Felietony Kultura

IMPRESJE I DYGRESJE Z PODRÓŻY HISZPAŃSKIEJ – część pierwsza

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CO SIĘ DZIEJE W ŚWIĄTYNIACH HISZPANII?

Impresje, więc nie jakieś ustalenia, czy uśrednienia statystyczne, lecz to, co wędrowiec na swej drodze napotkał. Mógł przecież napotkać coś innego. Nie jemu wiedzieć, czy to jest dla tamtego kraju typowe, czy właśnie nietypowe.

Skoro tak, to uściślijmy, że nie „Hiszpanii”, lecz Kastylii – „obojej Kastylii” – na czele z Toledo, z Madrytem i z kilkoma innymi podobnie sławnymi na cały świat miastami.

Jak jest w innych regionach? Jak jest w innych, nie odwiedzonych przez nas miastach i wsiach Kastylii? Możemy się tylko domyślać, czy jest tam podobnie, czy może zupełnie inaczej. Przecież na przykład w Polsce wskaźniki „dominicantes” (frekwencja na coniedzielnej Mszy Świętej) dla najmniej pobożnej i dla najbardziej pobożnej diecezji mają się jak 1:3.

I jeszcze jedno – „nie piszemy tu wszystkiego”! Dlaczego? Ano dlatego, że jest tego mnóstwo, nie do ogarnięcia – tysiące lat wielkiej cywilizacji. Tu prezentujemy tylko cykl kilku skromnych artykułów; a gdyby chcieć rzecz potraktować, jak to mówią, całościowo, trzeba by się imać formy i rozmiarów książki. Może kiedyś…

Tak więc w Madrycie czy w Toledo, czy to w tygodniu, czy w niedzielę, na Mszy Świętej w parafialnym kościele zbierze się z reguły kilkadziesiąt osób; do stu bodaj ani razu nie zdołaliśmy się doliczyć. Przeważnie kobiety, starsze, lecz nie najstarsze. Starsi mężczyźni też są widoczni. Młodzieży nie widać, rodzin z dziećmi też nie widać. O, tam ojciec z dwoma dorastającymi synami; tam znowu małżeństwo z jednym dzieckiem za rączkę, a drugim w wózku – to wszystko. Gdzieś w kąciku młoda dziewczyna modli się klęcząc w ławce, opodal mężczyzna w średnim wieku, aczkolwiek dzisiejsi Hiszpanie (Kastylijczycy) w świątyni prawie wcale nie klękają (sic!). Ściślej zaś: Nie robili tego wtedy, gdyśmy te ich świątynie nawiedzali.

My w Polsce słusznie mamy do naszego kleru pretensje, że śpiew kościelny (mszalny) jest u nas w upadku. Ale w Kastylii on już był upadł. U Świętego Jakuba w Toledo starsza matrona, zajmująca wraz z innymi miejsce w ławkach, w nawie kościelnej, intonuje pieśń „na wejście”. Współwierni skwapliwie podchwytują; trwa to przez dwie, może trzy zwrotki. W jednej ze świątyń madryckich intonuje ksiądz-celebrans, lecz wierni podchwytują dosyć niezbornie. W sanktuarium Świętego Jana od Krzyża w Segowii – tam znajduje się grób tegoż świętego – w czasie Mszy niedzielnej cztery karmelitańskie nowicjuszki śpiewają utwory, jakie polskie ucho identyfikuje (może błędnie) jako pochodną którejś z edycji Światowych Dni Młodzieży; zebrani w nawie śpiewu prawie nie podejmują. Gdzie indziej jest podobnie – a dane nam było uczestniczyć w ponad dziesięciu Mszach Świętych; także tych wieczornych – godzina dziewiętnasta lub dwudziesta – cieszących się czy nie większą frekwencją, aniżeli te odprawiane za dnia. Pamiętajmy bowiem, że w Hiszpanii (i w ogóle w tamtym i podobnym klimacie) aktywność ludzka jest niejako przesunięta o te dwie godziny do przodu względem tego, co mamy w Polsce: przed godziną dziesiątą (rano) na ulicach pustki, ale wieczorem tłumy, przynajmniej w centrum Madrytu oraz w turystycznych centrach innych miast. Jakiś promil z tego tłumu zachodzi do kościoła na wieczorną Mszę.

