Felietony

COFAMY SIĘ

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Kiedy Polska zaczęła się cofać na Zachód? W książce „Wojna i sezon” Michał K. Pawlikowski wspomina, jak to podczas I wojny światowej jechał 100 wiorst końmi z majątku Baćków do stacji Stary Bychów, by stamtąd koleją dotrzeć do Petersburga. „Późnym popołudniem pierwszego dnia podróży odbyła się przeprawa przez rzekę Druć. Rzeka Druć… Dla dziewięćdziesięciu dziewięciu na stu Polaków „Druć” zabrzmi tylko , jak nic nie mówiąca nazwa geograficzna. A szkoda. Druć jest właśnie dla Polaków rzeką godną zapamiętania. Linią bowiem tej rzeki biegła granica pierwszego rozbioru (1772). Dalej na zachód nie śmiały jeszcze wedrzeć się szpony Katarzyny II. Zabrała tylko spory szmat tych ziem między Drucią a Dnieprem. Zabrała oczywiście nie w celach imperialistycznych lecz dla oswobodzenia ludności nękanej przez „jarzmo polskie”, no i dla celów strategicznych. Była więc Druć pierwszym cofnięciem się Rzeczypospolitej Obojga Narodów z redukty dnieprowskiej na zachód. I była Druć pierwszą w dziejach Polski – osiemnastowieczną – „linią Curzona”.”

 

No a później? Oddajmy jeszcze raz głos Michałowi Pawlikowskiemu: „Po wojnie 1920 spotkała nas „szalona okazja”. Spotkał nas cud, choć nie był to jakiś „cud nad Wisłą” lecz cud, że po upływie stuleci trzy sąsiednie potęgi zostały pobite lub osłabione. (…) Nie wyzyskaliśmy tej okazji. Dobrowolnie zrzekliśmy się spuścizny jagiellońskiej. Dobrowolnie oddaliśmy wrogowi wschodniemu ćwierć miliona kilometrów kwadratowych ziemi i kilka milionów mieszkańców. (…) Zgrzeszyliśmy – wszyscy razem i każdy z osobna – krótkowzrocznością , małodusznością, tchórzliwym milczeniem, brakiem wyobraźni politycznej. Nasi statyści ówcześni w Warszawie i Rydze zgrzeszyli od nas o tyle więcej, że postawieni w niemiłą rolę kozłów ofiarnych stworzyli całą doktrynę ratowania czół zhańbionych w Rydze. Apologetycy ryscy chełpili się racja stanu i „wstrzemięźliwością”. Oddanie bez walki wielkiego terytorium z kilku milionami mieszkańców, poczytane zostało za wielką mądrość polityczną. A wszak każde cofnięcie się jest porażką! To tylko w prozie artystycznej istnieje figura poetycka o lwie, który się cofa dla nabrania przestrzeni do skoku. Przede wszystkim w życiu żaden lew się nie cofa; po prostu skacze i dzierży zdobycz, chyba, ze mu ktoś mocniejszy odbierze tę zdobycz siłą. Po drugie nikt z nas nie zamierzał „skoczyć”. A jednak obłudny i płaczliwy mit o naszej „wstrzemięźliwości” nie tylko pokutował w okresie dwudziestolecia lecz ostał się – a nawet rozwinął – do naszych czasów. Ostał się bowiem z tragiczną poprawką, ale z linii traktatu ryskiego cofamy się już na „linię Curzona”.”(…)

 

Nie mogę oprzeć się myśli, że jest jakaś nić – straszna i czerwona – która łączy traktat ryski z naszą dzisiejszą tragedią (…) biegnie ta nić do sali sejmowej gdzie zagrzmiały z galerii słowa „Kainie Grabski!”. Gubi się ta nić na lat dwadzieścia, by później zabłysnąć krwawo nad Katyniem. Później – nad Wilnem, gdy „sprzymierzeńcy” likwidowali armię krajową. I wreszcie zatrzymuje się ta nić czerwona wśród wystygłych rumowisk Warszawy. Zatrzymuje się – na jak długo”?”

