Historia

SETNA ROCZNICA POLSKIEGO POWROTU DO KAMIEŃCA PODOLSKIEGO… NA PÓŁ ROKU – CZĘŚĆ DRUGA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Jaki był polityczno-gospodarczy program polskich rządów na Kresach Wschodnich w okresie sprzed, tego wymuszonego w czerwcu i lipcu 1920 roku zmasowanymi bolszewickimi ofensywami, Bezpowrotnego Wielkiego Odwrotu?

Owszem, w następstwie jesiennej Wielkiej Kontrofensywy tegoż samego roku 1920 powrócono na Kresy, lecz w ostateczności, na mocy Traktatu Ryskiego z dnia 18 marca 1921 roku tylko na te bliższe, na południu tylko do linii rzeki Zbrucz. Trudno wskazać w historii wojen inny przypadek jak ten, kiedy to zwycięskiemu wojsku kazano się cofnąć i tym samym oddać wrogom szmat wyzwolonej przez to wojsko ziemi wraz z jej mieszkańcami, na południu wyzwalanej dwa razy w ciągu jednego roku!!! Jaka to tajemnicza Mocna Ręka tam i wtedy działała i zadziałała?

Na północy, czyli na „obszarach byłego Wielkiego Księstwa Litewskiego” przed wspomnianym Wielkim Odwrotem funkcjonował wyłoniony przez obóz polityczny Józefa Piłsudskiego Zarząd Cywilny Ziem Wschodnich. Jak wyglądały tam rządy tej instytucji? Lecz administracja ZCZW docelowo nie miała obejmować południa, czyli ziem ukrainnych, więc zachodniego Wołynia oraz Podola z Kamieńcem. Dopiero przygotowując niniejszy tekst odkryliśmy (a badacze źródłowi ogłosili to ledwie niewiele lat temu), że właśnie Równo Sto Lat Temu, na przełomie roku 1919 i 1920, konkretnie zaś w styczniu, powołano inny jeszcze Zarząd, jak i poprzednio wymieniony nie podlegający polskiej-warszawskiej administracji rządowej, a mianowicie: Zarząd Cywilny Ziem Wołynia i Frontu Podolskiego (sic!). Kamieniec był w tej strukturze siedzibą władz „okręgu” – bo nie „województwa” – podolskiego. Lecz – uwaga! – był on jednocześnie, jak już wiemy, szykowany na tymczasową stolicę Niepodległej Ukrainy; i także tę funkcję przez kilka miesięcy pełnił. Co by nie mówić, ani na północy, ani na południu nie powoływano – wciąż jeszcze – nowych polskich województw, podległych wprost rządowej administracji warszawskiej. I nie powołano, aż dopiero w okrojonych granicach „ryskich”.

Skoro mamy skąd czerpać o tym wiedzę, dowód to najlepszy, że niektórzy historycy także do badania tych spraw już byli przystąpili. To dobrze! Tak trzymać! Lecz to dopiero początek. Publikacje są zazwyczaj o mikroskopijnych nakładach, zatem trudno dostępne, a internetowe stronice zawierają wciąż tylko dane podstawowe. Zawsze lepsze to niż nic!

Czy ktoś spośród historyków już z najwyższą uwagą przebrnął przez ówczesną, a dotyczącą tych spraw debatę sejmową, przez odciśnięte w zachowanych źródłach działania i decyzje polskiego Rządu, polskiego Sztabu Generalnego, poprzez bez wątpienia frapującą debatę prowadzoną na te (i przecież inne) tematy w prasie „wszystkich orientacji”, „od prawa do lewa”? Tej polskojęzycznej, ale i wydawanej na ziemiach objętych polskim programem politycznym („linia Dmowskiego”) w językach innych niż polski, z jidysz włącznie (sic!)? Pytań o źródła naszej wiedzy historycznej i o badania tychże źródeł jest przecież więcej.

Pytamy o dzieje widziane poprzez źródła polskie, acz jednocześnie o dzieje poznawane na podstawie źródeł obcych – rosyjskich, ukraińskich, niemieckich, francuskich (sic! Odessa!) i innych. Ważne jest wszystko, co dopomaga nam w poszerzeniu naszej wiedzy; tu: wiedzy historycznej o wydarzeniach na Podolu przed Stu Laty. Wiedza to potęga!

