Felietony Kultura

IMPRESJE I DYGRESJE Z PODRÓŻY HISZPAŃSKIEJ – część szósta

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

POMNIKI WOJNY DOMOWEJ

Przenosimy się na położony w północnej części Madrytu Piaza Castilla, na którym w roku 1960 wzniesiono w nowoczesnej, nieco kubizującej formie granitowy pomnik, lub raczej rodzaj mauzoleum José Calvo Sotelo. Jak to w Hiszpanii, obiekt jest wieloelementowy, przy czym całe założenie służy zwróceniu uwagi na element centralny, jakim jest nadnaturalnej wielkości stylizowana postać męska o rysach upamiętnianej osoby, zrywająca kajdany. Modernistyczna płaskorzeźba po lewej stronie przedstawia żałobnice nachylające się nad zamordowanym, po prawej też żałobnice, ale już niosące miecze (sic!).

Dzisiaj u stóp owej postaci widnieje napis: Hiszpania dla Calvo Sotelo. I już! Pewien Hiszpan twierdził, że pomnik ten ma być poddany jakiejś nieokreślonej „reconstructión”. Co to dziś u nich oznacza? Bo na przykład w pierwszej połowie XIX wieku w czasie rządów premiera Mendizábala inne niewinne wyrazy – „desamortización”, lecz także „disolución” (rozwiązanie np. umowy?) – oznaczały po prostu walkę przeciwko Kościołowi i zabór Jego majątku. Skąd my to znamy?

Wydawane dziś przewodniki turystyczne milczą na temat pomnika José Calvo Sotelo (i nie tylko o tym). Ich autorzy zwracają natomiast uwagę turystów na ultranowoczesną najnowszą zabudowę Plaza Castilla, z dwoma kilkudziesięciopiętrowymi wieżowcami nachylającymi się ku sobie o wiele bardziej, niż chyli się dziś ów warszawski wieżowiec o podobnym profilu. Za nimi piętrzą się inne, proste już wieżowce, także i te cztery najwyższe w Madrycie, więc widoczne z odległości wieludziesięciu kilometrów. Ponadto, ze środka placu, czyli jakby z głębin tamtejszej węzłowej stacji metra wystrzela w niebo jakiś taki wielodziesięciometrowej wysokości złoto-stalowy ni to promień, ni to gejzer.

Jednym słowem, mauzoleum José Calvo Sotelo (rok 1960 – 24 lata po śmierci polityka) sięgające w swych najwyższych granitowych elementach wysokości może 7-8 metrów, stanowiące przez pewien czas architektoniczno-artystyczną dominantę w tej okolicy, już dawno tę rolę utraciło. Ale… my tego nie wiemy, czy równanie przez projektantów owych wielkich obiektów ze stali, betonu i szkła do osi ulicy i zarazem do osi pomnika Calvo Sotelo (wprawdzie trochę niedokładne) było zamierzone, i dlaczego. Inaczej zapytując: Czy owe nachylone potężne wieżowce i inne obiekty mają razem tworzyć coś w rodzaju jakiejś „megakapliczki” nad maleńkim w porównaniu z nimi pomnikiem, czy mają nad tymże pomnikiem zwyczajnie i brutalnie dominować? Jeszcze inaczej: Czy najnowsi madryccy urbaniści i projektanci byli „za” Calvo Sotelo i za tymi, co mu pomnik byli wystawili, czy „przeciwko” nim? Hiszpanie zapewne to wiedzą.

Inny też już modernizujący pomnik, w obecnych czasach „postfrankistowskich” dla wielu nieprawomyślny – Nike Toledańska zwana częściej Aniołem Alkázaru. Autorem jest ten sam artysta, który pracował dla Doliny Poległych. Nadnaturalnych rozmiarów uskrzydlona postać kobieca – za nią Krzyż – wznosi oburącz ku niebu poziomo trzymany miecz – Koniec Wojny… Zwycięstwo! Wokół tejże dominanty znajdują się liczne inne elementy dużych rozmiarów, także rzeźbione i płaskorzeźbione, obrazujące razem los człowieka na tej ziemi, na który składają się praca, walka, modlitwa, miłość, ofiara i cierpienie. Zbliżający się do całego zespołu od strony Alkázaru widzą wszakże plecy Anioła, lecz zarazem skierowaną wprost ku nim grupę niewidocznej od strony ulicy (!) Piety Toledańskiej – ta jednak jest mniejsza od owej monumentalnej figury Matki Boleściwej i jej Boskiego Syna pochylającej się nad wchodzącymi do Bazyliki w Dolinie Poległych. Wszakże Kardynał Ratzinger miał się wyrazić, ale w trakcie swojej wizyty właśnie w tejże Dolinie, że jest to druga Dolina Jozafata, położona wszak na zachodnich krańcach Regionu Śródziemnomorskiego.