Organy w świątyni milczą, chociaż niektóre z tych instrumentów są to liczące stulecia arcydzieła sztuki i techniki organmistrzowskiej. Zatem nikły śpiew albo milczenie – u nas to się nazywa „cicha Msza”. Atoli u Świętego Krzyża w Madrycie (bo to chyba tam właśnie było, lub w innym dużym stołecznym kościele) kler wpadł na pomysł, jaki dla polskiego prostaczego umysłu jest poza zasięgiem wyobraźni. Na zakończenie Mszy Świętej zakrystian (lub może sam celebrans) zwyczajnie naciska guzik w magnetofonie i poprzez głośniki rozbrzmiewa nabożna pieśń z nagrania. Proste? Ani duchowni, ani świeccy nie muszą już nawet próbować forsować swoich gardeł, gdyż nabożne dźwięki wydaje za nich elektroniczny samograj. No to może – podpowiada Zły – niech każdy tak samo uwinie się w swojej własnej sypialni z codziennym pacierzem porannym i wieczornym – niech samograj mówi pacierz, a my zajmijmy się czymś innym… Oby nigdy do tego nie doszło! W Hiszpanii, w Polsce, ani gdziekolwiek indziej.

W ogóle Msze Święte są w Kastylii odprawiane szybko, wartko, wprawdzie z kazaniem, ale bez jakiejkolwiek asysty ołtarzowej. Nie ma ministrantów! Ksiądz-celebrans jest sam. A skoro mówimy o aberracjach obserwowanych na zachodzie dzisiejszej Europy, no to nawet i ministrantek też tam nie ma. Sutanny też nie widzieliśmy; księża chodzą w czarnej koszuli z koloratką. Owszem, w madryckiej Katedrze Polowej (ale wojskowy biskup nazywa się tam nie Polowy, ale Obozowy, czy raczej Oboźny; co kraj to obyczaj) odprawiano jakby poważniej, staranniej, a księdzu celebransowi asystował młody człowiek w albie. Nazajutrz odbywał się tam malowniczy ślub – pan komandor wydawał córkę za mąż.

Dzisiejszy Hiszpan czy Hiszpanka wchodząc do kościoła nie klęka, ale się przeżegna na stojąco. Na Przeistoczenie część z nich klęka, na Podniesienie prawie nikt, Komunię Przenajświętszą przyjmują oni na stojąco, wielu „na rękę”. A my podobno także i w dziedzinie kościelnej koniecznie mamy „równać do Zachodu”, no bo właśnie Zachód, lecz obecnie słyszymy że także Azja i Afryka w czymś tam obowiązkowo mają właśnie nas Polaków „ubogacić”. O tym tajemniczym „ubogacaniu” słuchaliśmy dużo ostatnio przy okazji krakowskich Światowych Dni Młodzieży, dwa lata temu.

„Przekażcie sobie znak pokoju…” – o tak, to musiało przyjść do nas aż z „posoborowej” i zarazem już „demokratycznej” Hiszpanii. Pamiętamy jeszcze lata 80. ubiegłego wieku oraz naszych polskich czcigodnych księży, którzy długo opierali się przed wypowiadaniem tej formuły w trakcie przez siebie samych odprawianych Mszy Świętych. Pouczali oni, że przecież cała Msza Święta, lecz także rozmaite nabożeństwa, a nawet sama nasza obecność w świątyni, na cmentarzu lub pod przydrożną kapliczką, pod przydrożnym krzyżem, bo w ogóle modlitwa, na czele z tą najprostszą domową, same przez się są najlepszymi, więc i dopełnionymi znakami pokoju. „Nic nadto więcej nie potrzeba” – podkreślali oni.

U nas jakoś rzecz opanowano, lecz Hiszpanie nadal ochoczo obcałowują się i obejmują, a niektórzy biegają po kościele, aby dotrzeć ze „znakiem pokoju” do krewnych lub znajomych stojących w innym jego krańcu. Co kraj to obyczaj.

Którzy nie widzieli, nie uwierzą – ale to się, niestety, dzieje. Otóż w kościele Świętej Teresy w Avila, który stoi w miejscu urodzenia tej wielkiej patronki, Komunię Przenajświętszą rozdawała zwykła sobie pani starsza, która w tym celu wyszła z ławek, gdzie dotąd zajmowała była miejsce pośród innych wiernych. Wyobrażacie to sobie? Bo nasz prostaczy polski umysł bynajmniej nie w pierwszej chwili zarejestrował i pojął, co to się tam właściwie wyrabia. Trzeba było podejść bliżej, by się upewnić – z takich rąk Komunii oczywiście nie przyjęliśmy.