Jakąż to wielką kopalnią wiedzy są zapiski i wspomnienia świadków i uczestników wydarzeń! Ponownie sięgamy po przywoływaną już relację Elżbiety z Zaleskich Dorożyńskiej – obfitą, bujną, wartką i jakże wzruszająco osobistą. Co za wspaniała literatura! Pod znamiennym tytułem – przypomnijmy: „Na ostatniej placówce. Dziennik z życia wsi podolskiej w latach 1917-1921”. Nie tu nam wyjaśniać, dlaczego ta dzielna Polka trwała tam, daleko, pośród morza rewolucji aż tak długo, i jakim cudem tam przeżyła… To osobna historia. Bo przecież były możliwości, aby wydostać się na zachód, do Polski, do której zresztą wtedy podróżowała… po czym wracała na wschód!

Od razu tu wyznajmy – lecz o tym już kiedyś pisaliśmy – że do akurat tamtej „wsi podolskiej”, czyli do Halżbijówki położonej o kilka kilometrów od „sienkiewiczowskiego” Jampola, zawitał, owszem, żołnierz polski, w okolicznościach doprawdy fantastycznych, w osobie brygadiera Józefa Hallera i jego zuchów – lecz to trwało krótko, w lutym roku 1918. Poza tym w Halżbijówce żołnierza polskiego już nigdy nie było (od czasów towarzyszy sławnego Mohorta, czyli od drugiego rozbioru). W tym akurat zakątku Podola, na prawym-naddniestrzańskim skrzydle Wielkiego Frontu, nie było go tam – jak na złość! – nawet w następstwie Ofensywy Kijowskiej wiosną 1920 roku. A to dlatego, że pasem naddniestrzańskim szły sojusznicze ówcześnie ukraińskie wojska wspomnianego atamana Tiutiunika; i to z nimi, jak wcześniej i później z rozmaitymi innymi wojskami wschodnimi, i z jakże zmienną i kapryśną w swych nastrojach ludnością miejscową, panna Zaleska zmuszona była się dosłownie na przemian użerać i politykować, by wciąż chronić to, co jeszcze zostało z domu rodzinnego – tej w przestrzeni i w czasie rzeczywiście Ostatniej Polskiej Placówki na południowo-wschodnich Kresach Wołodyjowskiego.

Tak więc pojedynczy polski żołnierz, a mianowicie dostrzeżony w maju 1920 roku na towarzyskim spotkaniu w owym „sienkiewiczowskim” Jampolu polski oficer łącznikowy przy sztabie ukraińskim, jawił się miejscowym Polkom i Polakom jako jakaś wymarzona i wyśniona, acz przelotna baśniowo-legendarna zjawa, i taką zaledwie zjawą był on, jak wiemy, rzeczywiście. „Fałszywa polityka… fałszywa historia…”. A oni tam, na tych niezliczonych kresowych placówkach, wytrwale ponosili dla Sprawy Polskiej najwyższe ofiary i czekali, aż „Polska do nich przyjdzie”. Już jednak jesienią roku 1920 było pewne – po zwycięskiej wojnie – że się nie doczekają. Co za paradoks!

„Ty Kainie…!” – krzyczał przecież z warszawskiej galerii sejmowej prawnuk Reytana do przewodniczącego polskiej-sejmowej delegacji po jej powrocie z podpisania w Rydze traktatu pokojowego z Bolszewią.

„Sienkiewiczowski” Jampol nad Dniestrem (a opodal owa Halżbijówka). I pomyśleć, że to właśnie tutaj swego czasu przeprawiał się ze swym wojskiem „na multańską stronę” sam pan hetman Stanisław Żółkiewski, gdy szedł przeciwko Turkom pod tę nieszczęsną Cecorę, położoną stąd na południe. Stare to dzieje…

Od czasów kresowych zmagań panny Zaleskiej nie minęło ćwierćwiecze – my zaś musimy to sobie koniecznie uświadomić – a placówką ostatnią, też utraconą, której też już nikt nie miał przyjść z pomocą, stała się ni mniej ni więcej, ale stołeczna wielka Warszawa. Ot, co! Kto małego nie uszanuje, ten i wielkie straci… albo i wszystko.