 

Odległe, chociaż nie tak znowu bardzo, następstwa doktryny i decyzji „Kaina Grabskiego”, ujawniły się w całej straszliwej postaci podczas „Operacji Polskiej” NKWD w latach 1937-1938. Okazało się, że Polska to nie tylko kraj „antysowiecki”, ale również – „antysemicki” – co bez żadnych wątpliwości ukazał ówczesny Adam Michnik sowieckiej propagandy, czyli redaktor naczelni „Prawdy” Lew Mechlis. Onże udowodnił, że Polska jest nie tylko krajem „faszystowskim”, ale w ogóle – siedliskiem wszelkiej patologii. Po tym propagandowym przygotowaniu artyleryjskim ruszył do akcji Mikołaj Jeżow. 9 sierpnia 1937 roku biuro polityczne KC WKP (b) powzięło postanowienie zapisane w protokole pod numerem 564 treści następującej: „Zatwierdzić rozkaz Narkomwnutdieła ZSRS o likwidacji polskich grup dywersyjno-szpiegowskich i organizacji POW.” Rozpoczęło się ludobójstwo Polaków mieszkających za kordonem. Dwaj Żydzi z Odessy: Aleksander Minajew-Cykanowski i Władimir Cesarski przygotowywali Jeżowowi i Wyszyńskiemu tzw. „albumy”. „Na kartce papieru po lewej stronie trzeba było opisać biografię, wszystkie dane aresztowanego, a po prawej istotę sprawy. Z kolei pośrodku przez cały czas wymagali zapisywania pokrótce np. zdemaskowany przez materiały, zeznania, sam się przyznał, istota przestępstwa, szpiegostwo, dywersja, terror, jakich czynności aresztowany dokonał, albo jakie miał zadania. W centrali wszystkie te sprawy zszyte dla wygody w albumy po sto stron kierowano na adres Cesarskiego, albo do 3 wydziału Minajewowi po podpisaniu przez naczelnika zarządu i prokuratora. (…) Cesarski i Minajew w kilka godzin rozpatrywali 500-600, a innym razem 1000 spraw i ich decyzja była ostateczna. (…) Z zasady w 95 procent przypadków dawano najwyższy wymiar kary. Poem spisywano protokół i dawano do podpisu Jeżowowi. Jeżow, jak niejednokrotnie sam widziałem, ich nawet nie czytał, otwierał na ostatniej stronie i ze śmiechem pytał Cesarskiego, ilu tu Polaczków… Podpisywał nie czytając. (z zeznań Stanisława Redensa, oficera NKWD, aresztowanego 2 listopada 1938 roku pod zarzutem szpiegostwa na rzecz Polski – Tomasz Sommer – Operacja antypolska NKWD 1937-1938, str. 261-262). A oto przykładowy rezultat tych działań w polskiej wsi Białystok. Według spisu ze stycznia 1937 r. mieszkało tam 127 mężczyzn od 18 roku życia. Tylko jednemu z tej grupy udało się pozostać wśród żywych. Nawiasem mówiąc, Jeżow też został oskarżony o szpiegostwo na rzecz Polski i o wiele innych rzeczy. 3 lutego 1940 roku Wojenne Kolegium Sądu Najwyższego rozpoczęło posiedzenie, na którym wymierzyło Jeżowowi wyrok śmierci. 4 lutego 1940 roku Wasilij Błochin (późniejszy kat z Katynia) dostał od sędziego Wasilija Ulricha listę 13 skazańców, których trzeba było rozstrzelać. Błochin niezwłocznie rozstrzelał 10, ale Jeżowa dopiero 6 lutego. W ten sposób Stalin i jego najbliższe otoczenie likwidowało świadków.

 

Tragedia Polaków – mieszkańców dawnych Kresów Rzeczypospolitej nie zakończyła się po zakończeniu „operacji polskiej”. Przeciwnie – po wybuchu wojny w 1939 roku i „wkroczeniu” Armii Czerwonej na terytorium Polski (ciekawe, że i dzisiaj obowiązuje wersja, według której Rzesza Niemiecka na Polskę „napadła”, podczas gdy Związek Sowiecki do Polski tylko „wkroczył”). Już na przełomie stycznia i lutego rozpoczęły się wywózki ludności polskiej w głąb Rosji, połączone z eksterminacją na miejscu. Gdyby nie wybuch wojny niemiecko-sowieckiej, mało który z Polaków pozostałby na miejscu. Co tu ukrywać; niebezpiecznie było być Polakiem. Ale i wojna niewiele zmieniła. W 1943 roku Ukraińska Powstańcza Armia, rekrutująca się głównie spośród funkcjonariuszy utworzonej przez Niemców ukraińskiej policji pomocniczej, przystąpiła do „oczyszczania” obszaru Wołynia i Podola z ludności polskiej. W następstwie tego ludobójstwa śmierć poniosło około 200 tysięcy Polaków, a spora część tych, którym udało się przeżyć, podążyła na zachód, za „linię Curzona”.

