Felietony

SCHINDLER’S FACTORY… CZYLI O KŁOPOTACH Z POLSKĄ TOŻSAMOŚCIĄ NA PRZYKŁADZIE KRAKOWA / CZĘŚĆ CZWARTA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CZĘŚĆ CZWARTA – PRZESTRZENIE ODMIENIONE

Na to, aby wypromować na skalę światową takie właśnie miejsce, w którym nic szczególnego nie ma, czyli zrobić – przyznajcie – coś z niczego, i jeszcze za to „ciągnąć kasę”, musiało się złożyć kilka okoliczności lub raczej: wykreowano, jak to się robi w literaturze lub w filmie, kilka zbieżnych okoliczności. O owym amerykańskim filmie zatytułowanym „Lista Schindlera” pamiętają już nie wszyscy. Czas upływa. Przyznajemy się, że dopiero na miejscu w Krakowie, spostrzegając gdzieś opodal Rynku Głównego stosowną uliczną reklamówkę, skojarzyliśmy, że nazwa czy też nazwisko „Schindler” ma związek właśnie z tym miastem. Ciekawe, że przynajmniej pośród zagadniętych przez nas tam na miejscu osób panuje przekonanie, iż film „Lista Schindlera” jest dość nowy – „sprzed kilku lat”. Sprawdziliśmy w Wikipedii: rok 1993, ładne mi „kilka lat”. Lecz, owszem, sprzed kilku lub chyba już sprzed kilkunastu lat jest owa „Schindler’s Factory”, wyszykowana jako oddział Muzeum Miejskiego. I tak to ma działać – „factory” ma być w ludzkiej potocznej świadomości niejako przedłużeniem obrazu filmowego w czasie. Film, pośród nawału innych nowszych filmów, wyświetlany jest po szerokim świecie coraz rzadziej, ale „factory” w „poliniackim” Krakowie stoi – w tym „punkcie alfa” – a w niej czekają codziennie na klientelę otwarte kasy biletowe (wyraz „poliniacki” zapożyczamy niniejszym od innego publicysty).

    • To świetny pomysł na łatwy biznes – pada w ulicznej rozmowie. – Wynaleźć sobie jakiś względnie znany film lub serial, którego fabuła powiązana jest z miejscem dziś wciąż nieznanym, lub mało znanym, nieuczęszczanym przez turystów i – co najważniejsze – dotąd nieobiletowanym. I tam, w tamtym miejscu, urządzić „muzeum”, do którego sam ów film będzie nagarniał zwiedzających. Skoro o wojnie, to może, na przykład… „Czterej Pancerni…”.

    • Lecz nie – zaprzecza inny rozmówca. – Pancerni się wszakże przemieszczali, w wojennym pochodzie „spoza gór i rzek – na Berlin”. Jakie dla nich miejsce wybrać?

    • Jak to jakie? Wiele miejsc! Na wojennym szlaku „Czterech Pancernych”. Ale… to tylko przykład.

A więc: „jak zwykle – Żydzi”, że zacytujemy przygodnego krakowskiego rozmówcę. Lecz tu – niespodzianka. Oczywiście, że Żydzi. Ale nie tylko oni. Udział w „zschindlerowaniu” arcypolskiego – jak dotąd przez pokolenia sądziliśmy – Krakowa mają także – wybaczcie – niektórzy przynajmniej watykańczycy (czyli mieszkańcy Watykanu). Oto film „Lista Schindlera” – jak podpowiada uczynna Wikipedia, „w roku 1995, w stulecie narodzin kina (…) znalazł się na watykańskiej liście 45. filmów fabularnych, które propagują szczególne wartości religijne, moralne lub artystyczne”. Tylko 45? Lecz, o dziwo, nie wartościami tych trzech jednocześnie rodzajów mają cechować się owe obrazy. „Listę Schindlera” zaliczono do kategorii „moralne”.