Halżbijówka – ale gdzie to właściwie jest? Prawie nad Dniestrem (nieodległy Jampol już nad samym brzegiem tej rzeki), w odległości aż 150 (!) kilometrów na południowy-wschód od Kamieńca Podolskiego (który też nie leży nad samym Dniestrem, lecz o kilkanaście kilometrów od jego brzegu, nader na tamtym odcinku pośród skał i jarów pokrętnego). Sto Lat Temu (bo nie dzisiaj) Dniestrem biegła północno-wschodnia granica Królestwa Rumunii. Lecz władze ówczesnej Rumunii były w kłopocie. Z jednej strony, w zdrowym odruchu samoobrony pilnowały (inaczej niż Polska dzisiejsza!!!), aby nikt z Ukrainy, i w ogóle ze zrewolucjonizowanych obszarów byłego Imperium Rosyjskiego się poprzez graniczną rzekę nie przedostawał – na co my tu wskazywaliśmy już wyżej. Z drugiej zaś strony zdawały sobie one doskonale sprawę, że na tamtym (północno-wschodnim) brzegu Dniestru znajduje się cała masa ludzi, których czeka okrutna niewola lub straszna śmierć, o ile się z obszarów sowdepii nie wydobędą.

Ta potrzeba ocalenia spełniana poprzez opuszczenie zrewolucjonizowanej Rosji-Ukrainy zaczęła się gwałtownie wzmagać właśnie Dokładnie Sto Lat Temu, późną jesienią 1919 roku, po klęsce białych wojsk generała Antona Denikina pod dalekim Orłem i wraz ze wszczęciem przez Armię Czerwoną zmasowanej ofensywy w kierunku południowym. Stąd właśnie brali się ci biali Rosjanie szukający azylu w – jak się okazało – tylko przejściowo „polskim” Kamieńcu Podolskim. Coś takiego, jeszcze o rok wcześniej, a tym bardziej przed wybuchem wojny – pierwszej światowej – było poza czyjąkolwiek najśmielszą wyobraźnią! I to też powinniśmy sobie do głębi uświadomić! Historia variabilis…

Atoli podolscy Polacy, w granice ówczesnej Polski, czyli poza plecy frontu wojsk polskich, i z powrotem, podróżowali stosunkowo – powtarzamy – stosunkowo łatwo, jak m.in. panna Zaleska: właśnie przez Dniestr na terytorium ówcześnie rumuńskie, do bukowińskich i takoż do Rumunii wówczas należących Czerniowiec (dziś w Republice Ukraina), a stamtąd do całkiem niedawno w całości już przez Wojsko Polskie odwojowanej Galicji Wschodniej. I już!

Mija obecnie i inna Setna Rocznica – z dniem 21 listopada – mianowicie ta przyznania Polsce przez mocarstwa Ententy prawa do zaledwie tylko administrowania Galicją Wschodnią na lat tylko 25 (aczkolwiek wobec dalszego biegu wypadków wykonanie tej decyzji zostało jeszcze w tym samym roku zawieszone). Brało się to m.in. stąd, że republikańska już Austria w traktacie pokojowym podpisanym z mocarstwami Zachodu właśnie na ich rzecz zrzekła się swoich praw do Galicji Wschodniej.

Było to nader niechętne i warunkowe uznanie przez Ententę stanu faktycznego, czyli odzyskania tego kraju przez Polskę drogą orężną, lecz nie potwierdzenie polskiej na tym obszarze suwerenności. Taką to zwierzchność zachodni mężowie stanu mieli nad tą odległą dla nich zakarpacką krainą, którą sam premier rządu Wielkiej Brytanii mylił tak jeszcze niedawno z inną europejską Galicją – mianowicie tą leżącą w północno-zachodniej Hiszpanii. Mieli zwierzchność i to – jak widzimy – prawie że rozstrzygającą. Ten i inne jeszcze ówczesne fakty zadają oczywisty kłam twierdzeniom pewnego ówczesnego polskiego męża stanu, że oto Polska może na Wschodzie robić bez skrępowania co chce, gdyż Wschód to są – w tamte lata – owe „drzwi, które się otwierają i zamykają, a wygra ten, kto je mocniej popchnie” (cytujemy z pamięci, acz massmedia przypominały te słowa ostatnio w dniu 11 listopada 2019 r.).

