Kultura

O CZYM POUCZA JÓZEF MACKIEWICZ ? NA PRZYKŁADZIE ZDARZENIA Z DNIA 19 SIERPNIA 1920 ROKU

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

„Lewa wolna” Józefa Mackiewicza jest powieścią wielowątkową, w tym na pewno batalistyczną, polityczną, lecz i w pewnym zakresie autobiograficzną. W powieści tej, obok postaci fikcyjnych, występują postacie historyczne – bardzo różne zresztą.

Tu chcemy przyjrzeć się, za pośrednictwem dłuższego cytatu z Mackiewicza, pewnemu zarazem historycznemu, co powieściowemu wydarzeniu wojennemu z dnia 19 sierpnia 1920 roku, w miejscowości Góra na Mazowszu Płockim (na trasie Warszawa-Toruń).

O, tak! Dzień Cudu nad Wisłą i Wkrą już minął, cztery dni wcześniej, 15. sierpnia, kiedy to nastąpił przełom w całej tamtego roku prowadzonej wojnie z bolszewikami, jednocześnie na kilku odcinkach owego frontu mierzącego tysiąc kilometrów. Lecz przełom, to jeszcze nie rozstrzygnięcie. Na nadwiślańskim, jakże zatem rozległym teatrze wojennym, nastąpiło ono właśnie w dniu 19 sierpnia, lecz nie w Górze, ale na podciechanowskich polach odległych od niej o prawie pięćdziesiąt kilometrów w kierunku północno-wschodnim. Atoli w okolicach Góry też wtedy toczyły się walki i zarazem trwało oczekiwanie – na bolszewicki Konny Korpus Gaj-Chana, który właśnie tego dnia, po nieudanej, a dwa dni trwającej próbie zdobycia wiślanej przeprawy w Płocku, wcześniej we Włocławku, otrzymawszy naglące rozkazy do odwrotu, przez mazowieckie rozległe ścierniska walił ławą na północny-wschód, mając na celu teraz już tylko wydostanie się z okrążenia.

W tym samym czasie, pod wspomnianym Ciechanowem, najlepsze pułki Robotniczo-Chłopskiej Armii Czerwonej przy dźwiękach rewolucyjnych marszy granych do bitwy przez pułkowe orkiestry, podejmowały ostatnie już, daremne ataki w kierunku przeciwnym, właśnie ku odległym brzegom Wisły, jakby na spotkanie uchodzącej już stamtąd konnicy Gaj-Chana. Niedługo już…

Pamiętajmy też, że w tych samych dniach rozgorzało na dalekim Górnym Śląsku już drugie polskie powstanie, krwawo sprowokowane przez Niemców. Niemcy się ośmielili, gdyż uwierzyli bolszewickim kłamliwym przechwałkom, że Warszawa padła, a Armia Czerwona przekroczyła Wisłę. Oni w sukcesie Rosji sowieckiej widzieli szansę dla siebie, na „zerwanie kajdan wersalskich”, czego tu już rozwijać nie będziemy.

A w jeszcze bardziej oddalonej Antwerpii trwały właśnie wtedy… Igrzyska VII Olimpiady. O, tak! Tak zwany Zachód żył swoim własnym rytmem.

Gdy to piszemy, przychodzi nam do głowy pytanie: Jak to jest? Oto w wyprawie neo-pogańskiego Hitlera na bezbożniczy Związek Sowiecki, począwszy od roku 1941 uczestniczyły ochotnicze oddziały i wręcz całe armie z prawie wszystkich narodów Europy; a pod koniec wojny, już w walkach odwrotowych, nawet milionowa rosyjska armia generała Własowa. Lecz właśnie wtedy oficjalne władze polskie, cywilne i wojskowe (zwłaszcza KG Armii Krajowej), jeszcze w czasie styczniowej ofensywy sowieckiej roku 1945 zabiegały o nawiązanie współpracy z Armią Czerwoną (akcja „Burza” na lewym brzegu Wisły, już po upadku Powstania Warszawskiego).

Natomiast ledwie dwadzieścia jeden lat wcześniej wsparcie dla napadniętej przez bolszewików katolickiej Polski było z zewnątrz prawie żadne; a niektórzy władcy Zachodu działali nawet na szkodę broniącej się Polski. Pomimo, że to właśnie była najlepsza okazja, aby uskutecznić ów „ostatni pochód Ententy” przeciwko władzy sowieckiej; skoro nie powiodły się mające na celu wsparcie „białych” Rosjan wcześniejsze interwencje zbrojne Zachodu na południu i na północy Rosji europejskiej oraz na Syberii i na Dalekim Wschodzie.

Jakie to „mafie, służby i loże” tak okrutnie mieszały wtedy… i mieszają teraz?

