Felietony Kultura

SCHINDLER’S FACTORY… CZYLI O KŁOPOTACH Z POLSKĄ TOŻSAMOŚCIĄ NA PRZYKŁADZIE KRAKOWA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CZĘŚĆ PIERWSZA – MIEJSKIE PEJZAŻE ZRAZU

Dawno nie byliśmy w Krakowie. To wstyd! Lecz i niejaka korzyść. Oto drogą kontrastu pomiędzy wspomnieniem rzeczy odległych a bieżącą obserwacją łatwiej dostrzega się pewne zjawiska, które mogą umykać uwadze tyleż stałych mieszkańców miasta, co i osób często je odwiedzających. W przeciwnym zaś kierunku działał w 2019 roku inny czynnik, mianowicie rekordowy w naszej strefie klimatycznej upał, zapewne nie sprzyjający wyostrzeniu percepcji. Upał czy nie upał, lecz jeśli coś samo lizie w oczy i absorbuje słuch oraz inne zmysły, to nawet przez zgrzanego i zmachanego turystę musi być dostrzeżone, a nawet zapamiętane. Wszelako i do upału można się jakoś przyzwyczaić.

Ale do drożyzny trudniej. W Krakowie mamy oto „w sezonie” ceny noclegów i wyżywienia na ogół wyższe nawet aniżeli „na Zachodzie”, a tak zwaną „ofertę pobytową” – nazwijmy ją tu – zaledwie „globalną”, czyli nakierowaną na pospolitego, sformatowanego przez massmedia, i nie przejawiającego jakichś wyższych ani nawet średnich kulturowo-poznawczych zainteresowań przybysza z „krajów zachodu”, ale i „wschodu” także. My tu wszakże rzecz upraszczamy, może i nadmiernie. Ów przybysz, choćby dlatego, że tak bardzo liczny, nie jest przecież jednolity, chociażby z przyczyny zróżnicowania narodowościowego i poprzez to kulturowego; do tej kwestii jeszcze powrócimy.

Czy tak się dzieje w Warszawie (i w innych miejscach tłumnie odwiedzanych dziś przez cudzoziemców), o tym się tu nie wypowiadamy. Warszawy i spraw jej w porze letniej, jak możemy, unikamy.

Ale, powiedzcie sami, czy to nie jest sprawa dla jakiegoś urzędu zajmującego się paskarstwem, lichwą, czy spekulacją. Oto mamy wzmożony sezon turystyczny, a jakiś zwykły hotel, położony w zasięgu niedługiego spaceru do najbardziej znanych krakowskich zabytków, żąda za tę samą elementarną usługę – za nocleg – ceny ponad dwa razy wyższej niż tydzień wcześniej! Cóż to takiego wystrzeliło raptem „na rynkach europejskich” w trakcie tego, nie wiedzieć czemu, fatalnego tygodnia? – zapytujemy. Czy ludzie już się rzucili do masowego wykupywania ze sklepów mąki, kaszy, cukru, ziemniaków „na metry” i naczyń na wodę?

Tamtą cenę sprzed tygodnia szeregowy Polak za jedną noc może by i uiścił, na przetrwanie, i aby nazajutrz poszukać sobie na dłużej czegoś wyraźnie tańszego. Ale tej po tygodniu nie zapłaci już żaden Polak, chyba że ciężki frajer lub najnowszy nowobogacki, albo płacący cudzymi pieniędzmi (np. „na delegacji”). Myśmy nie byli żadnym z tych trzech.

Istna karuzela cen; zupełnie jak na owym zdalnie przez kogoś potrząsanym polskim rynku nieruchomości. Nieruchomości… lecz i innych dóbr przecież także; że weźmiemy… żywność, po prostu, żywność, z której niedostatku się choruje i z której braku się umiera.