Wieść o tym szykowanym, a dotyczącym Galicji Wschodniej posunięciu Zachodnich Mocarstw dotarła do Polski zapewne nieco wcześniej, prawdopodobnie już na początku listopada 1919 roku, więc ów z połowy tego miesiąca marsz Wojsk Polskich na Kamieniec Podolski mógł być pomyślany także jako demonstracja przeciwko nieuznawaniu przez Zachód bezwzględnej polskiej suwerenności w tej części wschodniej Europy – nie dość, że Galicja jest nasza, dopiero co odzyskana w krwawej walce (sic!), to teraz idziemy po dalsze ziemie, które się nam należą. Czy historycy już się co do tego upewnili?

Nieuznanie w stosunkach międzynarodowych – póki co – polskiej bezwzględnej władzy nad Galicją Wschodnią miało być bezpośrednim powodem upadku rządu premiera Ignacego Jana Paderewskiego – z dniem 27 listopada 1919 r. – i w konsekwencji wyjazdu tego polityka z Polski na zawsze (sic!). Lecz jeśli zestawić wspomnianą decyzję mocarstw z dnia 21 listopada w sprawie Galicji Wschodniej i okoliczność, że Paderewski pozostawał w Polsce – co by nie mówić – zaufanym człowiekiem Zachodu, to jego dymisja mogła być przecież także swoistą i zdalnie wymierzoną karą właśnie za niedopilnowanie, by polskie wojska nie ruszały się ani krokiem na wschód poza „graniczną” rzekę Zbrucz.

Tak więc Podole – na obu brzegach Zbrucza – pozostawało jednym z tych obszarów, co do których polityczne interesy polskie (ówczesna większość sejmowa i powszechna opinia) oraz interesy mocarstw Zachodu były sprzeczne, ofiarą zaś tej sprzeczności stał się Ignacy Jan Paderewski, a ściślej jego premierowanie i polski rząd przez niego kierowany w dotychczasowym składzie. Nie mógł on albowiem jednocześnie dogodzić obydwu stronom. Czy nasze dywagacje są poprawne? Czy historycy to potwierdzają?

Pomiarkujcie tylko, jak potrafi działać polityka, ta zakulisowa. Sławne Wojska Nasze robią oto kolejny i przez wielu uważany za bardzo spóźniony krok na wschód, i zajmują „dla Korony” tym razem królewski Kamieniec Podolski, a po ledwie dziesięciu dniach upada rząd, pod którego przynajmniej formalną zwierzchnością owe wojska się znajdują (no bo jest jeszcze komendant Piłsudski). Coś tu nie gra… Czy to aby sprawa mandatu nad Galicją Wschodnią – z której terytorium owe wojska wyruszyły były przecież na Kamieniec – była tą rzeczywistą przyczyną zmiany polskiego gabinetu? Najpewniej nie jedyną.

Co by nie mówić, ta polska jednoroczna Mocarstwowość – 1919 – przypadła właśnie na czas gabinetu Mistrza Paderewskiego. Nie nam tu rozważać okoliczność, że tenże był przecież z pochodzenia… kresowiakiem urodzonym na obszarze guberni podolskiej.

Zadanie formowania kolejnego polskiego rządu powierzono Leopoldowi Skulskiemu (patrz też: nasz artykuł z grudnia ubiegłego 2018 roku zatytułowany: „O ministrach ‘przekraczających bariery’…”).

Jednakże z Galicji Wschodniej powróćmy myślą na Wschodnie Podole. Z Halżbijówki znacznie bliżej niż do Kamieńca było, też w górę Dniestru, do położonego nad tą rzeką, a wspomnianego wyżej, takoż „sienkiewiczowskiego” Mohylowa Podolskiego – nieco ponad 40 kilometrów; stąd zaś ponad 70 kilometrów na północ do Baru („sienkiewiczowskiego” i „od” Konfederacji Barskiej też). O ponad 50 kilometrów w kierunku przeciwnym od Halżbijówki, też nad Dniestrem, leży miejscowość Raszków, o czym tu informujemy z pobudek już li tylko „sienkiewiczowskich”, jak i o płynącej w głębokim jarze też gdzieś w tamtej stronie rzeczce Jahorlik. Za Raszkowem już na dobre rozpoczynały się w XVII wieku owe Dzikie Pola, ciągnące się aż do Morza Czarnego.