Genialne! Nieprawdaż? Oto szeregowy katolik nie wie nic o takiej watykańskiej liście (o Polsce i Krakowie – cudzoziemiec – też nic nie wie, ale i o Żydach także nie). O liście wiedzą katolicy-koneserzy, niekiedy ludzie bardziej od innych pobożni (jak to zmierzyć?), aktywni w lokalnym Kościele, z różnych narodów i języków. I to właśnie oni, ale ci szeregowi katolicy też, w znacznej części stanowią ów – wybaczcie za określenie – ludzki wypełniacz składający się na kolejkę po bilety do znajdującego się gdzieś na uboczu muzeum bez eksponatów (taki obiekt, jeśli nie ma w nim oryginalnych eksponatów, poprawnie powinien się nazywać nie „muzeum”, lecz „galeria multimedialna” lub „wystawa”, stała albo tymczasowa). Rezultat jest taki, że oto nawet sam gmach główny Muzeum Narodowego w Krakowie, może nawet wzięty razem ze sławną Galerią w Sukiennicach (oddział tegoż Muzeum) miewa gorszą frekwencję, aniżeli owa peryferyjna w rzeczy samej Fabryka Schindlera.

Ci wspomniani wyżej Włosi, Hiszpanie i ludzie innych narodów podążają najpierw „do Schindlera”, autokarami, tramwajami i piechotą, rozglądając się „czy to aby na pewno tędy”, i najpierw „do Schindlera” wystają w „muzealnej” kolejce. Jakże się ona powiększy, gdy ponownie udostępniony zostanie pobliski przystanek kolejowy Zabłocie, jeszcze zamknięty z powodu prac torowych!

A do „pozostałych muzeów krakowskich” udadzą się oni, ci przybyli do Polski na kilka zaledwie dni cudzoziemcy, o ile starczy im czasu i sił – w tym strasznym upale (przypominamy: lato AD 2019). Lub może się już do żadnego tego rodzaju miejsca nie udadzą, ale „pełni już wrażeń” będą się chłodzić w cieniu, w którejś z „pijalni wódki i piwa”.

Gorszą od „Schindler’s Factory” frekwencję ma najpewniej też samo Muzeum Lotnictwa Polskiego, z konieczności również peryferyjne, gdyż posadowione na dawnym Lotnisku Rakowice-Czyżyny. Tak na marginesie śpieszymy zauważyć, że nasze turystyczno-zwiedzacze wymagania są widocznie wygórowane, gdyż po wizytach w Gmachu Głównym MN oraz w MLP odczuwamy niejaki zawód, a co do Sukiennic nie mamy pewności, czy są tam aby wystawione wszystkie te dzieła, jakie powinny by tam się znajdować, i czy co poniektóre inne nie zajmują ich miejsca; gdyż powierzchnia wystawiennicza jest wszakże ograniczona.

Dodajmy, że poniekąd ciągiem dalszym dla Sukiennic jest m.in. galeria malarstwa w odległym nieco od Krakowa Zamku Niepołomickim. Co ciekawe, samą tę niepołomicką galerię, lecz już nie inne części Zamku, można było zwiedzić bezpłatnie (przynajmniej wtedy, gdyśmy tam trafili). Ale, dla odmiany, w dwóch przeznaczonych do zwiedzania i płatnych obiektach na terenie Ojcowskiego Parku Narodowego powiedziano nam, że dla jednego zwiedzającego „nie opłaca się uruchamiać całej wystawy” (sic!), ani też tego samotnika oprowadzać po obiekcie, i w ogóle wpuszczać go do wewnątrz. Czegoś takiego to chyba nawet w PRL-u nie było. „Niech pan poczeka… niedługo powinna przyjść jakaś grupa, to się pan przyłączy”. Oto skrajny przykład na dominację turystyki grupowej nad indywidualną, o czym wspominaliśmy już w innym miejscu. Niech PT Czytelnicy zgadują, czyśmy poczekali, czy nie.

