Felietony

Po co wam Wilno ?

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

„O Litwie, dalibóg, mniej wiem niż o Chinach…” – zauważa uczciwie jeden z dandysów w Mickiewiczowskim „Salonie Warszawskim”. Od tamtych lat minęło wiele pokoleń i wiele, o jakże wiele zdarzeń, łącznie z antypolskim sojuszem litewsko-sowieckim z roku 1920, a dzisiejszy nasz dandys może śmiało cytować swojego poprzednika, i to w odniesieniu do całych dawnych naszych Kresów Wschodnich. Czego zaś o Litwie, ściślej zaś o Wilnie dowie się dzisiejszy polski wędrowiec-turysta, tam na miejscu, na ulicy, w sklepie, w miejskim autobusie? Pytamy tu o stan rzeczy z lipca 2017 roku.

Że dzisiejsi Litwini nie są chętni do gadania z nami po polsku, o tym wiemy już przynajmniej od ćwierćwiecza. Młode pokolenie, czyli to, które wtedy właśnie przyszło na świat, chętnie przejdzie w rozmowie na język angielski, co wszakże nie gwarantuje skomunikowania z każdym Polakiem, zwłaszcza tym z pokolenia starszego. Ale od czego język rosyjski, wszechobecny na wileńskich ulicach, zwłaszcza tych turystycznych! Litewski, zaraz po nim rosyjski, potem przerwa, dalej język angielski, a po nim długo, długo nic – takie są lingwistyczne uwarunkowania dzisiejszego Wilna. W tamtejszych zaś „kablówkach” kanałów rosyjskojęzycznych jest więcej niż litewskojęzycznych, czemu nie ma się co dziwić, skoro parędziesiąt kilometrów dalej na wschód rozpoczyna się ów bezkresny russkij mir. Nie tylko więc miejscowy (od trzech pokoleń) Rosjanin-Białorusin-Ukrainiec (nota bene obywatel Unii Europejskiej), ale i Litwin bez oporu odpowie po rosyjsku.

Polaków w miejscach szerzej uczęszczanych prawie nie słychać, ani tutejszych, ani przyjezdnych. Tu nasuwa się zapytanie o wzajemny stosunek Polaków „z Polski” i Polaków kresowych; o historię i o teraźniejszość. Kto i dlaczego wyjechał z Kresów „do nowej Polski” te już siedemdziesiąt lat temu? Kto i dlaczego tam pozostał? A przecież pozostało nader wielu, o czym my w czasach komunizmu nie mieliśmy prawie żadnej wiedzy. Co się, tak naprawdę, działo tam dalej, za czasów Chruszczowa, czy Breżniewa? Jakie to niesie następstwa dzisiaj? Czy obecna Rzeczpospolita Polska, jej mieszkańcy, i jej kolejne ekipy rządzące, spełnia nadzieje kresowych rodaków? I czy wzajemnie? „Moi obydwaj dziadkowie byli w Armii Krajowej – powiedział nam tam ktoś – ale ja to już jestem Litwinem”. No cóż, Mickiewicz też był Litwinem, i w dodatku z Białorusi.

Czy to Litwin, czy litewski Polak, wszyscy zgodnie narzekają na drożyznę – przez nas dostrzeganą już przy pierwszej wizycie w dowolnym sklepie spożywczym – jaka spadła na Litwę wraz z przyjęciem nowej waluty – jewro (tak piszemy, jak słyszymy). Znawca twierdzi, że oto „na Litwie mamy już ceny niemieckie”. Wielka to szansa dla importujących z Polski. Czy już w pełni wykorzystywana?

W dzisiejszych czasach jakże ostentacyjnej patriotycznej propagandy prowadzonej w obecnym Państwie Polskim uderza przerażające opuszczenie, na jakie skazano tamte nasze wileńskie świętości, oprócz tych znajdujących się na głównej turystyczno-pielgrzymiej trasie: Ostra Brama wraz z Kościołem Św. Teresy – Kościół Św. Kazimierza – Kościół Św. Ducha – Uniwersytet – Katedra, z dodaniem nieco odległego Kościoła Św.Św. Piotra i Pawła na Antokolu oraz, w innej stronie miasta, fragmentu cmentarza na Starej Rossie z Sercem Marszałka. Programy zwiedzania autokarówek z Polski, zarówno wycieczek, jak i „pielgrzymek” (pielgrzymka „autokarowa” czy „samolotowa” to – przyznajmy – wynalazek dopiero ostatnich dziesięcioleci) musiały być w ostatnich czasach najwyraźniej mocno okrojone, gdyż tam, gdzie Polacy powinni również dotrzeć, i to z kwiatami, zniczami i modlitwami, przysłowiowego psa z kulawą nogą nie uświadczysz (przepraszamy za użyte tu porzekadło, niemniej owa absencja jest rzeczywiście haniebna).