Zespół pomnikowo-architektoniczny Anioła Alkázaru pozbawiony jest, z przodu, z tyłu i wszędzie… jakiegokolwiek napisu! To już znamy. Dostępny on jest tylko dla osób zwiedzających przeniesione kilka lat temu z Madrytu do toledańskiego Alkázaru bogate Muzeum Wojska. Trzeba się tylko zorientować, że na rozległy wschodni dziedziniec też można wychodzić, i że na jego południowo-wschodnim końcu, trochę w dole, jest jeszcze coś do obejrzenia (na dostępnych planach miasta pomniki w ogóle nie są pozaznaczane!). Od ulicy (a na niej pętli autobusowej!) i pośrednio od tarasów i kamiennych obmurowań zboczy opadających tu już stromo do płynącego dołem Tagu, dzieli pomnik wysoka, rozbudowana i nierdzewną farbą pomalowana krata. Na schody ku tej kracie wchodzą co raz turyści i robią sobie zdjęcia. Inni na schodach przysiadają. Nie ma napisów, więc niejeden zwyczajnie nie wie, co to takiego mieści się za kratą. Wystarczy przecież, że nad całością – jaka by ona nie była – góruje południowo-wschodnia wieża Alkázaru (w roku 1936 w czasie oblężenia wszystkie cztery narożne wieże zostały zwalone).

Coś tam jednak „wisi w powietrzu”, także dla niezorientowanych… Mega-układ architektoniczny – a w tej i wielu innych artystycznych dziedzinach Hiszpanie byli i są, jak już powiedzieliśmy, mistrzami, czego dowody napotyka się tam na każdym kroku – wygląda tam mianowicie następująco:

Prastary Alkázar (niegdyś na tym miejscu był obóz rzymski), pracowicie od lat 40-50. ubiegłego wieku odbudowywany do stanu, jaki mu nadano w Złotym Wieku, wznosi się w najwyższym punkcie miasta, nieopodal krawędzi zbocza opadającego do Tagu, otoczony z trzech stron wyraźnie niższą zabudową, a z czwartej, wschodniej, niczym już nie zasłonięty od strony owego nadrzecznego urwiska. Od tej właśnie strony pobudowano zespół Anioła Alkázaru, nieco poniżej zamku, ale odsłonięty ze wszystkich swoich stron. Owszem, dzisiejszym włodarzom owego miejsca chyba zależy na tym, aby rozrośnięte z jednej strony krzewy coraz bardziej przesłaniały lewe skrzydło całego pomnikowego założenia – zamykająca je postać kobieca już tkwi w krzakach. Natomiast za kanionem Tagu, czyli na drugim brzegu rzeki i mniej więcej na poziomie pomnika, w prostej linii w odległości kilkuset metrów od niego, znajduje się nowy, bo wybudowany – jak zapewniał nas pewien oficer – już w roku 1945 potężny gmach Akademii Piechoty, gdyż gmach dawny, czyli Alkázar, leżał jeszcze wtedy w gruzach. Zatem obydwa te zamczyska flankują na tym odcinku ową głęboką tam już, dziką, o stromych i skalistych zboczach dolinę Tagu. Alkázaru strzeże ów Anioł, a na frontonie gmachu nowej Akademii każdy przechodzień może ponad rzeką przeczytać wielkimi literami poczyniony napis: Todo por la Patria – Wszystko dla Ojczyzny! Co jest powinien oficer swojej Ojczyźnie? Wszystko! A duszę Bogu!

Tamtejsi zatem podchorążowie (cadetes) poprzez okna swoich żołnierskich izb cały czas mają więc naukę w postaci szerokiego ponad rzeką widoku niepokonanego Alkázar de Toledo.

Chyba trochę po dwudziestej (sierpień, acz na tamtej długości geograficznej słońce zapada później niż na naszej) od strony Nowej Akademii, ponad rzeką, słychać było dźwięki charakterystycznego marsza granego przez wojskową orkiestrę. Tak, to „Marsz Królewski”. My go słyszymy w telewizji oglądając zawody sportowe z udziałem reprezentacji Hiszpanii.

Ruchu nie było widać żadnego, gdyż w Hiszpanii ten i inne gmachy są dużych czasem rozmiarów czworobokami, gdzie życie toczy się wewnątrz – na dziedzińcu, na patio. Dźwięk docierał więc do nas ponad widoczną przez rzekę fasadą budynku. Po pewnym czasie trąbka zaczęła grać sygnał w rodzaju naszego „Idzie noc…”. Poniżej nas, w kanionie nad rzeką uwijały się roje jaskółek; nad nami przestwór pogodnego nieba. To musiał być wieczorny apel w Akademii Piechoty, jak ten w jednej z pierwszych sekwencji wspomnianego już filmu z roku 1940 „W Alkázarze bez zmian”.