Kiedyś podróżowaliśmy z własnym namiotem i śpiworem, bo ceny na kempingach były dostępne, a biwakując swobodnie „na dziko” nie trzeba było się troszczyć o żadną już zapłatę. W tym roku nie, choćby z uwagi na wspomniany upał, w którym można by się we własnym namiocie ugotować nawet nocą, a co dopiero za dnia.

Pozostają więc rozmaite kwatery, pod nazwą „hoteli”, „hosteli”, czy innych „apartments”. Mówimy o tożsamości. Zwyczajnie na świecie obiekty tej branży oraz różne inne kierujące swoją ofertę do zwłaszcza turystów, mają nazewnictwo, a także wystrój i tzw. klimat wywiedzione z miejscowej, narodowej tradycji i historii. O tych sprawach w odniesieniu do dawniejszego „królewskiego stołecznego miasta Krakowa” trzeba by pisać osobno, tyle tego było. Lecz tu zaszła zmiana. Żadnych już koron, złoceń, zbroi, mieczy, ani pastorałów; żadnych orłów, z koronami, krzyżami, ani nawet bez koron; żadnych liter „K” (Kraków, król Kazimierz); żadnych sukman, pawich piór, czapek krakusek, mosiężnych brzęczeń, dzianych okrągłych czapeczek, kapelusików, kos prosto ani na sztorc; nawet i Smoka Wawelskiego się nie doszukasz… Ta powszechna w naszej tradycji symbolika jest wszakże przebogata, dla każdej historycznej epoki, a przy tym chwytliwa i poprzez to – nie ukrywamy – również „PR-owo-marketingowa”. Oczywiście, nie wolno przesadzać, więc nie wolno handlować świętościami.

Ale tamtejszym ludziom jakże daleko dziś do tej rozterki. W Krakowie na pierwszy plan wybija się bowiem nazewnictwo angielskojęzyczne (sic!) o nader niewyszukanej zawartości treściowej – przekonajcie się o tym sami. I to zatem nazewnictwo, jak i wystrój wielu spośród krakowskich obiektów noclegowych, gastronomicznych i innych można spotkać, jako żywo, „wszędzie na świecie”. To się nazywa „globalizacja”, urawniłowka nowego wieku. Ktoś to narzuca i tym steruje – nie może być inaczej.

A massmedia jęczą i jęczą wciąż o jakiejś tam urzędowej i narodowej, polskiej, jak najczystszej, jak łza „polityce historycznej”, jaką mamy ponoć uprawiać właśnie daleko stąd, bo po całym szerokim świecie. O czym wy znowu bajacie, towarzysze?!

Oczywiście, są hotelarze, gastronomowie i inni czynni w branży turystycznej przedsiębiorcy, którzy się tym obcym wpływom nie poddają, lecz wydają się oni być dziś w mniejszości i w odwrocie.

Sprawa jest rzeczywiście „wizerunkowo” utrudniona. Oto w punkcie informacyjnym można m.in. nabyć książeczkę zawierającą „żydowskie legendy krakowskie” (do wyboru w kilku językach) oraz książeczkę z „legendami krakowskimi” (takimi jak kiedyś – Smok, Krakus, Wanda, Lajkonik, Hejnał itp.), pośród których młody czytelnik znajdzie jednakowoż co najmniej jedną, a i owszem, „żydowską legendę krakowską”. No choice.

Muzykanci uliczni. Pod Wawelem wygrywają jacyś strojni krakowiacy. I to w zasadzie wszystko. W okolicach Bramy Floriańskiej grał na harmonii jakiś inny krakus. Ale co on właściwie grał? Gdyśmy szli tamtędy wkrótce ponownie, już go nie było, a za to inny człowiek, lecz „po cywilnemu”, zaciągał, też na akordeonie, „globalne” przeboje hollywoodskie i podobne.