Dziwnie się było zapuszczać, w pełni letniego dnia, w ów bezludny Las Ponarski (Góry Ponarskie, Wysokie Ponary, Aukstieji Paneriai). To miejsce strona polska oddała już innym nacjom w chyba całkowite posiadanie. Na tablicy informacyjnej przy pustym parkingu czytamy, że przewodnikom autokarówek nie wolno tam oprowadzać swoich grup inaczej, jak za opłatą kilku jewro, którą należy uiścić w tamtejszym punkcie muzealnym (nieco przypominającym ten w podwarszawskich Palmirach). Polska „kwatera” ponarska znajduje się po stronie prawej, z boku, przy wiodących przez las torach kolejowych, poza trasą zwiedzania; ci co się śpieszą, mogą ją nawet przegapić, a potem przekonywać, że w Ponarach własnymi osobami byli, lecz żadnych polskich znaków nie widzieli. Nie miejsce tu na szersze analizowanie muzealnych opisów i prezentacji. Lecz skoro w Ponarach – jak czytamy na głównej tamtejszej płycie pamiątkowej w czterech językach, tj. dwojako alfabetem żydowskim (zapewne po hebrajsku i w jidysz), po litewsku i po rosyjsku – „gitlierowskije okkupanty i ich miestnyje posobniki” zgładzili sto tysięcy ludzi i że pośród zamordowanych było siedemdziesiąt tysięcy Żydów, to pozostałe trzydzieści tysięcy ofiar mieli by stanowić… I tego właśnie, tam na miejscu, się nie dowiadujemy. Na muzealnej tablicy informacyjnej zamieszczono liczącą kilka pozycji listę kategorii pomordowanych osób – by tak rzec – kilku obediencji, wśród nich „members of Polish resistance movement”. Na głównej tablicy w „polskiej kwaterze” rodak czyta natomiast, że jest to miejsce ku „pamięci wielu tysięcy Polaków zamordowanych w Ponarach”. Tak więc inni już dawno temu doliczyli się swoich ofiar, i wyniki swoich dociekań utrwalili w kamieniu, a my wciąż jeszcze nie. Doprawdy, „narody tracąc pamięć tracą życie”. Podobnie na tablicy przy Krzyżu Ponarskim znajdującym się na warszawskich Powązkach Wojskowych podano, że jest to miejsce ku „pamięci tysięcy Polaków zamordowanych w Ponarach k/Wilna w latach 1941-1944”.

Skoro Ponary, to i bitwa ponarska stoczona w dniu 19 czerwca 1831 roku przez korpus Giełguda i Chłapowskiego. A gdzie jest tamten „memoriał” sprzed dwóch stuleci? Czy go poszukuje jakaś przybyła „z Polski” autokarówka, lub jakaś grupa rekonstrukcyjna? Tam by można oprowadzać, po lesie, już chyba bez opłaty.

Znajduje się w Wilnie państwowe Muzeum Żydowskie, a cały – jak nas przekonywano – nieogrodzony zresztą teren pod nazwą „Paneriu Memorialas” stanowi oddział tegoż muzeum (sic!). O Muzeum Polskim w Wilnie jakoś nie słychać. Ale cóż, trzeba czytać owe dawniejsze i nowsze epitafia na ścianach kościołów i na niezliczonych nagrobkach na kilku tamtejszych cmentarzach, i tym się krzepić.