Tak więc „sienkiewiczowski” Chreptiów, owa graniczna stanica w jakiej komenderował Pan Wołodyjowski, w zestawieniu z wymienionymi wyżej miejscowościami okazuje się być wcale nie aż tak skrajnie „kresowy”, skoro Basia w owym konwoju prowadzonym przez zdradzieckiego Tuhajbejowicza, podróżowała z Chreptiowa docelowo do Raszkowa (dokąd, jak wiemy, nie dotarła), właśnie przez, w kolejności, Mohylów i Jampol, w dół Dniestru. 250 lat później, i to w „realu”, w epoce rewolucyjnej, panna Zaleska z Halżbijówki na ogół względnie swobodnie poruszała się właśnie pomiędzy Jampolem a Mohylowem, które dzieli – przypomnijmy – około 40. kilometrów.

Gdy się z Jampola-Halżbijówki oddalać od Dniestru, czyli podążać na północo-wschód, na kierunku w ogólności kijowskim, po około 50. kilometrach dotrze się do węzłowej stacji kolejowej Wapniarka, położonej na strategicznej linii Odessa-Winnica. Tak więc nazwa Wapniarka należy do tych, które częściej pojawiają się w dziejach zbrojnego konfliktu polsko-sowieckiego. Z tejże Wapniarki, jeśli nadal będziemy trzymać kierunek w ogólności kijowski, północno-wschodni, poprzez to dniestrzańsko-dnieprzańskie międzyrzecze, już tylko 20 kilometrów do Tulczyna targowiczanina Szczęsnego Potockiego i jego Pięknej Bitynki, a drugie tyle do Bracławia, od której to miejscowości brało swoją nazwę owo województwo Dawnej Rzeczypospolitej wysunięte najdalej ku Dzikim Polom.

No cóż, akcję kolonizacyjną na Dzikich Polach i zwłaszcza na Lewobrzeżu (poza lewym brzegiem Dniepru), aż do Morza Czarnego, pociągnął nie Potocki, ani nikt z jego środowiska, ale faworyt carycy Katarzyny kniaź Potiomkin i jego w tym dziele następcy. A Mohort – jak czytamy u Wincentego Pola – odchodził w tych samych czasach ku zachodowi. Takie dzieje…

W mniej więcej połowie drogi pomiędzy Bracławiem a Kijowem (nieco ponad 100 kilometrów od Bracławia) leży miejscowość Samhorodek, gdzie Armia Budionnego w dniu 5 czerwca 1920 roku przerwała polski front ustalony na Ukrainie w następstwie niedawnej Wyprawy Kijowskiej. Gdy wrócimy do wspomnień z roku 1648, to pomiarkujemy, że nieopodal Bracławia znajduje się „sienkiewiczowski” Niemirów, a w pewnej odległości od Samhorodka takoż „sienkiewiczowskie” Pohrebyszcze.

Doprawdy, wszystko już było… No i co z tego… wynika na dziś dzień? Oto jest pytanie.

Na warszawskich Starych Powązkach znajdują się bezpośrednio obok siebie dwa groby: wytrwałego dokumentalisty dawnych polskich siedzib kresowych, Romana Aftanazego oraz znanego reżysera Krzysztofa Kieślowskiego. Grób Kieślowskiego należy do tych, które są gęsto obstawione nagrobnymi lampkami, a na grobie Aftanazego stoją wszystkiego dwie-trzy lampki, i to postawione zapewne przez rodzinę, a nie przez osoby ze zmarłym nie spokrewnione (jak to się dzieje w przypadku m.in. Kieślowskiego).

Żeby chociaż na mogile prof. Romana Aftanazego dzisiejsi Polacy byli w stanie zapalić lampek choćby tylko tyle, co zaledwie jedna czwarta tych stojących obok na grobie Kieślowskiego. Ale nawet i tego nie… Nawet tu, w Warszawie…

Skoro nawet i tego NIE, to niech się żaden nie waży wymądrzać na tematy wschodnie-kresowe – Ukrainy, Białorusi, Litwy, Pribałtyki, Rosji, Donbasu, Krymu, Kaukazu, „Radzieckiej Azji Środkowej”, Sybiru itd. Ani słowem! Bądźcie chociaż konsekwentni!