Jak długo na Wawelu, Zygmunta bije dzwon… – sięgając po pieniążek poddajemy mu tę kanoniczną melodię, aby zagrał, w takim miejscu.
Nie znam tego – odpowiada z uśmiechem.
No to może coś innego, skocznego: Krako-wiaczek-ci-ja, krakows-kiej-natury…

I tego też nie znał. No to gdzie on się z tym całym graniem pchał? Pieniążka oczywiście nie dostał. Bo za co? A w ogóle to był Ukrainiec, przybyły do nas z „terenów byłego Związku Sowieckiego”. I to właśnie ten, a nie żaden inny człowiek, na poziomie powszechnym-ulicznym, muzycznie reprezentował Kraków (i Polskę całą) wobec owego tłumu zagranicznych przybyszów bez końca ciągnących Drogą Królewską. Jaka to tam znowu „polska polityka historyczna”? Podmianka tożsamości nie jedno ma imię. Podmianka tożsamości – bynajmniej nie my pierwsi używamy tego terminu w publicystyce polskiej.

Na Grodzkiej nawinął się jakiś taki chłopaczek, chyba Cygan (dzisiaj mówi się w telewizji: Rom), ale też nie polski. Ten na małym bandoneonie zaiwaniał – nazwijmy to – romanse rosyjskie i tym podobne. Rosyjskie, w post-galicyjskim Krakowie – a nie walce Straussa. Tych się nie podjął, po posłuchaniu zanuconej przez nas melodyjki. „Graj piękny Cyganie, piosenkę sprzed lat…” – tego też nie. „Bo nie zrozumie nikt, cygańskich słó-ó-ów; ja muszę ludziom grać, w tę noc jak dziś…” – i tego nie. Dajmy już spokój! Po co męczyć dzieciaka?! Ale, ale, są jeszcze „klezmerzy na Szerokiej”. Lecz o nich może w innym odcinku.

Coś jeszcze, właśnie „sprzed tamtej wojny”. Przypomnijcie sobie z lat 90. XX wieku istną erupcję i ekspansję nazwy „Galicja” – „Galicyjski” obserwowaną na obszarze tej części dawnego zaboru austriackiego, jaka od drugiej wojny światowej pozostaje w polskich granicach, także rozmaitych innych galicyjskich asocjacji językowych i wizualnych. Jakież to większe i mniejsze firmy i jakiej branży nie włączały tego lub kojarzonych z tym wyrazów do swojej nazwy? I przepadło. Nadeszło nowe pokolenie, któremu poprzednicy najwidoczniej nie przekazali byli galicyjsko-cesarskiego sentymentu. Nie ma już „Galicji”, ani w Krakowie, ani w Wadowicach (tu może trochę „ze względu na rodziców papieża”), ani w Kalwarii, Wieliczce czy w Niepołomicach; w każdym bądź razie nie widać jej. Tak jak w czasach PRL-u.

W Krakowie tylko, na jednej z reprezentacyjnych ulic, nad wejściem do szynku widnieje podobizna Cesarza z szyderczym podpisem, co trąci jakimś pospolitym „Szwejkiem”, więc z „Galicją” nie ma nic wspólnego. Dziś już tylko na tym szyderstwie usiłuje się jeszcze zarobić, skoro pozytywne odniesienia galicyjskie nie są już rozpoznawalne. Wszelako, czy podobizna Cesarza nie powinna być aby prawnie chroniona przed jakimikolwiek despektami? Co na to ambasady Austrii, Węgier i innych krajów sukcesyjnych tamtej świetlanej monarchii?

Ale, komuś niemłodemu już, w rozmowie, gdy wspomniano Galicję i zwłaszcza autonomię galicyjską, wyrwało się, że „za czasów Najjaśniejszego Pana tutaj był chociaż porządek i lepiej się żyło, aniżeli za Drugiej Rzeczypospolitej”. Ten człowiek obie wzmiankowane przez siebie rzeczywistości znał już tylko z przekazu – łatwo to policzyć – gdyż urodził się był u schyłku Drugiej Niepodległości lub nawet już po jej upadku. Coś jest na rzeczy, i to w wymiarze międzynarodowym, a nawet międzycywilizacyjnym, skoro Józef Mackiewicz cytuje takie porównania czynione na wsi wileńskiej względem panowania nie kogo innego, jak Cara Wszechrusi, że mianowicie nawet „za cara było porządniej” aniżeli w Nowej Polsce. Rozległy to temat i nie na niniejszą publikację.