Po drugiej stronie miasta mamy Antokol ze wspomnianym już, a odwiedzanym przez liczne wielojęzyczne autokarówki Kościołem Świętych Apostołów Piotra i Pawła. Na Antokol, od Arsenału i od mostu u ujścia Wilenki do Wilii podąża się szeroką aleją, tj. ulicą Kościuszki (sic!). Skoro już o sławnych Polakach mowa, to piszący niniejsze ze wstydem przyznaje się, że wciąż nie wie (bo nie doczytał), gdzie dokładnie Józef Piłsudski uwięził był Tadeusza Rozwadowskiego i innych generałów, zwycięzców z 1920 roku. Czy w budynkach po prawej stronie alei, u podnóży Góry Trzykrzyskiej; czy po stronie lewej, w dawnym Pałacu Słuszków, nad samą Wilią? Więzienie wojskowe miało się znajdować w zabudowaniach pałacu, jeszcze w czasach carskiego zaboru; z kolei te budynki na tle zieleni, po stronie prawej, są co do stylu podobne do Dziesiątego Pawilonu na warszawskiej Cytadeli. Więc może tam? Szukając odpowiedzi trzeba sięgnąć do literatury, tej dostępnej w Polsce dzisiejszej, po czym… we właściwym miejscu wmurować widoczną z daleka tablicę, ku pamięci owych czcigodnych więźniów Antokola (oraz innych osób, które w tych samych latach cierpiały, a nawet ginęły skrytobójczą śmiercią za wierną i skuteczną służbę Polsce). „Są w Ojczyźnie rachunki krzywd…”, i pozostają, pomimo upływu czasu, a nawet przesunięcia granic państwowych. Dzisiejsi gospodarze terenu, Litwini, nie powinni chyba mieć nic przeciwko rozrachunkom wewnątrzpolskim. Skoro na przykład taki Czesław Miłosz ma dziś w Wilnie swoje tablice, po polsku i litewsku, na Uniwersytecie, na gmachu dawnego Gimnazjum Zygmunta Augusta, i może jeszcze gdzieś, to wspomnianym więźniom Antokola należy się upamiętnienie tym bardziej (autor niniejszego tekstu przedstawił kilka lat temu projekt wystawienia na Krakowskim Przedmieściu w Warszawie konnego pomnika gen. Tadeusza Jordan Rozwadowskiego).

Co zaś tyczy Piłsudskiego, to sięgamy w Wilnie po prezentowany na stojaku z bogatym, jak i u nas, wyborem czasopism, litewski miesięcznik mający w tytule (jak w Polsce) wyraz „historia”, i dowiadujemy się, że narodowość tegoż była Żemajtis, czyli Żmudzin; ale… dość już o tym.

Tak więc chadzanie bokami i na obrzeżach jest również bardzo pouczające. Przenieśmy się więc na kolejne peryferie historycznego Wilna. „I na Wileńskiej Rossie…” – usłyszymy po wielekroć w naszych mediach w dniach 1 i 2 listopada kolejnego roku. Ale dlaczego? Dlaczego tylko na Rossie? I na której Rossie? Bo są dwa tamtejsze cmentarze – Stary i Nowy – przedzielone ulicą. Ponadto, na Zarzeczu (Użupis) jest Cmentarz Bernardyński, w Kalwarii Wileńskiej (północne obrzeża Wilna) także Cmentarz Kalwaryjski, na Antokolu zaś, nieco za wspomnianym kościołem, aż dwa Cmentarze Antokolskie – Stary i Nowy, czyli Wojskowy. Wszystkie one położone z wileńska, czyli malowniczo w terenie pagórkowatym, porośniętym wielogatunkowym lasem, jedne pośród wysokopiennego starodrzewu, inne w cienistej gęstwinie. Nie trzeba dodawać, że przecież „to wszystko polskie”, jeśli już nie w całości, to wciąż w ogromnej większości. To na tych zwłaszcza nekropoliach (a nie tylko na Starej Rossie) leży snem wiecznym Wilno ze wspomnień m.in. księdza prałata Meysztowicza, Wilno braci Mackiewiczów, groźnego Piaseckiego, czy też nastrojowej Iłłakowiczówny, oraz oczywiście to dawniejsze (zwłaszcza Stara Rossa i Bernardyński), lecz i to nowsze, powojenne. I wszędzie bezludnie, że i żywego przyjezdnego Polaka poza Starą Rossą nie uświadczysz. Z wymienionych bodaj najlepiej utrzymany jest Cmentarz Kalwaryjski, gdzie nagrobne epitafia są jednak bardziej już z drugiej, aniżeli z pierwszej połowy XX wieku (i gdzie na niektórych nowszych nagrobkach zauważyliśmy tyleż pocieszne, co gorszące, i w kamieniu kute, błędy w pisowni polskich imion i innych wyrazów; acz niech zostanie to zaliczone na poczet tzw. lokalnego kolorytu).