Z zapisków i wspomnień kresowianek i kresowiaków Sprzed Stu Lat wynika – oby ten nasz wniosek był li tylko pochopny! – że ówczesna warszawska centrala nie zadbała nawet o należyty przepływ wiarygodnych informacji pomiędzy Polską, czyli tym co było wtedy za plecami stojącego na wschodnim froncie Wojska Polskiego, a przynajmniej tymi większymi skupiskami Polaków na Kresach; bo ci zadbaliby już – i jak mogli, tak dbali – aby miarodajne informacje polityczne, czyli te o spodziewanym dalszym losie kraju i jego mieszkańców, docierały, niechby i z pewnym opóźnieniem, ale nawet i do takiej Halżbijówki. Brak bieżącej wiarygodnej informacji był czy nie największą zmorą tamtych ludzi. Lecz nie wszystkich. Przecież Żydzi kresowi byli na bieżąco poinformowani bardzo dobrze, lecz ten oręż jaki stanowi informacja zachowywali oni do swojej tylko dyspozycji, a wobec świata zewnętrznego manipulowali nim dowolnie, zależnie od bieżącej „mądrości etapu”. Także i w dziennikach Zaleskiej-Dorożyńskiej wiele jest na to przykładów.

Wiadomo, że Wojsko Polskie weszło do Kamieńca Podolskiego w dniu 16 listopada 1919 roku – Równo Sto Lat Temu! Podaje się także datę o jeden dzień późniejszą. Historyk-gawędziarz, który w minionych dziesięcioleciach jako pierwszy i bodaj jedyny zdołał dotrzeć z tymi m.in. informacjami do zrazu tylko niewielkiego kręgu odbiorców (tzw. drugi obieg w PRL), pisze o tym wydarzeniu następująco:

„Oddziały późniejszego 4. Pułku Strzelców Podhalańskich pod dowództwem mjr. Mieczysława Boruty-Spiechowicza (…) forsują Zbrucz i wkraczając na 50 km w głąb ‘rosyjskiej’ Ukrainy zajmują Kamieniec Podolski 17 XI”; wedle otrzymanych rozkazów mają to uczynić „nawet siłą” i „zaprowadzić w nim ład”. „Znajdował się tam bowiem, na ostatnim skrawku wolnej Ukrainy, rząd atamana Petlury, który w obliczu katastrofy (…) zwrócił się do Naczelnego Dowództwa Wojsk Polskich z prośbą o zajęcie miasta i wzięcie pod opiekę majątku Ukraińskiej Narodowej Republiki. Polacy ruszają forsownym marszem ubezpieczonym. Rozumiemy, iż jest to marsz z ryzykiem starcia z ‘sojusznikiem naszych sojuszników’ czyli z ‘białymi’. A co gorsze – z ryzykiem rozgniewania nie na żarty potężnych aliantów (zachodnich – M.D.). Ruch bowiem polski ma wszelkie formalne cechy… najazdu na świętą ziemię ‘rosyjską’ i wsparcia zbrojnego (dla) bolszewików. Na głębokość bowiem około 50 kilometrów przekraczają Polacy linię (rzeki Zbrucz – M.D.), którą sami deklarowali jako kres swoich roszczeń i która zatwierdzona została aż w Paryżu” (Bohdan Skaradziński, „Polskie lata 1919-1920. Tom 1. Polski rok 1919”, Warszawa 1993, ss. 235, 298).

„Wsparcia dla bolszewików”, gdyż każdy, kto na Wschodzie miał jakieś zastrzeżenia wobec rosyjskiej Białej Gwardii, postrzegany był na Zachodzie – może nie przez wszystkich – mechanicznie jako probolszewicki.

Analogicznie, ćwierć wieku później, w trakcie drugiej wojny światowej – każdy, kto na Wschodzie miał jakieś zastrzeżenia wobec Stalina i Związku Sowieckiego, postrzegany był na Zachodzie mechanicznie jako proniemiecki, prohitlerowski, faszysta i w ogóle wróg rodzaju ludzkiego.

Wystarczy rzut oka na mapę, aby przekonać się, dlaczego Rosja, biała, czerwona czy jakakolwiek inna, jest tak bardzo ważna dla Zachodu… i będzie. „Sojusznik naszych sojuszników…” – choćby i nie wszystkich.