Pisać o tych sprawach można wiele. W madryckim Prado pytamy, czy prezentowany tam pomnik cesarza Karola V poskramiającego Furię jest oryginałem, czy kopią. W Prado podobno stoi oryginał, lecz w roku 1936 stał on – według naszego informatora – na dziedzińcu toledańskiego Alkázaru i tam w czasie jednego z bombardowań został siłą wybuchu bomby strącony z cokołu (tak, jak niewiele później nasz warszawski Zygmunt III dzierżący Krzyż i Szablę). Oryginał odrestaurowano i przywieziono do Prado, a kopię, na której Furia jest – nie wiedzieć czemu – trochę mniej niż w oryginale opleciona kajdanami, umieszczono w toledańskim Alkázarze.

Zawsze trzeba dobrze pomyśleć, zanim zdecydujemy się w jakimś wnętrzu lub w jakiejś przestrzeni na nieustający akompaniament muzyczny. Tego, w gruncie rzeczy hałasu, należy zasadniczo unikać. Lecz tam, nie we wnętrzach, lecz właśnie na owym dziedzińcu Alkázaru, gdzie stoi pomnik Cesarza (Emperador), pochodzące z jego czasów marsze i pobudki dźwięczą nader uspokajająco, pociągając naszą rozbudzoną wyobraźnię ku tamtej wielkiej przeszłości.

Zresztą Toledo zwane jest „ciudad imperial” – miastem cesarskim. Widocznym wszędzie herbem miasta – od potężnych płaskorzeźb na kamiennych bramach, poprzez „azulejos” z nazwami ulic, burty autobusów miejskich, po żeliwne uliczne śmietniki! – jest po prostu godło państwowe z czasów Karola V: cesarski dwugłowy (!) czarny orzeł ze wszystkimi przysługującymi mu atrybutami.

Toledańska Krypta – w Alkázarze. Pochowano tam José Moscardó, także jego żonę i synów. Czy kogoś jeszcze? Wskazywaliśmy już, że tego właśnie nie zdołaliśmy się upewnić. Jeśli zawczasu się nie dowiesz, że coś takiego też tam jest, i co to jest, możesz rzecz zwyczajnie przegapić. Tak to tam jest dziś, niestety, urządzone. Do krypty nie ma wejścia. Jej wnętrze można jedynie lustrować w mętnym świetle poprzez kratę i pancerną szybę. Zwiedzający Muzeum Wojska liczni turyści – a są to, jak i wszędzie indziej, przeważnie Hiszpanie – podchodzą, przystają i odchodzą. Podobno dzisiejsza hiszpańska lewica czyni wrogie zakusy także na Kryptę.

Natomiast muzealna ekspozycja dotycząca wprost bitwy o toledański Alkázar – wszakże jest to Muzeum Wojska – stanowi obecnie jakiś ledwie promil powierzchni wystawowych, w małej wąskiej salce, po drodze do ubikacji (sic!). Czytasz i oglądasz, między innymi generalski już mundur dowódcy obrony Zamku, z Krzyżem Świętego Ferdynanda, lecz musisz co raz to zrobić kroczek do przodu lub do tyłu, aby przepuścić bliźnich, którym już chce się siusiu. Jesteśmy wszak tylko ludźmi.

Wojna Domowa rozbita jest pośród ekspozycji w innej części Zamku na co najmniej dwa osobne segmenty. Lepiej to zostało zebrane w madryckim Muzeum Morskim, gdzie owej wojnie – wraz obydwu jej stronom – poświęcona jest osobna sala, czy bodaj nawet dwie. Owe czerwone flagi z sierpami, młotami i gwiazdami – o ile dobrze zrozumieliśmy – zdarte zostały przez marynarzy-powstańców z sowieckich statków wiozących broń dla republikanów-rewolucjonistów.

Sądzimy, że klucz do całości ekspozycji jest dziś, zwłaszcza w Muzeum Wojska, po prostu etniczny – hiszpańskość, ale nie ta kulturowa bynajmniej, czy religijna, więc katolicka, lecz właśnie plemienna. Wiemy wszak z innych źródeł, że ścieżka jest to dosyć wyboista. O kilku „Hiszpaniach”, zatem w liczbie mnogiej, mówią przecież zarówno zwolennicy wielowiekowej jedności Królestwa, jaką się ono nadal cieszy; jak i separatyści aktywizujący się co pewien czas w co najmniej dwóch jego regionach. Madryckie Muzeum Tyssen-Bornemisza – o ile dobrze rzecz zrozumieliśmy – wydaje swój folder w kilku językach „hiszpańskich”, z których jednym jest kastylijski; i w kilku językach obcych oczywiście też.