Z Nowym Antokolem sprawa polska ma się nieco inaczej, podobnie jak z na przykład Cmentarzem Fortecznym w Modlinie, a to z tej przyczyny, że jakie w danej epoce wojska trzymały dany teren, takich wojsk żołnierzy tam chowano. Oczywiście, nie piszemy tu przewodnika ani o Wilnie samym, ani o tamtejszych cmentarzach, lecz tylko dzielimy się z PT Czytelnikami garścią własnych stamtąd wyniesionych spostrzeżeń. Tak więc w minionym ćwierćwieczu Litwini powołali w części Nowego Antokolu swoją narodową nekropolię, na której spoczywają m.in. ofiary masakry pod Wieżą Telewizyjną z roku 1991. Inną część zajmują przerzedzone nagrobki rosyjskie sprzed pierwszej wojny światowej, jeszcze inną gęsto posadowione nagrobki sowieckie (w tym osoby o imieniu Jankiel!), dalej litewskie, te jeszcze komunistyczne i te już z krzyżami. Jest i potężne sowieckie mauzoleum, jak również obecnie tylko połacie skoszonej trawy i sygnalne obeliski w kształcie krzyży, i w innym kształcie, na miejscu założonych w roku 1915 kwater żołnierzy niemieckich i rosyjskich „z tamtej wojny”. Masywny pomnik niemiecki z owej epoki także jest, zwieńczony wielkim hełmem wzór 1916, także kilka rzędów ocalałych krzyży na żołnierskich mogiłach. Hitlerowcy zaś, jak należy rozumieć, mają swój cmentarz w innym krańcu miasta, lecz nie wszyscy. Zgodnie z wymogami narracji historycznej naszych czasów wyszukuje się wszędzie pamiątki po tych spośród nich, którzy „pomagali Żydom”. Tak więc w miejscu zupełnie nieoczekiwanym, z boku, za górką i dolinką przedzieloną gęstą zielenią znajduje się w nowoczesnym stylu sporządzony nagrobek pewnego Wiedeńczyka, przebywającego w Wilnie w okresie drugiej wojny światowej.

O dziwo, przetrwała kwatera rosyjskich żołnierzy religii muzułmańskiej, ale – uwaga – z nagrobnymi napisami alfabetem łacińskim, zatem powstała „za polskich czasów”. Atoli nie zapomniano również o ocalałych z pogromu roku 1812 żołnierzach napoleońskiej Wielkiej Armii.

Ale, gdzie Polacy? Tych żywych, jak się rzekło, nie ma tam ani jednego. A polegli i zmarli? W terenie pagórkowatym przybysz musi – jak to mówią – ruszyć wyobraźnią, ale i ruszyć wreszcie swoją osobę, po czym skierować się od bramy w lewo, na górkę i za górkę, spojrzeć w rozpościerającą się za nią rozległą dolinę pod wiekowymi sosnami, aby ujrzeć wreszcie te tysiące krzyży szeregami ustawione na mogiłach naszych bohaterów poległych w wojnie z bolszewikami w latach 1919-1921. Szczególne poruszenie wywołują te pochówki, tam za alejką, z których oprócz równych szeregów kopczyków nie pozostało już nic; przypomina to owe obrazy ze wspomnień zesłańców z kazachstańskich czy też subpolarnych równin. Trzeba przyznać, że w przeciwieństwie do uwarunkowań warszawskich XXI wieku autorzy napisu zamieszczonego w roku 2005 pod krzyżem górującym ponad szeregami tych żołnierskich mogił, podpisani jako „Rząd Rzeczypospolitej Polskiej”, nie bali się użyć wyrazu „bolszewicy”. A może to Litwinom bardziej na śmiałym użyciu tej zwięzłej nazwy zależało, aby już nie wnikać w realia historyczne, z których to wynika, że pewna część tych polskich żołnierzy poległa w tamtych latach w walkach właśnie przeciwko wojskom Republiki Litewskiej, miejscami mających charakter bratobójczy (patrz np.: twórczość Józefa Mackiewicza).