Wzmianki o wejściu Wojska Polskiego do Kamieńca szukamy u panny Zaleskiej – przebywającej, jak już to wyżej policzyliśmy, o te 150 kilometrów na południowy-wschód – i w miarę wyraźną znajdujemy dopiero pod datą… 11 grudnia tamtegoż roku 1919, i to zapisaną w Mohylowie Podolskim, czyli w odległości już „tylko” owych 100. kilometrów od Kamieńca:

„Wiadomości polityczne mogą do obłędu doprowadzić. Mówią, że Polacy doszli do Kamieńca i zatrzymali się. Petlura w Warszawie, a więc sojusz z Ukrainą trwa, może to jeszcze najlepsze. Mówią, że Denikin słaby (dwa tygodnie po zadanej mu przez bolszewików przełomowej klęsce w drugiej bitwie pod Orłem – M.D.), Niemcy mają mu dopomagać, ale tymczasem podtrzymują bolszewików. Denikin kokietuje Ukraińców obiecując im Wschodnią Galicję (najłatwiej cudzym rozporządzać). Ciągła niepewność chwiejna i bezsensowna; dokądże tak będzie? Czy się kiedy nasza dola ustali? Czy już tak wiecznie będziemy od przewrotu do przewrotu wegetować? (…).

(30 grudnia 1919) Żyję tylko wielkim szczęściem, że nasi są już blisko; a choćby tu nie doszli, to sama myśl, że są niedaleko, dodaje sił i otuchy. Z Mohylowa władze wyjechały na rozkaz Denikina, który działa podobno w porozumieniu z Polakami, a opowiadania o przymierzu z Niemcami to prowokacja żydowska”. Tu autorka postanawia, że „pojedzie do Warszawy błagać”, aby także jej rodzinne okolice włączono do Polski Odrodzonej (ibidem, ss. 124, 128). Tropiąc wiadomości o zasięgu polskiego frontu na Podolu na przełomie roku 1919 i 1920 znajdujemy i taki fragment, z datą 23 stycznia 1920:

„(W Jampolu) w przeciągu dwóch dni zdążyła być rada sowiecka, która ustąpić musiała Ukraińcom, ci zaś na wieść, że idą z Mohylowa (tym razem w dół Dniestru, na południowy-wschód – M.D.) bolszewicy, uciekli. Teraz Jampolem zawładnęło dwudziestu bolszewików. Wszystko sterroryzowane i w strachu obumarłe. Z Mohylowa otrzymałam list, od którego moje życie zawisło. Tyle się tylko dowiedziałam, że Polacy są w Uszycy; to wiele, ale dla mnie za mało. Przeszłego roku postanowiłam, że gdy dostanę się do kraju, pojadę do Częstochowy; w czasie mojej krótkiej bytności nie było na to czasu. Tym razem, jeżeli Bóg mi ocali ten najdroższy kąt, a mnie doprowadzi do Ojczyzny, piechotą pójdę Panience Częstochowskiej podziękować za opiekę i błagać o dalszą łaskę” (ibidem, s. 137).

W owym Roku Polski Mocarstwowej – roku 1919 – nie zadbano, aby ogół Polaków za wschodnim wojenno-rewolucyjnym kordonem, aż po wschodnie krańce Sybiru (o czym chcemy pisać jeszcze w tym, 2019, roku), wiedział, „czego ma się trzymać”, nawet na opisywanych tu obszarach zajętych przez „sojuszników” petlurowskich i tiutiunickich, a także tych – jak czytamy – denikinowskich; lecz i w niepewnych tygodniach przyszłorocznej wiosennej Wyprawy Kijowskiej było tak samo. Wystarczy przywołać te wiadomości, jakie bardzo czujna i uważna Elżbieta z Zaleskich Dorożyńska odnotowuje choćby w pierwszych dniach czerwca 1920 roku – kiedy to rozpoczął się ów do dzisiaj bezpowrotny Wielki Polski Odwrót z tamtych ziem, i w następnych tygodniach. Ale… ta historia już nazbyt wykracza poza chronologiczne ramy niniejszej naszej wypowiedzi.

Marcin Drewicz, listopad 2019

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!