Co zatem wyczyniali Hiszpanie? Ano, kiedyś pobili się między sobą (i to nie raz, że choćby wspomnimy rozciągnięte w wieku XIX aż trzy Wojny Karlistowskie). No, ale to wszystko byli wszakże Hiszpanie – „odin narod” – jak słyszymy w rosyjskim akurat filmie „Admirał (Kołczak)” z ust wojskowego popa święcącego zwłoki wszystkich żołnierzy poległych w dopiero co zakończonej bitwie między Rosjanami „białymi” i „czerwonymi”.

Oczywiście – zgoda buduje, a na pobojowisku nie ma już waśni. Lecz przekonywanie, i to po fakcie, o jedności pomiędzy ludźmi, którzy się akurat nawzajem pozabijali, nie należy do polityki Prawdy.

I tak na przykład w salce poświęconej hiszpańskiej aktywności wojskowej po Wojnie Domowej – to już tylko chronologia ma tu być przewodniczką, wedle której zgromadzono tam muzealne artefakty – „do jednego wora” wepchnięta jest zarówno Błękitna Dywizja, jak i hiszpańskojęzyczna agentura Kominternu, i wreszcie „antyfrankistowska” czerwona partyzantka „maquis”, więc także ci, co tę partyzantkę zwalczali. Wszystko się zgadza! Wszyscy oni, wszak Hiszpanie z urodzenia, wojowali równocześnie w pierwszej połowie lat 40. XX wieku.

W toledańskim Muzeum Wojska nie ma parku maszynowego. Tu dwie amerykańskie armaty, tam helikopter (wynalazek hiszpański!) i to prawie wszystko. Prawie! Mało kto ze zwiedzających, nawet po wyjściu na wschodni dziedziniec, trafi na pewien obiekt ukryty w cieniu drzew. A, że cień (sombra), to na ławkach obok tego obiektu przesiadują także matki z małymi dziećmi w wózkach. Co to za cacko? To sowiecki czołg T-26! Pomalowany na zielono, acz bez żadnych oznaczeń.

I oto znowu rozbrzmiewa w wyobraźni kanonada Hiszpańskiej Wojny Domowej. Ale.. ale… Jakie „znowu”? Przecież w całym okresie PRL-u o tej wojnie było u nas głucho, a w ostatnim ćwierwieczu jest prawie głucho. Owszem, w PRL-u czasem wspominano „Dąbrowszaczków”, generała „Waltera” i zwłaszcza ową Dolores Ibarruri La Pasionarię. Dolores gdzieś tam w dalekim świecie robiła Rewolucję, „Dąbrowszczacy” pojechali tam, aby dopomóc Dolores, a dowodził nimi „Walter”. Co dalej, o tym już cisza. Bo po co w „socjalistycznej ojczyźnie” wspominać dzieciom i młodzieży o tamtej totalnej klęsce, skoro ma się do dyspozycji „Zwycięskie Salwy Października” oraz wiekopomny „Dzień Pobiedy roku 1945”?

I żadne polskojęzyczne i w Polsce ulokowane massmedia, szkoły, ani uniwersytety ciszy w tej, i przecież w jakże wielu nowszych i dawniejszych ludzkich sprawach, nie rozwiewały.

Wcześniej jednak lewicowa „światowa” propaganda właśnie w sprawie Hiszpańskiej Wojny Domowej odniosła swój bodaj najbardziej trwały sukces. Jeszcze bowiem dzisiaj można w Polsce (i zapewne w innych krajach) spotkać ludzi, średniego raczej i starszego pokolenia, którzy z uporem godnym lepszej sprawy przekonywać będą, że:

Skoro 1. „frankiści byli źli i okrutni, czyli tacy jak ich sojusznik Hitler (sic!)”, a 2. zabijanie ludzi i burzenie ich dorobku też jest złe i okrutne, więc 3. gdy w Hiszpanii zabijano między innymi księży i burzono między innymi kościoły, to 4. także tych zbrodni, na księżach (sic!), musieli się dopuszczać właśnie „frankiści”, ponieważ 5. to przecież właśnie oni byli „źli i okrutni”, 6. więc tacy sami jak Hitler, który 7. także mordował księży (zwłaszcza w Polsce) i burzył kościoły (zwłaszcza w Warszawie).