Ale powróćmy do powieściowej relacji Józefa Mackiewicza. Tam sytuacja była jasna i przejrzysta, aż do bólu. Albo my ich, albo oni nas. Krótko…

Mackiewicz nam przedstawia, a my za nim poniżej cytujemy trzy postawy. Jest więc wytrawny i doświadczony kapral (może już plutonowy) Brąkiewicz, który ze swoim ułańskim patrolem przecież od walki się nie uchyla, lecz jednak trzeźwo ocenia bieżącą sytuację, a poza tym ma do wykonania rozkazy własnego dowództwa. Główni bohaterowie powieści, szeregowi ułani, byli szczęściarzami, że właśnie Brąkiewicza mieli za bezpośredniego zwierzchnika – dzięki między innymi temu przeżyli, odnieśli wiele przewag nad nieprzyjacielem, i w ogóle wygrali wojnę.

Jest młody porucznik z innego ułańskiego pułku, z własnym patrolem, który rozkazy ma zapewne takie same jak Brąkiewicz – obserwować i natychmiast meldować – lecz w zaistniałej sytuacji zachowuje się inaczej niż tamten.

Korpus Gaj-Chana ma nadejść z kierunku południowo-zachodniego, konkretnie zaś z Płocka, odległego od Góry o czterdzieści kilometrów. Wszyscy przyznają, że czerwoni kozacy mieli konie bardzo wytrzymałe; inna sprawa, że w znacznej części zrabowane po drodze po wsiach i folwarkach i karmione zrabowaną paszą – a to był przecież czas żniw.

Jest poza tym pewne bojowe urządzenie i jego obsługa… lecz nie uprzedzajmy wypadków. Atoli ta obsługa też ma swoje rozkazy na okoliczność nadejścia czerwonego kozactwa.

Jest i ten czwarty – czyli szef sztabu zgrupowania na tamtym właśnie obszarze od wielu już dni stawiającego czoła nieprzyjacielskim siłom atakującym je z trzech stron – pan major Franciszek Adam Arciszewski. Jest to postać historyczna, której poświęcaliśmy już uwagę w dawniejszych publikacjach. Niedawno wznowiono bowiem po wielu latach dwie książki jego autorstwa – jedną napisaną i pierwotnie opublikowaną jeszcze przed drugą wojną światową, drugą już po tej wojnie, na londyńskiej emigracji; obydwie o roku 1920.

Szefostwo czuwało zatem nad przebiegiem zdarzeń, pomimo że znajdowało się wtedy w miejscu odległym od takiej na przykład Góry o kilkadziesiąt kilometrów i pomimo że w tamtych warunkach – wojny ruchomej, Sto Lat Temu – łączność opierała się przede wszystkiem na konnych gońcach, czy raczej na sztafetach takich gońców. Gońcy zaś, jak to gońcy, byli szczególnym celem dla nieprzyjacielskich strzelców wyborowych. Ale tam i wtedy wszystko odbyło się tak, jak chciało szefostwo – tam i wtedy. To były czasy…! Sto Lat Temu!

Zapowiadając powyższe trochę osłabiliśmy emocje, jakie niesie lektura poniższego cytatu z powieści Mackiewicza, ale tylko trochę. Stawianie pytania na dziś – na czasy wszakże pokojowe – pozostawiamy sobie na koniec.