PT Czytelnicy już wiedzą, jakich to turystycznych wykluczeń zaznaliśmy – Polak z Polski, o dochodach polskich – w trakcie naszych ostatnich krakowskich peregrynacji. Ale jeszcze nie wiedzą o tym, żeśmy – o, tak! – zrezygnowali ze zwiedzania Kopalni Soli w Wieliczce. Setki takich Polaków, z dziećmi, babciami, wnukami, zapłaciły i zwiedzały, tego samego dnia. My nie! A byliśmy tam już raz kiedyś, w zaprzeszłej epoce, we wczesnym dzieciństwie, wówczas w towarzystwie Osób Bardzo nam Drogich, lecz dziś już nieżyjących. Teraz wyznaczyliśmy sobie zawczasu w Wieliczce także kilka obiektów do zwiedzania na powierzchni; to też wymaga czasu i uwagi, ale kosztuje nic lub niewiele. Reasumując, owych 69. złotych (słownie: sześćdziesięciu dziewięciu) za zstępowanie do Kopalni nie uiściliśmy i naszą opinię o tamtejszej bezczelnej drożyźnie głośno wyraziliśmy:

    • Fabryka Schindlera” (wstęp 24 zł.) ma jeszcze do kogo równać! Wy tu co do ceny za bilet jesteście znacznie gorsi, bo jak aż „potrójny Schindler”!

    • Niech się pan uspokoi! Cudzoziemcy słuchają…

    • I dobrze, niech słuchają, może się trochę osłuchają z naszym pięknym dźwięcznym słowiańskim językiem… Oni też umieją policzyć pieniądze. Nieprawdaż?

    • A pan niech przyjdzie w przyszłym tygodniu, bo wtedy już będzie taniej, mianowicie tylko… 65 złotych.

Niektórzy krakowscy przedsiębiorcy w zakresie usług turystyczno-przewodnickich oferują – i to widać na ulicy – zwiedzanie na trasie: Schindler’s Factory – Getto (pisane też: Ghetto) – Jewish Quarter – Old Town. W tej właśnie kolejności znaczeń! Lecz także w innej, odwrotnej bo powrotnej. Świadczą te usługi młodzi Polacy, ale i nie-Polacy, bo też m.in. mówiący już wystarczająco po polsku Ukraińcy (czyli przybysze z postsowieckiej Ukrainy). Do turystów przemawia z nagrania lektor w zrozumiałym dla nich języku. Jakieś tam „Old Town” to przecież tylko stacja początkowa dla odbycia tej „właściwej” wycieczki, której obiekty znajdują się już poza „Old Town” rozumianym jako okręg wewnątrz Plant.

Przewodnictwo turystyczne w Krakowie (i gdzie indziej z pewnością też) wymaga osobnego opracowania, a po części także zainteresowania się nim przez jakąś rządową agencję bezpieczeństwa państwa i narodu (polskiego) i przez czynniki zajmujące się ową „(polską) polityką historyczną”. No przecież to, co niektórzy z przewodników tym cudzoziemcom o Polsce i Polakach wygadują, to przechodzi ludzkie pojęcie. Niejeden Bogu ducha winien zagraniczny turysta, który do Polski przyjechał był wiedziony sympatią dla nas, po takiej tu na miejscu zaaplikowanej porcji „przewodnictwa” wyjedzie stąd jako zagorzały polonofob.

Bilet do „Fabryki Schindlera” kosztuje 24 złote, ale… gdy się zapłaci złotych 32, ma się nadto wstęp do dwóch jeszcze obiektów położonych gdzie indziej. Oto co znaczy – zagarniać przestrzeń (kulturową i nie tylko). Jednym z tych obiektów jest „Apteka pod Orłem” znajdująca się w odległości o jakieś dziesięć minut piechotą, przy węźle komunikacyjnym o nazwie Plac Bohaterów Getta. Na placu znajduje się niełatwy do rozpoznania go od razu pomnik w postaci wieludziesięciu odlanych w brązie krzeseł, porozstawianych w niejakim porządku po całej tej przestrzeni. Cudzoziemscy wielojęzyczni turyści w różnym wieku są oto „na szlaku i na ścieżce”; robią sobie zdjęcia przysiadając na tych krzesłach – swego rodzaju multimedialna i organoleptyczna (!) percepcja nieustająca. Genialne! Doprawdy genialne! Jak ten plac się nazywał dawniej? Bo na zachowanym na półce planie Krakowa z roku 1962 już się on nazywa tak, jak dzisiaj.