Pomiarkujcie tylko, jakich to gorliwych współczujących obrońców doczekała się pamięć o wymordowanym w XX wieku duchowieństwie hiszpańskim i polskim! Co za genialne pomieszanie z poplątaniem! Nie wierzycie? Nigdy nie spotkaliście osoby, która by „takie historie” do głów Wam wciskała? To i lepiej dla Was. Bo my w szkołach PRL-u mieliśmy urzędowe „panie nauczycielki”, które „święcie” wierzyły w to, co nam na ten i na wiele innych podobnych tematów mówiły; tematów dotyczących zwłaszcza Polski i Związku Radzieckiego oczywiście (wtedy urzędowo nie mówiono „Sowieckiego”). Aczkolwiek sprawa dalekiej „czerwonej Hiszpanii” była przez te i podobne im osoby broniona wcale nie mniej, niż „sprawa socjalizmu” w naszej części Europy. W tej branży nie było przecież żadnej „lustracji” ani „weryfikacji”, więc te osoby cieszyły się „swobodą nauczania” aż do osiągnięcia „wieku emerytalnego”, co niekiedy przypadało już na lata nowego XXI wieku (Nowego Tysiąclecia). Zajmowały więc one miejsce tym, którzy prawdę historyczną wręcz chcieli wykrzyczeć, ale dostępu do polskich szkół i uczniów przecież nie mieli.

Ktoś gdzieś takie i podobne fałszywe narracje o różnych krajach i narodach wymyśla, starannie opracowuje i podaje do rozpowszechnienia, a później pilnuje, aby one nie wygasały.

Tak więc ani to pokolenie Polaków, jakie przeszło przez drugą wojnę światową, ani pokolenie ich rodzących się w latach 40. i 50. XX wieku dzieci, lecz dopiero pokolenie wnuków – z jakichś nie znanych nam powodów dopiero właśnie ono – musi ku swojemu bezbrzeżnemu zaskoczeniu słuchać, że to właśnie jego polscy dziadowie i pradziadowie byli „współpracownikami Hitlera” (znowu ten Hitler, zamianowany do roli jakiegoś nadzwyczajnego probierza historii i współczesności!), że Polacy w czasie wojny zajmowali się głównie „mordowaniem Żydów” (jakby doprawdy nie mieli właśnie wtedy już nic innego do roboty!), że przed bramami niemieckich obozów zagłady Polacy nie urządzali pikiet (sic!!!) właśnie przeciwko żydowskiemu „holokaustowi” – bo pikiety to przecież zwyczajna polityczna praktyka w krajach Europy i Ameryki – i że dzisiejsi już Polacy, owo pokolenie wnuków i prawnuków, są zwyczajnie „faszystami”, którzy ośmielają się publicznie demonstrować na ulicach w Rocznicę Odzyskania przez Polskę Niepodległości, i że w ogóle „każdy Polak wyssał nienawiść z mlekiem matki” (ten ostatni cytat pochodzi jeszcze z lat 90. XX wieku).

Faszystami? Ale historia poucza, że owym oryginalnym włoskim faszyzmem przez nieomal całe dwudziestolecie jego trwania Europa była zafascynowana. W Hiszpanii zaś najwięcej, bo aż kilkadziesiąt tysięcy żołnierzy włoskich, także portugalskich, na ochotnika walczyło po stronie tamtejszych powstańców-narodowców. Historię XX wieku trzeba więc napisać na nowo, zaczynając od prawidłowego definiowania pojęć. Niektórzy już się tym zajmują.

U nas przecież rozwija się mający zresztą wiele interesujących wątków dyskurs o tym, jak to źle zrobili Beck i Rydz-Śmigły sprzeciwiając się Hitlerowi. No to wreszcie jak? Z Hitlerem, obok Hitlera, czy przeciwko niemu? Różni przywódcy ówczesnych państw europejskich różnie ten dylemat rozwiązywali, przy czym – jak wiemy – sytuacja wojenna z natury swojej była zmienna.

Jak wiadomo, spośród państw europejskich tylko Włochy i Niemcy odpowiedziały czynnie na prośbę generała Franco o lotniczą pomoc w przerzuceniu ponad Cieśniną Gibraltarską owego pierwszego w dziejach wojen mostu powietrznego, co w lipcu i sierpniu roku 1936 było sprawą życia i śmierci. Powstańcy mieli bowiem za mało samolotów, a czas naglił. Wojskowe kontyngenty włoskie i niemieckie zostały wkrótce rozbudowane.