Dodajmy, że na Nowej Rossie, czyli tam, gdzie żaden już rodak nie zagląda (chociaż ze Starej Rossy ma ledwie trzy kroki) ramię w ramię spoczywają żołnierze zarówno polscy, jak i litewscy, polegli we wzajemnych walkach (ale są też groby Polaków z Samoobrony Wileńskiej walczących przeciwko bolszewikom), a nad całością wciąż góruje (sic!) polski obelisk z napisem „Wilno Swoim Wybawcom 9 X 1920”. Przyznajmy, że w tamtych latach wojny bolszewickiej strona polska nie była obowiązana, by się nazbyt trudzić z rozróżnianiem pomiędzy wprost bolszewikami (Robotniczo-Chłopska Armia Czerwona), a ich takimi czy innymi sojusznikami lub wspólnikami. Właśnie wybawienie od całego tego rewolucyjnego nieszczęścia – oto był szczytny cel. Doprawdy, lipcowy sojusz z bolszewikami roku 1920 nie wyszedł Litwinom na dobre, acz trzeba by ich zapytać, co dziś o tamtej historii sądzą. Jakby dla równowagi, w bezpośrednim sąsiedztwie owych mogił i obelisku sprzed blisko już stu lat dzisiejsi Litwini założyli kwaterę pamięci o swoich narodowych bohaterach zmagających się począwszy od roku 1940 z bolszewicką przemocą.

Wróćmy jeszcze na Nowy Antokol. Jak wiadomo, to co w Warszawie mamy na terenie płaskim, w Wilnie na pagórkowatym. Są tam też zachowane w różnym stanie groby i kwatery z okresu Drugiej Rzeczypospolitej, wojskowe, lecz i cywilne, podobnie jak na warszawskich Nowych Powązkach. W jednym z nich zakorzenił się kilkudziesięcioletni już świerczek, ale płyta nagrobna stoi równo i jest czytelna. Pusto, chmurzy się, aż tu słychać głosy. Pojawiła się oto rodzina… o nie, w tym kolejnym świętym dla Polaków miejscu na pewno nie polska (co stwierdzamy zawsze z największym żalem), lecz tym razem niemiecka (sic!), najwyraźniej wytrawnych globtroterów – rodzice i troje dzieci w wieku 4, 5 i 12 lat. Na tym bezludziu, nawet niemiecka, ale polska wciąż nie, uparcie nie! Więc to oni się interesują, dowiedzieli się, zaciekawili, poczytali, odnaleźli drogę dojazdu, mają siły, zdrowie i swobodę przemieszczania się, dotarcia aż tutaj, to oni mogą, chcą, wiedzą i potrafią, nawet z małymi dziećmi przy boku, a nasi nie! Atoli miejscowi rodacy czuwają, gdyż wszystkie polskie krzyże, te w liczącym setki grobów wojskowym szyku, przewiązane są biało-czerwonymi wstążkami (w Ponarach sosny nad „polską kwaterą” też są tak przewiązane, jako drogowskazy; podobnie niektóre litery na tamtejszym głównym kamiennym napisie).

Czy w nadchodzące stulecie tych jakże licznych, ważnych, splecionych i mających dziś swoje dalekosiężne następstwa wydarzeń lat 1918-1921 język polski, polska modlitwa, rozebrzmi nareszcie w miejscach takich, jak tu opisywane? Czy wiedza o samym już istnieniu tych miejsc „przedostanie się do naszych mediów”? Czy historia tamtych wydarzeń – wileńskich, mińskich i bobrujskich, warszawskich, lwowskich i kijowskich, nadwiślańskich, nadwkrzańskich (sic!) i nadniemeńskich będzie nareszcie uczciwie zbadana, i przynajmniej po polsku opisana, nauczana i upamiętniana? Czy nasi aktualni profesorowie-patrioci oraz redaktorzy-patrioci nie zepchną raz jeszcze tego wszystkiego, jak to wciąż uparcie dotąd robiono, na stronę Pierwszej Brygady, rozlewając tym sposobem owe potężne białe (i czarne) plamy naszej ojczystej historii?

Wspomniana Kalwaria Wileńska – że ponownie podążymy uparcie nieodwiedzanym przez rodaków szlakiem wileńskich obrzeży. Czy świeccy i duchowni przewodnicy owych „pielgrzymek autokarowych” w ogóle wiedzą o istnieniu tego miejsca, o jego duchowości, topografii oraz historii, od założenia przed wiekami, poprzez m.in. wysadzanie kapliczek w powietrze przez sowietów już w latach 60. XX wieku, aż do naszych czasów (gdy kapliczki odbudowano). Posługując się, pomimo że to kolejne opisywane tu święte miejsce, naszym „psim” nazewnictwem, zauważamy, że w Kalwarii, co do obecności Polaków, ani psa z kulawą nogą nie uświadczysz. Ale, tu i owdzie pośród, jak wszędzie tam, pięknego lasu, pojawia się miejscowa rodzina, albo tylko samotna pani, na spacerze z psami właśnie. Lecz i matka z wózeczkiem; musi się tam ona czuć bezpiecznie. Pojawia się też miejscowa zakonnica, która z różańcem w dłoni obchodzi dróżki kalwaryjskie. Przy jednej z kapliczek znajduje się mogiła naszych AK-owców poległych w operacji „Ostra Brama”, ze śladami naprawionych zniszczeń. Na mogile rocznicowe wieńce (lipiec) od polskiej ambasady.