Piszemy o noclegowym wykluczeniu. Gdzie więc są owi komisarze rządowi „do spraw wykluczenia”? Wykluczenie! Jakże to modne dziś, wielofunkcyjne słówko. I my też coraz chętniej go używamy, albowiem miecz ma to do siebie, iż jest obosieczny. Zwykły Polak albowiem, turysta, w szeroko pojętym centrum Krakowa noclegu nie ma co szukać, a to z dwóch co najmniej powodów: że bezczelnie drogo i że – przede wszystkiem – szpilki nie ma gdzie wetknąć, gdyż wszystko jest pozajmowane, z góry zarezerwowane. W ogóle, i na tym polu, i na innych, turystyka grupowa, z noclegami zawczasu zapewnionymi, tzw. zorganizowana, na wzór PRL-owski, dominuje dziś nad turystyką indywidualną.

Wtedy wolano grupę „z opiekunem”, na przykład osławioną „wycieczkę zakładową”, bo tak prowadzonych i przemieszczających się ludzi łatwiej było kontrolować… i indoktrynować (popuszczając im wodze na okoliczność wieczornych libacji alkoholowych „w pokojach”). Teraz kalkuluje się tak oto: od większej liczby zapowiedzianych zawczasu i najlepiej zgranicznych przybyszów dostaniemy większą i z góry gwarantowaną „kasę”, a od pojedynczego polskiego włóczęgi dostaniemy „kasę” zaledwie pojedynczą. Proste? I nie jest to bynajmniej zasada tylko krakowska! O, nie!

Na pojedynczego wędrowca z plecakiem (a nie z plastikową walizką na hałaśliwych kółeczkach) pytającego z marszu o nocleg patrzą wszędzie jak na przybysza nie z tej planety. Na teoretycznie tańszych obrzeżach Krakowa „pełne obłożenie” miejsc noclegowych też występuje (bo taniej! bo taniej!), atoli po zaskakująco długim poszukiwaniu tam właśnie znaleźliśmy sobie wreszcie stosunkowo – jak na Kraków – niedrogie przytulisko.

Trzeba szukać takich „obrzeży”, które nie są od centrum odcięte jakże powszechnymi w dzisiejszym Krakowie robotami drogowymi i torowymi, więc z których ów krakowski niebieski tramwaj nie wlecze się, lecz jakoś jedzie do miasta. Z powodu sprzężonych w jednym czasie remontów – czyżby rzucona na ten cel raz a obficie „terminowa dotacja z Unii Europejskiej”? – kolej na obszarze Krakowa, na linach podkrakowskich, i aż do Zakopanego jeździ rzadko lub wcale (po drodze jest Kalwaria Zebrzydowska, a to przecież sierpień, czas dorocznego odpustu).

Wielkie to żniwa dla tzw. busiarzy, czyli właścicieli i kierowców „floty” autobusów – większych oraz „busów” – mniejszych , tych na 20 lub 25 miejsc siedzących. Obserwując aż kipiący (a nawet nieco chaotyczny) ruch na obydwu platformach nowego (w nowym miejscu posadowionego) krakowskiego dworca autobusowego (MDA) nie rozumiemy i być może nigdy nie zrozumiemy, dlaczego w niektórych innych regionach Polski tamtejsi, miejscowi, zdrowi, młodzi oraz ci w średnim już wieku mężczyźni-Polacy dotąd jeszcze nie wzięli się za ten dochodowy i jakże pożyteczny dla lokalnej i pozalokalnej społeczności przewozowy biznes.