„ – Spokój! Chłopcy!
Nerwowo zdejmowano torby, kiełznano konie. I ludzie i konie mieli zęby zaciśnięte: im bardziej cofające się i unoszące pyski, zaciskały zęby konie, tym bardziej, kiełznając je, zaciskali zęby ludzie. (…)
– Spokojnie! Spokojnie! – Nawoływał Brąkiewicz, usiłując przydać głosowi ton koszarowego autorytetu. – Popręgi dobrze podciągać! Popręgi!…
Skakali jeden za drugim przez niski płotek w przejściu między oborą i stajnią. Brąkiewicz ostatni.
– Nie karierem! Rysią!
Pod kopytami mieli rżysko. Dopiero obejrzawszy się za siebie dostrzegli, jak rozwiniętym frontem, ławą, jeszcze bez krzyku, szła za nimi kawaleria bolszewicka. Pobłyskiwały klingi. Brąkiewicz ocenił w duchu odległość: „wiorsta”… Zrównawszy się z nim Adamowicz mówił:
– Tam musiał być niewidoczny stąd jar… Tamtędy podeszli…
Brąkiewicz nie odpowiedział. Ostatnie trzysta metrów nie wytrzymali nerwowo, i przeszli w galop, wskakując na szosę u samego wylotu wsi.
„Źle”, przemknęło przez głowę Brąkiewicza, gdy nie dostrzegł na skraju ani piechoty, ani umocnień. Ale w tym samym momencie wyskoczyła ulicą naprzeciw garstka konnych, prowadzonych przez oficera. Młody porucznik w ułance o granatowym otoku, oczy błędne, piana w kącikach ust, szabla wysoko wzniesiona nad głową.
– Za Polskę! Za mną! – krzyczał w ekstazie. A dostrzegłszy obcych ułanów przed sobą: 
– Dołączyć! Za mną! Naprzód! Szableeee!
Brąkiewicz osadził przed nim konia:
– Panie poruczniku, my mamy rozkaz…
– Dołączyć!!! Zzzzarąbię, psubraty! Za mną, do ataku!
(…) Miał za sobą nie więcej jak trzydziestu konnych. A naprzeciw szła półkolem czarna ława bolszewickiej konnicy. Brąkiewicz zorientował się w mig:
– Rozkaz, panie poruczniku! – I odwróciwszy się do swoich, półgłosem: – To jakiś wariat. Dołączamy, chłopcy, spokojnie, na samym końcu. A później odskoczymy między domy. Z wariatem nie można.
– Za Polskę! – chrypiał histerycznie porucznik, tracąc głos.
Ława konnicy nieprzyjacielskiej szła już teraz pełnym skokiem na wieś.
Zmiotą jak lawina. Wyrąbią tę garstkę jednym machem! To było jasne. Brąkiewicz oglądnął się właśnie, którędy najwygodniej zwiać od tej nieprzytomnej szarży, gdy raptem stał się cud…
O trzysta metrów dalej na przodzie, już za wsią, na szosie do Sierpca, akurat w cieniu dwóch wysokich topoli, stał niezauważony uprzednio, pomalowany w łaty, mały samochód pancerny. Wyglądał stąd jak drobna wieżyczka na kółkach, czy jak wędrowny mnich przyodziany raptem w szatę arlekina… Był to jakiegoś starego typu gracik, z jednym karabinem maszynowym, którego uchwyty trzymał starszy strzelec Władysław Łepkowski. Samochód ten należał do grupy ośmiu sztuk tego typu, rzuconych przez majora Arciszewskiego na drogi w trójkącie Raciąż – Drobin – Płock, z zadaniem niepokojenia z flanki 4-ej Armii Sowieckiej (Mackiewicz się myli; to nie trójkąt, lecz linia prosta, po której uchodził z Płocka Korpus Gaj-Chana – M.D.). Dnia poprzedniego stoczyły one ciężki bój z 157-ym i 158-ym pułkami. Teraz jeden znalazł się przed Górą. Podpuścił on ławę konnicy blisko, za blisko może nawet. I dopiero wszyscy zwrócili na niego uwagę, gdy padł pierwszy, urywany strzał: „tak!”, jeszcze dwa: „tak-tak!”… To wstrzymało na sekundę dech w piersi patrzącym: czyżby się zaciął w takiej chwili?… Ale to było tylko odchrząknięcie; i już z wysuniętego żądła cekaemu poszedł ledwo dostrzegalny dymek: „tak-tak-tak-tak-ta-ta-ta-ta…!”.
Trząsł się cały i chlustał ogniem: „ta-ta-ta-ta…” – nieprzerwaną, świetnie wymierzoną serią po konnicy sowieckiej.
Zwariowany porucznik oprzytomniał i zatrzymał swą garstkę jeźdźców w ostatniej chwili.
A samochodzik pancerny trząsł się jak w febrze, chybotał, zdawało się, że lada chwila się rozleci, że pospadają zeń od konwulsyjnych drgań łaciate jego blachy.
„Ta-ta-ta-ta” – miotał się, pluł ogniem, siał zniszczeniem. Wywracały się konie, spadali ludzie. Atakująca ława zmieszała się, zakotłowała i zawróciła pędem. Pierwszy atak był odbity”

(Józef Mackiewicz, „Lewa wolna”, Londyn 1994, ss. 396-398).

Nasze zaś zapowiadane pytanie jest następujące: Czy my dzisiaj, w czasach pokoju – co daj Panie Boże! – mamy, teraz, do pokojowych, co nie znaczy, że błahych zadań wszakże, wystarczającą ilość ludzi takich jak – przezorny kapral Brąkiewicz, i porucznik „wariat”, i załoga owego samochodu pancernego, i pan major Arciszewski, który te ruchome punkty ogniowe tak roztropnie po tamtych wsiach i polach porozstawiał (i wykonał przecież o wiele więcej!)? Wszyscy oni byli tak bardzo potrzebni wtedy – Sto Lat Temu. Dzisiaj, w odmiennych warunkach (i w każdych innych), potrzebni są wszakże ich następcy.

Lecz skoro tychże brakuje, po aż „trzydziestu latach transformacji ustrojowej”, zadajemy oto kolejne pytanie: Dlaczego?

Wybrał i słowem wiążącym opatrzył: Marcin Drewicz, styczeń 2020

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!