Z kalwaryjskiego kościoła dobiega, oho!, pośród chóralnych pieśni litewskich także i polska. To jakaś tutejsza mocno modernistyczna dziecięca „wspólnota” odprawia wakacyjne nabożeństwo. Dobrze ponad setka dzieciaków, gitary, nagłośnienie, młodzieżowi troskliwi opiekunowie; podobnie jak dziś u nas. Po nabożeństwie z powrotem na przystanek i do autobusu. Przypomina się sprzed kilkunastu lat bytność, także latem, w położonej daleko stąd, na bieszczadzkim Przedgórzu, Kalwarii Pacławskiej. A tam, o zgrozo, gigantofony ryczały przez całe dnie szeroko po owej malowniczej i na co dzień cichej górskiej okolicy, młodzież poddawana była rozmaitym nowoduszpasterskim oddziaływaniom, lecz na dróżkach kalwaryjskich nie uświadczyłeś tam i wtedy ani żywego ducha.

I tak to wiodą te okołowileńskie szlaki. Na Zarzeczu, na ulicy Połockiej, widnieje pamiątkowa tablica na domu, w którym prof. Kazimierz Pelczar założył w roku 1931 „zakład badawczo-leczniczy dla chorych na nowotwory”. Po drugiej stronie Wilna, w Ponarach, tenże profesor – lat 49 – jest wymieniony pośród zakładników zamordowanych tam we wrześniu 1943 roku. W roku 1919 Zofia Kossak-Szczucka pytała w swej „Pożodze” – i cóż to zmienia, że z odległego od Wilna Wołynia – o to, czy Kresowiacy byli złymi dziećmi Polski, że ta ich opuściła.

Przejdźmy do wileńskiego śródmieścia. O nie, przewodnika po Wilnie nie piszemy, gdyż nie raz robili to już wytrawni znawcy tematu. W śródmieściu są więc m.in. muzea, nie dość wielkie, ale bardzo ciekawe, prawie nie zwiedzane, a już na pewno nie przez przyjezdnych polskich turystów (autokarówki zwyczajowo stronią od muzeów, przecież nie tylko w Wilnie). Lecz niech nikt nie zaprzecza, że w Polsce, tj. w obecnych granicach Państwa Polskiego, istnieją podobne muzea, opowiadające podobną lub wręcz tę samą historię, o tych samych ludziach i wydarzeniach, lecz z polskojęzycznymi podpisami pod eksponatami. Do kategorii wileńskich dzisiejszych muzeów – wejście za opłatą – należą dziedzińce uniwersyteckie wraz z Kościołem Św.Św. Janów. Ech, co tu gadać. W Galerii Narodowej (Pałac Chodkiewiczów) imiona i nazwiska podane są pod obrazami uczciwie, gdyż dwujęzycznie – po litewsku i po polsku. Może to wspomniane na wstępie wileńskie Muzeum Polskie nie jest aż tak koniecznie potrzebne, ponieważ znajduje się ono wszędzie tam. Wszelako placówka prezentująca rzecz w sposób usystematyzowany, „dla cudzoziemców” spoza Litwy i Polski, zapewne by się przydała. Skoro znajduje się tam Muzeum Żydowskie, to dlaczego nie Polskie? Ponad sto lat temu, zwłaszcza zaś przed ukazem tolerancyjnym cara Mikołaja II, słusznie pod zaborem rosyjskim zauważano, akurat w sprawie szkolnictwa (dziedzina zbliżona do muzealnictwa), że jakkolwiek Żydzi mieli tam i wtedy prawo do prowadzenia własnych szkół, tj. z językiem nauczania żydowskim (którym tam i wtedy był jidysz), to Polacy we własnym kraju takiego prawa nie mieli (i z tego powodu mamy w literaturze m.in. „Syzyfowe prace” Żeromskiego; ale to tylko pośrednio wileński temat). Czy jest w Wilnie, w jakimś ogólnodostępnym n.p. domu kultury, ekspozycja prezentująca życie i dzieło pochodzących stamtąd polskich pisarzy, czyli potężną część literatury polskiej w ogóle? Ze wstydem wypada się przyznać piszącemu, że nie wie, więc że tym razem nie sprawdził, czy n.p. w odwiedzanym czasem przez Polaków tamtejszym Muzeum Adama Mickiewicza wydzielono jakiś kąt dla innych naszych wileńskich pisarzy różnych epok.