 

Za pierwszej komuny, za sprawą Jerzego Giedroycia, pojawiła się nowa wersja doktryny „wstrzemięźliwości”. Według tej koncepcji, nie może być niepodległej Polski bez niepodległej Ukrainy. Jest to doktryna ahistoryczna, bo przecież w czasach, kiedy o żadnej niepodległej Ukrainie nikomu się nie śniło, Polska była europejskim mocarstwem. Mimo jednak całej ahistoryczności doktryna Giedroycia miała pozory racjonalności, bo popieranie niepodległości Ukrainy służyło osłabianiu Związku Sowieckiego. Wreszcie, na postawie układu białowieskiego z 8 grudnia 1991, na obszarze do XVIII wieku stanowiącym część Rzeczypospolitej Obojga Narodów, powstały niepodległe państwa: Litwa, Białoruś i Ukraina. Wielu Polaków powitało powstanie tych państw z radością i nadzieją – ale dość szybko ta euforia ustąpiła miejsca konsternacji. Okazało się bowiem, że nacjonalizm litewski, białoruski i ukraiński jest skierowany przede wszystkim przeciwko Polsce. Rozwód Jadwigi z Jagiełłą stał się faktem, ze wszystkimi tego przykrymi konsekwencjami. Przyczyną tego rozwodu, a w każdym razie – jedną z ważnych przyczyn – jest atrakcyjność polskiej kultury, widoczna zwłaszcza na tle – co tu ukrywać – mizerii dorobku kulturowego tamtych narodów. Wydawało się, że elementem łączącym może być powrót na te tereny Kościoła katolickiego.

 

Pamiętam, jak zanim minister Janusz Onyszkiewicz nie zabronił organizowania spotkań w jednostkach wojskowych, po całym cyklu spotkań w zielonych garnizonach, zostaliśmy z Januszem Korwin-Mikke zaproszeni na spotkanie z kadrą dowódczą Warszawskiego Okręgu Wojskowego. Podczas tego spotkania któryś z oficerów zapytał, jak oceniamy wschodnią politykę Watykanu. Odpowiadając na to pytanie zwróciłem uwagę, że celem Stolicy Apostolskiej jest odbudowa stanu posiadania Kościoła katolickiego w Europie Wschodniej – i na obszarach wchodzących w skład terytorium przedrozbiorowej Rzeczypospolitej przynosi to rezultaty. Co więcej – tam, gdzie odtwarza się stan posiadania Kościoła katolickiego, jak spod ziemi pojawiają się też Polacy, których przedtem jakby w ogóle tam nie było. Chcą nabożeństw w polskim języku, chcą polskich księży proszą o polskie książki, nie tylko do nabożeństwa, ale wszystkie inne, chcą nawiązywać z Polską kontakt. Inne państwa bardzo się starają, wydają wiele pieniędzy, żeby uzyskać taki efekt, podczas gdy w tym przypadku uzyskiwany jest on właściwie bez żadnego wysiłku ze strony polskich władz. Więc teraz ja panów pytam, panowie oficerowie, czy państwo polskie jest przygotowane na zagospodarowanie tego efektu?

 

Obawiam się, że nie tylko my zwróciliśmy uwagę na ten fenomen, bo już wkrótce Stolica Apostolska rozpoczęła akcję białorutenizacji i ukrainizacji liturgii na tych obszarach. W rezultacie środki, jakie m.in. gromadził Kościół w Polsce na pomoc „Kościołowi w potrzebie”, zaczęły być obracane przeciwko oczekiwaniom tamtejszych Polaków, którzy pod naciskiem nie tylko nacjonalistów świeckich, ale i duchownych, zaczęli być traktowani jako rodzaj tolerowanej, chociaż niepożądanej mniejszości.

 

Tymczasem wielu z nich daje wzruszające świadectwa wierności państwu polskiemu. Opowiadał mi ksiądz wydalony z Białorusi, że jednym z jego parafian był pan P. z zasłużonej szlacheckiej rodziny. Pan P. zwierzył mu się, że w młodości służył w wojsku w Suwałkach i chętnie by tam pojechał w podróż sentymentalną. Ksiądz odpowiedział, że świetnie się składa, bo w Suwałkach mieszkają jego rodzice, więc chętnie będzie mu w tej podróży towarzyszył. Któregoś razu, gdy pan P. nawiązał z księdzem rozmowę o planowanej podróży, zapytał go: proszę księdza, to jak my do tych Suwałk pojedziemy? Ksiądz na to, że zwyczajnie – na granicy wykupimy vouchery i pojedziemy. – Jak to: na granicy? – zapytał zaskoczony pan P. – Proszę księdza, ja z Polski nigdy nie wyjeżdżałem!