Przecież wozak – bez urazy, ale dawniej, w czasach trakcji konnej, tak właśnie mówiono – była to postać powszechna, wszędzie. Każdy wiejski gospodarz miał wóz i konia, którym to pojazdem woził ludzi i towary.

Dzisiejsze telewizyjne biadolenie o „wykluczeniu komunikacyjnym” niektórych regionów i – uwaga! – o rządowych dotacjach dla jakichś dziwnych przybyszów-biznesmenów, którzy by mieli to wykluczenie uroczyście zakończyć, jest co najmniej podejrzane. O ile nam wiadomo, tych krakowsko-beskidzko-góralskich „busiarzy” nikt nie dotował (tak jak i „chaty bronowickiej”, ani jak zawsze ochoczych „krakowiaków i górali” – historia ma swoje „długie trwanie”). Oni więc jeżdżą „bez dotacji”, i dobrze się mają, gdy tamci jacyś obcy nie ruszą, aż dopiero gdy z kieszeni wynędzniałego polskiego podatnika i za rządowym pośrednictwem dotację otrzymają. Gdzie tu porządek?

Mówicie: obcy. A gdy ten czy ów krakowiak lub pogórzanin za kierownicą swego „busa” sam już nie zasiada, ale sadza za nią nowo przybyłego tu Ukraińca? Co za czasów dożyliśmy?

Zatem idealizowanie dzisiejszego „busiarskiego” przedsięwzięcia będzie przesadą, z różnych powodów. Wiele tu jest do poprawienia. Niektórzy, ale tylko niektórzy kierowcy są po prostu… niegrzeczni. W przeszłości tak się zachowujący kierowca nieodżałowanego PKS-u mógłby za karę może i dostać „po premi”. A „busiarz”, jeśli pominąć ściśle pojęte zagadnienie bezpiecznego przewozu z punktu A do punktu B, nie odpowiada przed nikim i za nic. Jak dawniejszy wozak. Skargi pasażerów to może on przy wódeczce obśmiewać ze szwagrem, wujkiem lub stryjkiem, który jest szefem danego rodzinnego przedsięwzięcia. Na niektórych trasach – powtarzamy! – na niektórych, miejscowi ludzie skarżą się a to na ceny biletów, a to na znaczne nawet spóźnienia względem przez samych „busiarzy” ogłaszanego uprzednio rozkładu jazdy, a to na nieobecność „busów” w soboty i niedziele, a to na ciasnotę w pojazdach i na stały kłopot z przewożeniem większego bagażu, od plecaka poczynając.

Można powiedzieć, że „jeszcze się taki nie urodził, co by każdemu dogodził”. Aczkolwiek – przyznajcie sami – powyżej wymienione wady nie są trudne do usunięcia. To kwestia poziomu, klasy, stylu… Dawniej mówiono wprost: honoru. Lecz tego dostojnego wyrazu my tu nadużywać nie chcemy, ani nie zamierzamy.

Podobno już do przeszłości polskiego nowego kapitalizmu należą czasy, kiedy to jeden „busiarz” – takich firm są na południu dziesiątki – z wysiłkiem budował swój rozkład jazdy, i ogłaszał go, pamiętanym przez nas sposobem PKS-owskim, na każdym przystanku, a inny „busiarz” podjeżdżał chyłkiem na każdy z tych przystanków o dwie-trzy minuty przed godziną „rozkładową”, owym sposobem podbierając tamtemu pasażerów.

Co jest więc lepsze „pro publico bono”? Czy jeden „PKS”? Aby tylko w rękach polskich! Czy dziesiątki firm „busiarskich”? Tak samo – aby tylko polskich, z polskimi kierowcami! Czy może jakaś forma pośrednia? Jakaś spółdzielnia „busiarzy”, powiatowa, okręgowa; lub kilka takich spółdzielni? Ale wciąż polskich, tylko polskich, na polskiej ziemi, na polskich drogach!

c.d.n.

Marcin Drewicz, wrzesień 2019

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!