Że dział etnograficzny Muzeum Narodowego przedstawia kulturę ludu litewskiego, więc mówiącego językiem litewskim. Tak. Atoli, mój Boże, czy nie czujemy się tam nader swojsko? Także i o tym wiele powiedziano i napisano, dawno już temu. W kasie tegoż muzeum jest w sprzedaży m.in. opublikowany przez litewskie wydawnictwo opasły zbiór wileńskich fotografii Fleury’ego, w jednym tomie, oraz Bułhaka, w trzech tomach. I tam także pojawił się pewien starszy pan, turysta, sam nawet, nie w grupie, poszukujący określonych pamiątek wileńskich i wypytujący szczegółowo o współczesną topografię pewnych fragmentów miasta. Lecz przecież nie był to Polak, i nie z europejskiego kraju był przyjechał. Las Ponarski odwiedził on już dnia poprzedniego. Więc i on, jak ci Niemcy spotkani na Antokolu, zawczasu wiedział, znał, był przygotowany. A Polaka ani widu, ani słychu.

Bo też przyjezdni Polacy odwiedzają tylko obiekty na zarysowanej na wstępie, oczywiście niezmiernie ważnej i ciekawej głównej trasie turystycznej, do której dodana jest Stara Rossa wraz z Sercem Marszałka. Bardziej starowni przewodnicy zawiozą turystów-pielgrzymów na ulicę Subocz, dla obejrzenia stamtąd sławnej panoramy Wilna lub w tym samym celu na Górę Trzykrzyską (choć miejsce to, ze swymi zniszczonymi i odbudowanymi krzyżami również ma charakter, co by nie mówić, religijny). No, ale… skoro dzisiejsza polska turystyczno-pielgrzymkowa klientela jest coraz mniej wymagająca pod względem poznawczym, to po co się dla niej starać? Czy po to, aby ten czy tamta okazali nam arogancko przejawy swego znudzenia, znużenia, zniecierpliwienia, zmęczenia i aby jeszcze nam przypomnieli, że oni „za to płacą”? Nie zanosi się, aby w przewidywalnej przyszłości było lepiej, skoro mamy za sobą aż dwadzieścia lat działań ustroju szkolnego 6+3+3, cechującego się m.in. brakiem (prawdziwej) szkoły średniej (zawodowej zresztą też). Skoro nie ma elementarnej wiedzy, to i nie ma pragnienia ani lektur, ani wypraw terenowych tą wiedzą motywowanych.

W naszej ignorancji staczamy się więc jako naród do czasów PRL, kiedy to – dla przykładu – w latach 70. XX w. harcerz zapytany przy ognisku o nazwę miasta, w którym powstało było harcerstwo, odpowiadał po usłyszeniu podpowiedzi z boku, że „we Lwowie”; a na pytanie o to, gdzie znajduje się ów Lwów, już bez podpowiedzi, spontanicznie, że „gdzieś w Rosji”. A gdzie znajduje się Wilno, oglądane przez nas i opisywane w połowie roku 2017? Niedawno pewien warszawski urzędnik ministerialny średniego pokolenia wyrażał w rozmowie towarzyskiej zdziwienie, że Litwini są katolikami. W każdym bądź razie tak mu się wymsknęło, gdyż pod brzemieniem pytania o dzieło Św. Jadwigi i Jagiełły ratował się jak mógł. „O Litwie, dalibóg, mniej wiem…”. Nie mamy dziś połączenia kolejowego pomiędzy Warszawą i Wilnem, dwiema stolicami sąsiadujących ze sobą bezpośrednio państw członków Unii Europejskiej, lotniczego też zresztą nie mamy. Kolejowe podobno było, ale z przesiadką, gdyż sam szlak kolejowy i to więcej niż jeden, istnieje, lecz pociąg po nim nie jeździ. Skoro z bliższym Wilnem nie, to i z dalej położonymi Rygą i Tallinem też nie.