Lecz znajdujemy się w Krakowie teraz wciąż na prawym brzegu Wisły, gdy teren „przy ulicy Szerokiej”, ten z kilkoma synagogami, czyli właśnie owa „Jewish Quarter”, sadowi się na brzegu lewym. Pozostaje nam się dowiedzieć, a właściwie upewnić, że obszar zwany gettem rozciąga się – jak z powyższego wynika – po obu stronach rzeki, tej Królowej Polskich Rzek. A gdzie on się kończy… na brzegu lewym i prawym?

W Warszawie, od pamiętnego „zwracania się ku Wiśle” z czasów przygotowań do Euro 2012 (Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej), nadrzeczne dzielnice cierpią w cieplejszej połowie roku nieustający najazd watah – jak nazywają to zjawisko miejscowi. Zapewne już o tym przy innej okazji pisaliśmy. Oto tysiące młodzieży, także nieletniej szkolnej, z Warszawy i z okolic (sic!) ściągają popołudniami do tych dzielnic, wykupują w okolicznych sklepach napoje alkoholowe i z brzęczącymi wielkimi torbami takich zakupów całą szerokością chodników, a niekiedy i jezdni, zmierzają gwarnie na wiślane betonowe bulwary, przekraczając w różnych punktach Wisłostradę (zjawisko jest nasilone bardziej na brzegu lewym – zachodni brzeg – aniżeli na prawym-praskim). Trwa to jeszcze po północy i wtedy w uśpionych ulicach jeszcze słychać głośne wołania i krzyki; czy nie aby częściej dziewczęce? Treści tych wołań nie będziemy tu cytować. Rzecz zatem dzieje się, by tak rzec, na dziko – samopas. Nazajutrz stąpamy po tłuczniu szklanym zalegającym trotuary, smród uryny w niektórych miejscach długo się utrzymuje, a nad samą Wisłą wynajęte przez miasto firmy (za pieniądze z naszych podatków przecież) zbierają ten szklany materiał szuflami. Dozorcy domów klną, lecz muszą to wokół swoich posesji uprzątać. Lecz na powierzchniach administrowanych przez miasto tłuczeń szklany skrzy się w słońcu zwykle przez długie dni, i chrzęści pod stopami.

Tyle w skrócie. Taką masową rozrywkę aranżuje się już od lat dla tysięcy stołecznej i podstołecznej młodzieży, i najwidoczniej „wszyscy są zadowoleni”. Wspomnijcie tu na ś.p. Walentego Badylaka, o którym pisaliśmy w jednym z poprzednich odcinków. Jak człowiek o takiej jak on wrażliwości miałby zareagować na opisywane tu dzisiejsze zjawiska?

A jak ma się rzecz w takoż nadwiślańskiej dawnej stolicy Polski? Na zielonościach nadrzecznych również tam tętni życie odpoczynkowo-towarzyskie, lecz mu się niestety za dobrze nie przyjrzeliśmy, zatem nie możemy się o nim wypowiedzieć. Baczniej atoli zwiedziliśmy inną przestrzeń, w której młodzieży, lecz i klienteli nieco starszej jest bardzo wiele, a alkohol leje się strumieniami. Ale, co za kultura! Jeśli porównać to z zarysowaną wyżej warszawską konsumencką ofertą dla młodzieży, to przekonanie krakusów o swojej wyższości nad „obecną stolicą” staje się (po raz kolejny) nader uzasadnione. Oto kameralne uliczki, wzdłuż których ciągną się liczne ogródki restauracyjne i barowe. Konsumpcja alkoholu oraz zakąski odbywa się więc w warunkach kulturalnych, w obszarze danego lokalu gastronomicznego, przy stoliku nakrytym obrusem… To nie warszawskie – za przeproszeniem – „ciągnięcie z gwinta w krzakach nad Wisłą” (ale krzaki znacznie wytrzebiono na Euro 2012, i od tamtej pory nie słychać już słowików, którego to gatunku środowiskiem naturalnym są właśnie krzaki, a nie korony drzew – wyższe od krzaków, ani trawy i inna roślinność zielna – niższa od krzaków). W Krakowie zaś i te dziewczyny-konsumentki są takie jakby nieco bardziej uładzone. Albo… tak nam się tylko wydaje. Ot, i melancholia…