Lecz przecież Franco Hitlerowi się sprzeciwił i wyniszczoną przez Wojnę Domową Hiszpanię uchronił przed udziałem w wojnie światowej, czyli przed wojną toczoną na terenie Hiszpanii przez obce potęgi (czego na swoim terytorium po wielekroć zaznała Polska). Między innymi za to kilka Hiszpanek w średnim i w starszym już wieku błogosławiło go nad jego grobem w Dolinie Poległych, czego byliśmy świadkami.

Owszem, Hiszpanie pod hasłem „Rosja Sowiecka jest winna” mogli pomścić swoje krzywdy walcząc w szeregach Błękitnej Dywizji na froncie przeciwbolszewickim (zwłaszcza Front Leningradzki), w niemieckich mundurach z hiszpańskimi naszywkami.

Wracamy na dziedziniec pod wschodnią ścianą toledańskiego Alkázaru. Na widok owego czołgu T-26 Polakowi „z Polski” i w określonym już wieku życia przypomniał się emitowany przez Telewizję Polską ponad czterdzieści lat temu jeden z owych sugestywnych dawniejszych sowieckich filmów (sic!), mianowicie „Oficerowie” – bo taki miał on chyba tytuł. Wnuk wykonywał sprawnie zadania nowoczesnych (lata 60-70. XX wieku) Specjalnych Wojsk Powietrzno-Desantowych, ojciec to oczywiście weteran Otiecziestwiennoj Wojny, a dziadek Rewolucji Październikowej i – co nas tu właśnie interesuje – Hiszpańskiej Wojny Domowej. To ten dziadek, założyciel bolszewickiej dynastii oficerskiej, w takim właśnie T-26 grasował po równinach Mesety (owego środkowo-hiszpańskiego płaskowyżu) i po ulicach hiszpańskich miast.

Sami powiedzcie, czy owa zapamiętana z dzieciństwa, trwająca kwadrans lub może dwa sekwencja starego już sowieckiego filmu wojennego wciąż pozostaje jedynym na polskich ekranach (i od dziesięcioleci już nieobecnym), jakimkolwiek i jakiejkolwiek produkcji filmowym śladem po tym doniosłym wydarzeniu dziejowym, jakim jest Hiszpańska Wojna Domowa. Był, owszem, jakiś polski (polskojęzyczny) film, czy nawet serial o tej tematyce, na przełomie lat 70-80., lecz niewiele można było z niego na temat wspominanej w nim przeszłości zrozumieć (podobnie jak w przypadku wielu dzisiaj produkowanych polskojęzycznych filmów historycznych lub kostiumowych). Natomiast w jednej z komedii nakręconej już chyba „w nowej Polsce” plugawiono mundur hiszpańskiego generała, pomimo że akcja rozgrywała się w czasie drugiej wojny światowej po naszej stronie Karpat i Sudetów (i nie dotyczyła Błękitnej Dywizji, ubranej wszakże w mundury inne).

Ostatnie ćwierćwiecze dało nam natomiast trochę polskojęzycznej na temat Hiszpanii literatury – autorów polskich oraz tłumaczeń. Ciekawa to i ważna literatura, lecz nadal – by tak rzec – przyczynkarska, czyli pisana z myślą o odbiorcach, którzy ogólną osnowę zdarzeń już byli poznali z innego źródła. Nikt u nas albowiem nie wysilił się dotąd na przetłumaczenie i wydanie po polsku którejś z tych bardziej rzetelnych, a zarazem systematycznie podanych i całościowych „Historii Hiszpańskiej Wojny Domowej”. Ta podobno najlepsza jest w oryginale angielsko-, a nie hiszpańsko-języczna.

Owszem, cytowana przez nas kilkakrotnie „Ostatnia Krucjata” Warrena H. Carrolla jest świetnym rzetelnym streszczeniem, więc daje czytelnikowi szeroki wstępny ogląd wydarzeń hiszpańskiej Guerra Civil.

Co do filmów prezentowanych teraz i w przeszłości w Polsce – że jeszcze na chwilę powrócimy do tego wątku – to przyznacie sami, że elementarne informacje o kulturze i historii światowej strefy hiszpańskojęzycznej (cywilizacji Hispanidad) z żadnego z nich nie wyzierają. Dawny serial „Zorro” („Lis”) z jego nowszymi mutacjami. Ano właśnie – gdzie i kiedy to się dzieje, i dlaczego ten pan, i inne osoby także, ubrany jest tak, a nie inaczej. Wszystkie bez wyjątku westerny, których akcja rozgrywa się na obszarze „stanów południowo-zachodnich”… Dramat wojenny zatytułowany „Corregidor” – to jest wyraz hiszpański, a rzecz dzieje się u wejścia do zatoki manilskiej. Nota bene – wyrazy „Canada”, czy „Labrador” też są hiszpańskie. Idźmy dalej – generał McArthur wycofujący się z Filipin i zarazem zapowiadający swój powrót, po czym dotrzymujący słowa. W tym filmie Filipin – co to za kraj i co to za społeczeństwo? – w ogóle nie widać. Bo to nie jest przecież film o Filipinach – odpowie uważny widz.

