Felietony

moje rozważania wokół najnowszej ekranizacji Ani z Zielonego Wzgórza

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Nie od dziś wiadomo, że propaganda jest wszędzie i ze zdwojoną siłą atakuje dopiero kształtujące się umysły. Jednak zawsze wydawało mi się, że są dzieła, do których po prostu nie da się upchnąć już nawet nie treści podprogowych, ale jawnej właśnie propagandy.

W zeszłym roku Netflix wypuścił nową ekranizację Ani z Zielonego Wzgórza, 7-odcinkowy serial, którego tytuł tłumaczony jest jako „Ania, nie Anna”. Utrzymany w fantazyjnej konwencji od razu zachwycił kolorami, detalami. Zachwyca również główna bohaterka, jej plastyczna twarz, świetnie odgrywane emocje i uczucia. Generalnie zachwyca wszystko, mimo kilku odstępstw fabuły od treści książki-nie na tyle jednak rażących, aby były nie do wybaczenia dla zagorzałej wielbicielki sennego świata marzeń rudowłosej dziewczynki.

Dlatego też do drugiego sezonu serialu siadałam z jeszcze większym podnieceniem. I tutaj z każdym odcinkiem moje oczy otwierały się co raz szerzej. Twórcy popłynęli na szeroką wodę, ale to nie odstępstwa od fabuły książki są główną przyczyną mojego wywodu – rozumiem że film to sztuka rządząca się swoimi prawami i twórca ma prawo do własnej interpretacji dzieła lub nawet na luźną inspirację nim.

W ciągu dziesięciu odcinków drugiego sezonu pojawiły się dwa wątki homoseksualne, wątek prześladowania osoby homoseksualnej w szkole i oczywiście standardowy ostatnio dla produkcji Netflixa wątek rasizmu i poprawności politycznej. Tak, to wszystko w Ani z Zielonego Wzgórza, lekturze szkolnej ( po reformie co prawda uzupełniającej, ale zawsze). Ani z Zielonego Wzgórza, która zachwycała pokolenia dziewcząt i do której nawet jako dorosła sięgam z dużym sentymentem. I przede wszystkim w Ani z Zielonego Wzgórza, która to jest afirmacją sielankowego, rodzinnego życia rolniczej społeczności w małym Avonlea, przesiąkniętą konserwatyzmem.

Umysł dziecka nie dostrzega niektórych niedopowiedzeń, ale już jako dorosła nie dopatrzyłam się tam cienia nieścisłości, które mogły by skłonić twórców do włączenia takich a nie innych wątków do serialu. Jest to więc zabieg celowy, celowe jest wprowadzenie nowych postaci, a postacie najistotniejsze dla fabuły dostosowane są do zamysłu reżysera. Mam tu na myśli Gilberta, którego rola w drugim sezonie sprowadza się do towarzysza sympatycznego skądinąd czarnoskórego Basha. Gilbert przywozi Basha do Avonlea z podróży po świecie, w którą udaje się po śmierci ojca i przepisuje na niego połowę swojego gospodarstwa (!). Generalnie mieszkańcy Avonlea nie przejawiają nawet zbytnio rasistowskich postaw, a Bash jest chętnie zapraszany do okolicznych domów na herbatkę.

Mamy również delikatnego, wrażliwego rówieśnika Ani, Cole’a, który skrada właściwie cały drugi sezon- więcej w nim Cole’a niż Gilberta (!) i ma się wrażenie, że gdyby Gilbert nie był potrzebny jako tło dla Basha to nie byłoby go tam wcale. Cole, wyalienowany artysta pada ofiarą prześladowania ze strony kolegów szkolnych postanawia więc jak szablonowy gej zaprzyjaźnić się z dziewczynkami. Co więcej, prześladują go nie tylko koledzy, ale również sam nauczyciel, pan Phillips. Ten kto czytał książkę wie, że pan Phillips żywił gorące uczucie do swojej uczennicą Prissy, którą przygotowywał do egzaminów wstępnych na studia. W serialu jednak pan Phillips jest również homoseksualistą, który nienawidzi Cola ponieważ widzi w nim odbicie tej części siebie, której nie akceptuje. Przeciwstawiając się swojej naturze oświadcza się Prissy, jednak w takiej sytuacji o jej dalszej edukacji nie może być mowy- pan Phillips pragnie pokornej żony, której wykształcenie nie jest potrzebne. Przez jego tyrańskie zapędy i nie bez wpływu postępowej matki Prissy ucieka w końcu sprzed ołtarza wybierając dalsza edukację- prawdziwa sufrażystka.

Moje dziecięce wyobrażenia legły w gruzach także jeśli chodzi o postać ekscentrycznej starej panny, ciotki Józefiny Barry. Ku mojemu zniesmaczeniu okazuje się, że za tym staropanieństwem kryje się epicka lesbijska miłość do francuski Gertrude, z którą to , jak określa sama Józefina „żyła jakby w związku małżeńskim przez 50 lat”. Stara pani bez zażenowania pokazuje Ani książki leżące na szafce nocnej przy swoim łóżku, mówiąc że należały do Gertrude i leżą tak jak je ona tam zostawiła ostatniego wieczoru. Na przyjęciu wydanym ku wspomnieniu Gertrude paradują panie w spodniach i cylindrach oraz co najmniej jeden transwestyta- wszyscy wznoszą toasty za wspaniałą „parę” Józefinę i Gertrudę. Wtedy prawda dociera do Diany, siostrzenicy Józefiny i ją szokuje. Dziewczynka uważa, że miłośc jej ciotki to coś nienaturalnego, obrzydliwego, wynaturzenie. Jednak jej poglądy szybko zostają naprostowane przez Anię i uczynnego Cola, którzy twierdzą, że „ wynaturzeniem byłoby przeżyć życie bez miłości”.

Te wszystkie treści będą pochłaniane bez zastanowienia przez dzieciaki, którym nie po drodze z lekturami szkolnymi i które wolą bardziej obrazowe podejście do tematu. Pomijając już oczywiście deptanie dziecięcych wyobrażeń o Ani takich zagorzałych wielbicielek jak ja.

Koniec końców Cole wychodzi z szafy i ucieka z zaściankowego Avonlea do wielkomiejskiego Charlottetown pod skrzydła ciotki Józefiny. A ja wołam o pomstę do nieba i nie wierzę temu co widzę.

Katarzyna Ceglarska

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!