Nie przenoście nam stolicy do Krakowa…” – od dawna już uprasza Andrzej Sikorowski z zespołem.

Owa krakowska, zwiedzana przez nas „dzielnica wzmożonej konsumpcji młodzieżowej” znajduje się atoli blisko brzegów Wisły, gdyż jest to wschodni skrawek Kazimierza, bliżej ul. Starowiślnej, tak zwana nadal przez niektórych „dzielnica żydowska”. Że „żydowska”, połapać się może nawet człowiek zupełnie nieprzygotowany w zakresie topografi miasta, a to z uwagi na chociażby treść rozległych wielobarwnych „murali” (na to musiało być pozwolenie konserwatora zabytków!), na nazewnictwo i zdobnictwo lokali gastronomicznych i innych, na tablice informacyjne i pamiątkowe itp. Otóż to! W „nie-żydowskim Old Town”, jak na to wskazywaliśmy w jednym z poprzednich odcinków, mamy w owej sferze marketingowo-symboliczno-zdobniczej tę globalną anglojęzyczną lub w ogóle poza-języczną sztampę, aby tylko nie nawiązywała ona swoją treścią-beztreścią do kulturowo-historycznej tożsamości tamtego obszaru, czyli „królewskiego stołecznego miasta Krakowa”. A tutaj, w okolicach ul. Szerokiej – wznosisz wzrok, a na ścianie widnieje oto potężna siedmioramienna menora, lew Judy, hebrajskie litery oraz wiele innych rozpoznawalnych znaków i motywów. Jeśli wiesz co to jest, to wiesz już także, w jakiej (i przez kogo zajętej) przestrzeni się znalazłeś, ze wszystkimi kulturowymi odniesieniami, skojarzeniami i podtekstami. Proste? Wiele by o tym pisać; my tu tylko sygnalizujemy co bardziej ogólne spostrzeżenia szeregowego turysty-łazęgi.

Aby było jasne – jesteśmy jak najdalsi od tego, aby w „strefie Old Town” lub poza tą strefą w ramach „rywalizacji kulturowej” wymalowywać ściany nobliwych krakowskich kamienic wielkimi w komiksowym stylu podobiznami IKM Władysława Łokietka, Kazimierza czy Jagiełły. Gdyż połączenie tej formy i tego typu treści jest dla nas, i dla historycznej tkanki Krakowa, obce. Trzeba atoli mieć wyczucie i wiedzieć „co i gdzie”. Miał je – jak sądzimy – autor (oraz ten, co dawał pozwolenie) obydwu murali „grunwaldzkich” – polsko-litewskiego i krzyżackiego – wymalowanych pod estakadą na Podgórzu, po obu stronach jezdni wiodącej dołem. Zatem można, lecz trzeba właśnie wiedzieć – co, gdzie, kiedy, jak i w jakiej skali.

W „strefie Old Town” nie ma już nazewnictwa „galicyjskiego”, co też już wzmiankowaliśmy. A tutaj, proszę: Żydowskie Muzeum Galicja. „Jestem z Galicji. O, jaki to żydowski kraj…” – w „Marszu Radetzky’ego” Józefa Rotha mówi przecież do młodego porucznika lekarz pułkowy, Żyd. Ale tenże lekarz, jak i sam Józef Roth, pochodzili z Galicji Wschodniej; my zaś przyglądamy się tej Zachodniej, a obie się nieco wzajem różniły. Nieprawdaż?