W hiszpańskich muzeach klasztornych lub katerdalnych pochodzące z XVI-XVII wieku wyobrażenia Chrystusa „filipino” i takiejże Matki Najświętszej mają oczy nie tyle skośne, co raczej wąskie.

Wracamy do wieku XX. Na muzealnej tabliczce informacyjnej znajdujemy zwięzły opis czołgu T-26: Według projektu brytyjskiego Vickersa, w połowie lat 30. XX wieku nie miał sobie równych w Europie; załoga trzech ludzi, karabin maszynowy i dające ową przewagę działko; sowieci wyprodukowali 11 tysięcy (aż tyle?), z czego do Hiszpanii przywieźli niespełna trzysta (tak mało?). Narodowcy nauczyli się je niszczyć butelkami z benzyną – stąd się wzięły „koktajle Mołotowa”; lecz wkrótce woleli je zdobywać możliwie niezniszczone i wprzęgać do swojej służby, co dało początek „nowoczesnym hiszpańskim siłom pancernym”. Takie właśnie czołgi – piszą uczciwie toledańscy muzealnicy – niebawem wzięły udział w sowieckiej inwazji na Polskę we wrześniu 1939 roku, a po kilku miesiącach w inwazji na Finlandię. Już w trakcie wojny niemiecko-sowieckiej zastąpiono je większymi i lepszymi T-34.
I tak „europejska obręcz” domknęła się, a my dotarliśmy z dalekiej Hiszpanii do rodzimych „Czterech Pancernych i Psa”. Internet podpowiada, że w roku 2007 w miejscowości położonej kilkadziesiąt kilometrów od Toledo odsłonięto przy udziale rosyjskiego ambasadora pamiątkowy obelisk ku pamięci sowieckich lotników, gdyż właśnie na tamtejszym cmentarzu są oni pochowani. I kto to nas przekonywał, że w Hiszpanii nie ma żołnierskich cmentarzy z czasów Wojny Domowej? Owszem, także groby Niemców z Legionu Condor są na madryckiej Almudenie. Europa!

Czym zakończyć powyższy ciąg rozważań? Zakończymy wątkiem polskim, ale nie tylko… Oto północno-zachodnie obrzeża wielkiego Madrytu, a tam zanurzone w zieleni – zieleń w wysuszonej upałem Hiszpanii to rarytas! – Miasteczko Uniwersyteckie. Jak się dowiadujemy, liczne piękne i funkcjonalne gmachy budowano w pierwszych dekadach XX wieku, lecz wiele z nich uległo wkrótce zniszczeniu w czasie kolejnych odsłon bitwy o Madryt; później je wytrwale odbudowywano. Przystawaliśmy przed niektórymi z nich, także przed Instytutem Francuskim. Na tabliczce przy bramie podano zwięzłą informację między innymi o tym, że i ów budynek podzielił w czasie Wojny Domowej los wielu innych w tej dzielnicy.

Atoli nieoceniony Carroll rzecz dopowiada, cytując fragment z dzieła brytyjskiego badacza Hugh’a Thomas’a: „Kompania Polaków z batalionu Dąbrowskiego broniła Francuskiego Instytutu w Casa de Velázquez do ostatniego żołnierza” („Ostatnia Krucjata”, Wrocław 2007, s. 174). Zatem ci akurat faceci nie zaprowadzali już później komunizmu ani w Hiszpanii, ani w Polsce, ani w żadnym innym kraju.

Tu i w innych miejscach pisze się „Polacy”, aczkolwiek takie określenie tylko częściowo oddaje istotę rzeczy. Byli Polacy – wielu z nich przybyło wcale nie z Polski, lecz z Francji Frontu Ludowego – byli i inni. Hiszpański autor Pio Moa w swojej świetnej książce „Mity Wojny Domowej” (Warszawa 2007) przytomnie pisze o m.in. „sowieckim generale ‘Walterze’ (Karolu Świerczewskim), z pochodzenia Polaku (sic!)” (s. 371).