Najpierw odzyskajcie na tych trasach ruch kolejowy, zarówno towarowy jak i osobowy, później przyjrzyjcie się jak on funkcjonuje, a na końcu, trzymając się dobrze za kieszeń, oszacujcie czy rzeczywiście potrzebna jest nam owa faraoniczna inwestycja reklamowana jako Via Baltica. Jeszcze wcześniej zmierzcie natężenie ruchu kołowego na (byłym) przejściu granicznym w Budzisku czy Ogrodnikach? I pamiętajcie, aby do reszty nie zniszczyć, ani nie sterroryzować szosowym hałasem owych wspaniałych zielonych „płuc polski” – Białostocczyzny, Augustowszczyzny i Suwalszczyzny. Trzeba, owszem, wyprowadzić kołowy ruch tranzytowy na zachód od Augustowa, Suwałk i Puszczy Augustowskiej, z drugiej zaś strony nie wolno sponiewierać wspaniałych terenów północnej Suwalszczyzny. Wyznaczanie szlaku komunikacyjnego jest bowiem wielowątkową sztuką.

Tymczasem zaś rejsowe autobusy wożące pasażerów z Warszawy do Wilna należą do firm estońskich i łotewskich, a ich pasażerowie są przeważnie rosyjskojęzyczni, i przeważnie młodzi, co ważne. Słychać też języki narodów bałtyckich, a polskiego prawie wcale. Wszyscy oni mogliby, co do powierzchowności, równie dobrze zajmować miejsca w autokarze gdzieś w zachodniej Europie; przecież stamtąd wracają. Samotny pasażer, w niemłodym już wieku, zidentyfikowany przez współpodróżnych jako Polak, więc jako osobnik „z innej i mało znanej bajki” – przypomnijmy, że rzecz dzieje się w samej stolicy Polski i na szosie wiodącej setki kilometrów zrazu przez terytorium obecnego Państwa Polskiego – wywołuje wśród tych ludzi swoiste życzliwe, lecz zarazem powściągliwe zainteresowanie, a u kobiet (młodych, jak się rzekło) nawet sympatyczne odruchy opiekuńcze, jak jakiś ichni dziadźka. Polak był zakłopotany, bo chociaż miał banknot, to nie miał drobnych jewro na zapłacenie, gdzieś za Kownem (jeździmy okrężną drogą), za poranną kawę – nicziewo.

Przejdźcie się, zwłaszcza wieczorem, na warszawski Dworzec Zachodni, zwłaszcza ten autobusowy. To już jest, w (prawie) środku Warszawy eksterytorialna przestrzeń opanowana przez narody tak zwane „postsowieckie”, z Ukraińcami na czele, z wszelkimi tego konsekwencjami. W tych półmrokach o małośmy nie wsiedli do autobusu jadącego do Chersonia, a może do Czerkasów, lecz ci pasażerowie wyglądają już inaczej. A nasz „wileński” autobus wyruszał wcale nie z Warszawy, ale z Berlina, i kończył jazdę wcale nie w Wilnie, ale w Rydze. No co? Czy nie to właśnie jest, już gotowa, arcytranzytowa Via Baltica? Przypominają się, znajdujące się gdzieś pod Braniewem, puste i ciche odcinki przedwojennej autostrady Berlin-Królewiec. A my Polacy wciąż nawet pociągiem nie jesteśmy się w stanie do tego Wilna przepchać (przyroda, jak i życie polityczno-społeczne, nie znają próżni, więc na zlekceważone przez nas obszary chętnie wkroczą inni; po naszym Pomorzu – Via Baltica – już przecież kursują pociągi niemieckie, i jeszcze się na dodatek spóźniają).

Może odpowiecie, że to dobrze, więc że Polak dzisiejszy to już taki burżuj, który jedzie do Wilna (i w innych zbliżonych kierunkach) w kilka prywatnych „wypasionych” samochodów z rodziną i znajomymi, a gdy mniej chce i może się trudzić, to wykupuje wycieczkę autokarówkę. Lecz przecież cały powyższy wywód zawiera spostrzeżenia i wraz z nimi żale, że tak się bynajmniej nie dzieje, a samochodów – dodajmy i to – z rejestracją rosyjską czy białoruską, i to drogich zachodnich maszyn, spotykamy na ulicach Wilna wyraźnie więcej, aniżeli jakichkolwiek pojazdów z rejestracją polską. Ich tam wciąż coś ciągnie, nas pomimo otwartej granicy jakby przestało.

Marcin Drewicz, Warszawa, lipiec 2017

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!