Nad wejściem do jednego z tutejszych hoteli, czy raczej kameralnych hotelików-pensjonatów falują w podmuchach delikatnego wieczornego zefirka trzy państwowe flagi: izraelska, amerykańska i polska. To znak wyraźny na te nasze lata: kochajmy się! Dodajmy, tak na marginesie, że na dziedzińcu… Domu Pielgrzyma w Kalwarii Zebrzydowskiej w tym samym czasie flaga izraelska łopotała wraz z niemiecką i austriacką, lecz wszystkie trzy w wielobarwnym zespole ponad stu (sic!) flag różnych państw świata. Na jednej z tamtych flag – chyba jakiegoś kraju afrykańskiego – widnieje jasna pięcioramienna gwiazda, na jej tle otwarta księga (może Biblia, a może nie), i na tym tle skrzyżowana broń: jakaś pała czy cep oraz karabin Kałasznikowa z nasadzonym bagnetem (sic!).

W PRL-u dziatwa śpiewała: „Patrz, słońce się śmieje, i śmiejmy się my, my wszystkie, wszystkie dzieci. Dni chcemy mieć jasne i jasne mieć sny, i pokój, pokój w świecie. Czy skośne masz oczy, czy czarna buzia twa, siostrzyczko, braciszku, dla ciebie piosnka ta…”. Wszystko już było! A ów – jak mawia pewien publicysta – „poliniacki Warszawiw” ma najwidoczniej dużo jeszcze zaległości w stosunku do wzorca wyznaczanego przez Kraków. No cóż, wiadomo że to Kraków u nas przodował, od dawna…

Nie studiowaliśmy spisów potraw owych licznych restauracji w „dzielnicy żydowskiej”, więc nie mamy wyobrażenia o cenach. Czy w lokalu, lub raczej w ogródku restauracyjnym, gdzie gra orkiestra „klezmerska” – nie z nagrania, ale żywi muzycy, ceny są wyższe niż gdzie indziej? Tego nie wiemy. Ale bardzo lubimy dobrą muzykę, na żywo – w tym świecie nagrań, łomotów i telewizyjnej para-muzycznej propagandy nie wiadomo już czego.

Owe kilkuosobowe orkiestry – trzeba przyznać – tak umiejętnie grały, że chociaż w ogródkach bezpośrednio sąsiadujących, to jednak nie zagłuszały jedna drugiej. Owszem, na ile się na tym znamy, to są rytmy żydowskie, czyli właśnie „klezmerskie”. Lecz tuż obok tną jakieś ogniste madziarskie czardasze. Co by nie mówić – Austro-Węgry – których piewcą był między innymi wspomniany żydowsko-austriacki pisarz Józef Roth. Zagadnięta o tę muzykę dziewczyna z personelu restauracji – jak przystało na jej pokolenie (wybaczcie tę uwagę!!! wybaczcie!!!) – jednego od drugiego nie odróżnia:

    • Tu wszystko jest klezmerskie…

    • A zatem „klezmerskie” w odmianie żydowskiej i w odmianie węgierskiej?

    • Może i tak, skoro pan tak uważa…

W kolejnym restauracyjnym ogródku „klezmerom” – tu: skrzypkowi i wiolonczeliście – najwidoczniej się sprzykrzyło, bo o łagodnym wieczorze ciachnęli raptem fragment z „Czterech pór roku” Mistrza Vivaldiego. I za to dostali oklaski.