Ponad dwadzieścia lat temu Marek Jan Chodakiewicz dał polskim czytelnikom bodaj czy nie pierwszy zarys wiedzy o hiszpańskiej Wojnie Domowej pod znamiennym tytułem „Zagrabiona pamięć” (Warszawa 1997). Czytamy tam m.in. fragment wspomnień komunisty-ochotnika, Żyda z Polski, który został posłany jako łącznik do „towarzyszy” z amerykańskiej Brygady imienia Lincolna. Po angielsku nijak nie szło się dogadać:

„Przyglądałem się ich uśmiechniętym twarzom i znalazłem w nich coś znajomego. ‘Towarzysze’, powiedziałem, czy znacie ‘jidysz’? Ku memu zdziwieniu wielu żołnierzy w oddziale było Żydami. Niektórzy znali jidysz albo rozumieli kilka słów w tym języku. (…) Oto dowód na to, że jidysz jest językiem międzynarodowym” (s. 65).

Nasza hiszpańska opowieść objęła więc obok wątków polskich także żydowskie, w czasie gdy w polskojęzycznej telewizji coraz to przypomina się teraz polskich dyplomatów, którzy w latach drugiej wojny światowej, w Szwajcarii – o ile dobrze rzecz pojmujemy – na koszt skarbu polskiego nabywali i fałszowali paragwajskie paszporty w celu ratowania wytypowanych przez kogoś Żydów, także obywateli niepolskich, przebywających w europejskich gettach. Jakie były kulisy całej tej zaskakującej sprawy? Czy jakieś inne jeszcze zadania stawiano wówczas przed tą polską placówką dyplomatyczną w czasie, gdy codziennie w Kraju i na zesłaniu ginęło wieluset rodowitych, etnicznych Polaków? O tym nasze massmedia milczą.

Do takich porównań zainspirował nas inny cytat przywołany w pasjonującej książce Chodakiewicza. Oto polscy dyplomaci w okresie Wojny Domowej „uratowali od pewnej śmierci kilkudziesięciu Hiszpanów narodowców, którzy znaleźli schronienie w gmachu poselstwa RP w Madrycie, a następnie polskim okrętem wojennym «Iskra» zostali wywiezieni z Hiszpanii do Polski, gdzie znaleźli opiekę i pomoc zarówno u rządu, jak i u społeczeństwa” (s. 90).

Gdzie są ci reżyserzy filmowi, którzy na kanwie tej historii wreszcie nakręcą mocny „kasowy dramat historyczno-wojenno-polityczny”, zważywszy, że Madryt leży daleko od wszystkich hiszpańskich portów, a z każdego z nich płynęło się przez hiszpańskie wody terytorialne kontrolowane przez marynarkę – jak rozumiemy – Frontu Ludowego? Coś nam atoli w pamięci świta, że „Iskra” to był szkolny żaglowiec. Jeśli tak, to cała rzecz nabiera dodatkowego filmowego waloru. Nieprawdaż?

I znowu pytania: Czy wraz z ogłoszeniem powstania już w trakcie Wojny Domowej „frankistowskiego” Nowego Państwa akredytowało się także przy jego rządzie polskie poselstwo? Jakie inne zadania otrzymywała wtedy polska placówka w Madrycie (skoro rząd i prezydent Republiki opuścili to miasto)? Dlaczego ratowano „tych” kilkudziesięciu Hiszpanów, ale już nie innych, gdy śmierć groziła dziesiątkom tysięcy?

To musi być niezmiernie ciekawa historia, którą chyba nie prędko poznamy, niestety. Jakie były wtedy i na tamtym terenie zadania polskiej dyplomacji, skoro Rzeczpospolita zwyczajnie sprzedawała broń republikańskiemu rządowi Frontu Ludowego (Chodakiewicz, s. 89-90)?

Oto, jak bardzo się w naszej dociekliwości rozochociliśmy, pobudzani wspomnianym telewizyjnym przekazem, że oto polska dyplomacja to taka zasilana z kieszeni wynędzniałego polskiego podatnika organizacja charytatywna wyspecjalizowana w udzielaniu na zawołanie pomocy cudzoziemcom (sic!) w czasie wojennym.

Po osi szosy północnej wiodącej z przełęczy Gór Guadarrama, poprzez tereny rozległej dzielnicy uniwersyteckiej szła na stolicę ta zwycięska już ofensywa. I tam także, w świetle reprezentacyjnej alei, niedaleko Plaza de la Moncloa stoi wyniosły kamienny Łuk Triumfalny z rzymską kwadrygą na szczycie – dedykowany „Zwycięskiej Armii 1936-1939”.

Dostęp do podnóży Łuku jest nieco utrudniony, podobnie jak i do innych wielkich i małych obiektów związanych z Wojną Domową, czego liczne przykłady tu podawaliśmy. Ale w tym przypadku może to i lepiej? Niech Łuk trwa niezagrożony! Takie duże budowle podziwia się wszakże z dalszej perspektywy.

Marcin Drewicz, wrzesień-październik 2018

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!