanie naszych młodzieńców. Po chwili pojawiły się opodal cudaczne figury przebierańców: turoń, bocian, baba w pstrej kiecce, czarniawy cygan, niedźwiedź cały ze słomy ukręcony, żuraw, koza i jakie tam jeszcze.
– Szymonie, a zostaniemy tu na popas? – zapytał rozochocony nieco
Andrzej. Inni chłopcy też jęli o to prosić.
– A juści, tak przecie zamiarowałem… bo tu i konie dobrze odkarmią, i nie za drogo za to wezmą – odparł stary, kiwając głową na znak pełnej zgody. I w izbie się trochę rozgrzejem. A potem, bo to niebawem będą dzwonić, na Mszę Świętą do tego oto kościółka się udamy, skoro nam w sam dzień niedzielny podróżować przyszło.
W ostatki, a osobliwie w kusy wtorek, do którego pozostawały zaledwie dwa dni, wieś bawiła się więc, jak kto mógł, potrafił i chciał. Bo też zawsze swawolono w tym szczególnym okresie roku. Te zaś, co by nie mówić, były to pierwsze ostatki w Niepodległej Polsce. Czy ktoś tę szczególną okoliczność dostrzegał, czy się nad nią zastanawiał? Podobnej zmiany dziejowej najstarsi ludzie pamiętać nawet nie mogli, zaś ta obecna była na tyle niezwykła, że dla wielu jeszcze niepojęta. Dokazywano więc, igrano i tańcowano, niejako z rozpędu, mocą odwiecznego obyczaju, choć coraz to docierały w te okolice wieści o toczących się wciąż wojnach, chociaż roztrząsano wypadki z końca minionego i początków tego roku, rozprawiano wokoło o okolicznościach owych rozruchów i starć, i tych bliższych, w nieodległym Bielsku, i w innych miejscach.
– A to ci Gody były… że takich nie daj Bóg – wspominano przy szklenicach, w owym zajeździe, gdzie młodzieńcy się zatrzymali. A przecie
zapusty tera, i przednówek za pasem… No, w postny czas może się ludziska opamiętają… Ale, ciężko jest, oj ciężko…
– Weźcie, za Niemca, za kajzera, jeszcze tej jesieni… Czy możliwe były po dworach i folwarkach takie rozruchy? W biały dzień? Zaraz by ziandary wyłapały toto i zaareśtowały…
– Prawda jest! Bo wtedy Niemcy wciąż były mocne, o… i to jak bardzo. Później nastał u nich bałagan, a jakże, i ponoć kłębi się tam jeszcze, jak powiadają.
– I u Madziarów, słychać, że źle się dziać zaczyna. To by było… Rewolucyje dookoła, a my nieboraki pośrodku.
– A to co teraz jest, tu u nas, toć słabe przecie… Mój Boże… Polska miała być, ale czy ona się utrzyma? Lud, panie, wygłodniały, po takiej wielkiej wojnie… on sam prędzej tę Polskę rozszarpie zanim obcy ją dobiją.
– Rozszarpie, albo i nie… To zależy od tego, kto go poprowadzi.
– Juści… Więc kto, na ten przykład, fornali i chłopów na dwór w Kozłowie prowadził? Aaa? Kto szczuł i podjudzał, że aż polskie wojsko nasze, ułany kochane, zamiast tam gdzieś, hen daleko ciarachów bić, to musiały tu, u nas, przed swoimi ludźmi się bronić? Aaa? Kto temu winien, pytam… no kto?
– Racja! Są przecie winowajcy… Łajdaki, wstydu żadnego nie mają! I to-to rozzuchwala się przeciwko komu? Przeciw kobiecie, dziedziczce, która we dworze sama jeno z dziećmi ostała, bo mąż poszedł był do wojska. Ooo, nie tak by dygało to tałatajstwo, gdyby pan dziedzic był doma. Ale pan poszedł Ojczyzny bronić, to to się zaraz ruszyło… Huzia, przeciw bezbronnej kobiecinie… Zaś takich przypadków więcej było.
– Tak powiadacie? A gdzie pan dziedzic był doma, jak mówicie… to i na niego samego nastawały i zamordować chciały. I co na to powiecie?