Tak czy owak, wystarczy postąpić nieco ku zachodowi, by stanąć wobec potężnej XIV-wiecznej hali kościoła Bożego Ciała z grobem Św. Stanisława Kazimierczyka (pochodzącego właśnie z krakowskiego Kazimierza), takoż XIV-wiecznej hali nie zawsze otwartego kościoła Św. Katarzyny (z którego niektóre obiekty przeniesiono do wspomnianego przez nas w jednym z poprzednich odcinków Pałacu Ciołka), wobec położonego nieco bardziej ku Wiśle kościoła Trójcy Przenajświętszej, by wreszcie ulicą Skałeczną zbliżyć się do Skałki. I tu – a było to za białego dnia – kolejna krakowska niespodzianka. Skałeczna jest to ulica ślepa – po lewej Seminarium oo. Paulinów, po prawej ogrody oo. Augustianów, a naprzeciw zdobna zamknięta dla ruchu kołowego brama, wiodąca na Skałkę właśnie. Co akurat tam robił kierowca samochodu z trzema pasażerkami na tylnym siedzeniu: młody śniady mężczyzna w t-shircie i trzy młode śniade kobiety w muzułmańskich pokrywających całe ciało strojach? Acz te akurat z odsłoniętymi twarzami. Oni tam byli, naprawdę! To więc są jeszcze inne „klimaty”, aniżeli „na Szerokiej”, prawda? Jedne i drugie bynajmniej nie polskie, ani nawet nie europejskie, oczywiście nie chrześcijańskie, ani katolickie. Nieprawdaż? I to w takim miejscu!

Genialne! Konsekwentne i starannie zaplanowane multi-kulti w stadium wytrwałej realizacji. To się nazywa: zrobić coś na wielką skalę, na swoją korzyść, ale cudzymi rękami i nogami – rzecz polega przecież na przemieszczaniu dużych zbiorowości ludzkich – i na cudzą odpowiedzialność. Te zbiorowości ludzkie, jakże tu w Polsce obce (także, pomimo wszystko, postsowiecka zbiorowość ukraińska) stanowią tym razem już tylko – przepraszamy – materiał do wykorzystania. Oto hipoteza, którą teraz sobie możecie – kto chętny – falsyfikować, obalać, podważać. Czy wam się to uda?

Lecz w Krakowie nie zaobserwowaliśmy wyraźnej, czyli wystarczająco licznej obecności przedstawicieli tej innej jeszcze zbiorowości etnicznej, bardziej jeszcze pozaeuropejskiej (na pewno co do odległości dzielącej ich kraje od naszego), a mianowicie przybyszów z obszaru niegdysiejszych Brytyjskich Indii Wschodnich. Młodzi pochodzący stamtąd kulisi rozwożący na rowerach ciepłe posiłki, czy też indyjskiego pochodzenia pracownicy budowlani lub magazynowi – to się okazuje być „przywilejem”, jak dotąd, zarezerwowanym dla tej „nowej stolicy”, czyli dla Warszawy właśnie.

Co zaś tyczy owej gromadki w samochodzie na Skałecznej, to tak wyglądające przyjezdne grupki (rodziny?) islamskie, także z dziećmi, w Krakowie widać czy nie częściej niż w Warszawie… Więcej niż raz widzieliśmy także kobiety z twarzami zasłoniętymi, a towarzyszący im facet, jak i tamten w samochodzie, występował też w amerykańskim wszakże t-shircie. Co za asymetria w stylu ubioru pomiędzy mężczyzną i kobietą!

Atoli, czym innym jest styl, a czym innym procent powierzchni ciała zakrytego ubraniem. Sto lat temu po tych samych ulicach chodziły Polki-katoliczki, ubrane przecież w innym niż islamski stylu (sic!), lecz wszystkie one mające zakryte ubiorem całe ciało, tak jak te muzułmanki. Europejskie kobiety z warstw niższych i części średnich nosiły bowiem na głowie chustki, zakonnice – jak i dziś – szczelnie przylegające do głowy welony lub inne jeszcze nakrycia. Panie, owszem, nosiły modne wówczas kapelusze, więc odsłaniały też fryzurę, a nawet, trochę i szyję. I nie więcej. Od tego jest sztuka tkacka, farbiarska oraz sztuka kroju i szycia, aby nawet w upał być w miejscu publicznym ubraną, jak należy, a nie obnażoną, jak się to dzieje obecnie; mężczyzn ta uwaga dotyczy zarówno. No i co z tego… na dzisiaj wynika?

c.d.n.

Marcin Drewicz, wrzesień 2019

Fot. Magiczny Kraków

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!