 

Znacznie gorzej wygląda sytuacja na Ukrainie, zwłaszcza po Majdanie, po którym swoją trwałą i coraz silniejszą obecność zaznaczyli banderowcy. Może nie zdawałbym sobie z tego sprawy, gdyby nie rozmowa ze znajomym polskim księdzem, którego przypadkowo spotkałem w samolocie. Pracuje on na Ukrainie już wiele lat, więc tamtejsze stosunki, również wśród duchowieństwa, zna raczej dobrze. Jego zdaniem, wśród politycznie zorientowanych Ukraińców dominuje orientacja nacjonalistyczna, a jeśli nie przekłada się to na wybory polityczne, to właśnie przez politykę – bo CIA, która kręci ukraińską scena polityczną, przynajmniej na razie, nie życzy sobie żadnej ostentacji. Ale z obfitości serca usta mówią, więc nawet figuranci w rodzaju prezydenta Poroszenki, w podskokach spełniają wszystkie oczekiwania banderowców nie zwracając uwagi nawet na ich ostentacyjną wymowę. Bo chyba tak należy określić przemianowanie Moskiewskiego Prospektu w Kijowie na Prospekt Stefana Bandery dosłownie w przeddzień kolejnej rocznicy ludobójstwa jakiego w 1943 roku dopuściła się UPA na polskiej ludności Wołynia i Podola. Nawiasem mówiąc, władze w Kijowie uznały za „antyukraińską” nawet podjętą w ramach wykręcania się przez PiS sianem uchwałę Senatu RP w sprawie upamiętnienia tej rocznicy. Warto dodać, że wcześniej ukraiński parlament przestrzegł Warszawę przed formułowaniem jakichś „nieprzemyślanych deklaracji” w tej sprawie. Najwyraźniej politycy ukraińscy do perfekcji opanowali sztukę obcinania kuponów od wizerunku Ukrainy, jako państwa specjalnej troski, któremu lepiej się nie sprzeciwiać na takiej samej zasadzie, jak nie trzeba rozdrażniać dziecka upośledzonego umysłowo. Takie rezultaty przynosi uprawiana przez warszawskich statystów, zarówno z obozu zdrady i zaprzaństwa, jak i z obozu płomiennych szermierzy patriotyzmu, nakazana przez Amerykanów polityka umizgów do banderowców. Wydaje się, że ewakuacja na zachód od linii Curzona zeszła u nas już do poziomu instynktów – bo takie postępowanie nie zasługuje już na nazwę polityki. Polityka bowiem skierowana jest na osiągniecie jakiegoś celu, podczas gdy to postępowanie coraz bardziej przypomina zapamiętałe ćwiczenie się w sztuce plucia pod wiatr. Wracając tedy do znajomego księdza, to powiedział mi on, że tamtejsi Polacy, widząc co się dzieje, ponownie schodzą do podziemia, bo po doświadczeniach, jakie były ich i ich rodzin udziałem wiedzą, że lepiej nie ujawniać się przedwcześnie. I jeżeli po szczycie NATO w Warszawie minister obrony zupełnie serio oświadcza, że „nie spoczniemy” aż Ukraina odzyska Krym, to znaczy, że Polska gotowa jest poświęcić wszystko, z własnym istnieniem włącznie, byle tylko dogodzić Ukrainie i dokuczyć zimn emu ruskiemu czekiście Putinowi, którego Jarosław Kaczyński podejrzewa, że do spółki z Donaldem Tuskiem zabił mu brata bliźniaka.

 

Cofamy się coraz głębiej. Już nie tylko za linię Curzona – bo przecież w odezwie do prezydenta Wiktora Juszczenki z grudnia 2006 roku Światowy Związek Ukraińców z siedzibą w Toronto polecił mu upamiętnić w 2007 roku operację „Wisła” przede wszystkim na „ukraińskim terytorium etnicznym”, co oznacza województwo podkarpackie, część województwa małopolskiego i część województwa lubelskiego.

 

Stanisław Michalkiewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!