– Skaranie Boskie! Obraza Boska! Wstyd i hańba! Toć to nie tak być miało. Miała być wolna Polska, nie zaś jakowe napady, zamieszki, sztrejki. O, laboga… Bolszewię chcą tu u nas zaprowadzić, jakby w Rosyi nie dość było…
Tak gawędzono w owym czasie przy piecu i szklenicy grzanego piwa, gdy zima roku 1919 nie ustąpiła jeszcze swych praw przedwiośniu. Takim właśnie rozmowom mogli się, chcąc nie chcąc, przysłuchiwać nasi młodzieńcy na popasie. Oni także znali te nie tak dawne zdarzenia, wciąż przywoływane w ludzkiej pamięci. Co też przyniosą najbliższe miesiące?
Kapela rżnęła do wtóru, od ucha, zadzierżyście; wszak to zapustna niedziela. Dziewczęta się śmiały, chłopcy pokrzykiwali, podłoga z sosnowych płazów dudniła pod nogami nielicznych wprawdzie tancerzy. Zapustni przebierańcy zaczepiali obecnych, dość taktownie, lecz starając się nikogo nie ominąć. Czterem maturzystom też się dostało, pośród ogólnej wesołości, która zaraz przecież skierowała się dalej. Działo się to, przypomnijmy, wtedy jeszcze, gdy nad stołeczną Warszawą górował potężny Sobór Aleksandryjski, wzniesiony jako znak nieodwołalnej władzy wschodniego imperatora nad Krajem Przywiślańskim. Takoż i w do niedawna gubernialnym Płocku czerwieniała swymi murami pokaźnych rozmiarów garnizonowa cerkiew, zamykająca rozległy Plac Floriański swą rusko-bizantyjską fasadą. Wojsko Polskie zajmie ją na kościół garnizonowy, później zostanie rozebrana. Losy owej stołecznej
budowli będą całkiem podobne. Każdy jednak, stary czy młody, mógł dostrzec coś nowego, czego nie było dotąd – mianowicie brak obcych mundurów, obcych napisów, dźwięków obcej mowy. Wielu zdołało już zapomnieć o wschodnim „mużyku”, sołdacie, o zachłannym i przekupnym czynowniku, żandarmie, stupajce. Wielu nie pamiętało już pewnie i „śwaba”, który jeszcze niecałe pół roku temu brał, inni mówią, rekwirował co się da, po wsiach i miastach, grożąc karabinem, chłostą, sądem doraźnym i więzieniem. Owi okupanci rabowali wszystko. Swego czasu podnieśli przecież swą świętokradczą rękę nawet na kościelne dzwony, z których niejeden udało się jednak naszym konspiratorom zdjąć wcześniej i ukryć. Wiadomo, życie toczy się dalej, a po wojnie następuje upragniony pokój; ten zaś leczy wojenne rany.
(…)
I cóż tu mówić o tamtych czasach i tamtych zapustach. Świerzyńscy gospodarze, myśląc wciąż o swoim nieobecnym starszym synu, który tak wiele wycierpiał na wojnie i pośród morza rosyjskiej rewolucji, chcieli jednak dać chociaż trochę radości tyleż sobie, co przede wszystkiem swym pozostałym dzieciom, których mieli troje, a także krewnym, znajomym, sąsiadom. Do domów wielu z nich wojna wniosła smutek po stracie najbliższych częstokroć osób. Byli więc tacy, których z tego powodu, jako będących w żałobie, nie wypadało prosić na najskromniejsze choćby przyjęcie. Tych należało samemu odwiedzić. Byli i inni, którym przybycie w gościnę sugerowano delikatnie, a to z uwagi na utratę dalszych krewnych, samym zaproszonym pozostawiając rzecz pod rozwagę.
Byli wreszczie ci, co do których nie znano wiadomego powodu, by nie nastawać usilnie i nie prosić ich o wizytę. Myślano szczególnie o osobach, którym jest obecnie trudno, „by ich tak nie zostawić”, lecz okazać im pamięć i życzliwość. Planowano biesiadę, może też kulig. Gdyby był nastrój i ochota, obecni mogliby pośpiewać przy wtórze fortepianu, posłuchać skrzypiec. Wtedy kwitła jeszcze w Polsce kultura domowego muzykowania. O tańcach, chociaż to ostatki, nie było nawet mowy w czasie, gdy pod Lwowem, gdy na wschodzie, co dnia ginęli nasi chłopcy, a całe połacie tamtych ziem były w mocy nieprzyjaciół. Nie można było się hucznie i beztrosko zabawiać, gdy bracia Wielkopolanie wciąż trzymali czujną straż naprzeciw potęgi niemieckiej”.

We Środę Popielcową AD 2019 wybrał i wstępem opatrzył Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!