Winien jest przecież ksiądz, gdyż to tylko i bezwzględnie kapłan – o czym aż do tamtej chwili i my także byliśmy święcie przekonani – ma dostęp do Tabernakulum. Tymczasem ksiądz-celebrans gdzieś na te parę minut zniknął, a jego rolę szafarza Sanctissimum gładko przejęła owa matrona, ubrana po cywilnemu. Zebranym to wcale nie przeszkadzało – jeden przyjmował do ust, inny na rękę, tam i wtedy chyba nikt nie ukląkł. Cyborium z pozostałymi Komunikantami matrona schowała z powrotem w Tabernakulum, drzwiczki zamknęła na kluczyk…

Więc nie był to już obrzęd katolicki, chociaż odbywał się pod szyldem katolicyzmu, i to na dodatek w świątyni w szczególny sposób dedykowanej tej jednej z najbardziej sławnych w dziejach katoliczek, mianowicie Świętej Teresie Wielkiej – w sławnym, starodawnym i przepięknym (jak one tam wszystkie) mieście Avila.

Rację miał Pan Zagłoba, że oto „diabeł się w ornat ubrał i ogonem na Mszę dzwoni”.

Wędrujemy dalej. W Segowii, we wspomnianym już sanktuarium Świętego Jana, duchowego i zakonnego współbrata owej świętej, zamierzamy się zaopatrzyć w przykościelnym kiosku z dewocjonaliami w święte obrazki – prezenty z wyprawy. Drogo! Także jak na „strefę euro” (do której Hiszpania też należy).

– Señor – pytamy starszego jegomościa prowadzącego kiosk – czy te obrazki (oraz inne oferowane tu dewocjonalia) są poświęcone przez księdza (sacerdote)?

No bo w Polsce, jeśli nie są, to się idzie do pierwszej z brzegu zakrystii, i tam napotkany duchowny wypowiada nad owymi przedmiotami stosowną krótką modlitwę, kropi je wodą święconą i czyni nad nimi znak krzyża – i już.

– Nie są – odpowiada nasz rozmówca – ale zaraz będą.

Odżyły wspomnienia. Otóż piszący niniejsze znał w czasach szkolnych dwóch kolegów, tu w Polsce (dzisiaj zapewne wielkich personatów), którzy mieli szczególny sposób wydobywania się z przyjmującej dla nich niekorzystny obrót chłopięcej sprzeczki. Jak na komendę robili oni mianowicie skupioną minę, po czym kreślili na sobie znak krzyża z namaszczeniem godnym arcybiskupa, składali ręce jak do modlitwy, wznosili wzrok ku niebu i przymykali powieki. Ach! My jeszcze do takiego typka coś krzyczymy, lecz tu przed nami stoi już odmieniony „mąż boży”, któremu my, profani, wszakże przeszkadzamy w cichej „rozmowie z panem” („boży” i „panem” piszemy tu świadomie małą literą, boć przecie nie o modlitwie tu mowa, lecz o obłudzie).

Otóż nasz hiszpański sprzedawca dewocjonaliów zachował się tak samo jak tamci dwaj, po czym schylił się nad owymi kupionymi już przez nas za ciężkie „eurosy” świętymi obrazkami i powoli uczynił nad nimi znak krzyża. Ale to nie wszystko. Widząc przybyłego z daleka cudzoziemca wykonał on inną jeszcze „posługę”. Z szuflady dobył mianowicie jakąś zadrukowaną i ostemplowaną karteczkę i wraz z obrazkami starannie zapakował ją w kopertę.

Teraz to już są prawdziwe relikwie – usłyszeliśmy.

Karteczka okazała się świadectwem, że mianowicie załączone do niej przedmioty – w omawianym przypadku te małe wizerunki kilku świętych Kościoła – są to relikwie Świętego Jana od Krzyża (sic!), sądząc z opisu, chyba już trzeciego stopnia, których prawdziwość potwierdza kilkoro wymienionych z imienia i nazwiska włoskich profesorów anatomii i chemii. Przyznacie sami, że w pomieszczeniu, w jakim tę karteczkę otrzymywaliśmy, brakowało już tylko powieściowego Sanderusa oferującego na sprzedaż sproszkowane kopytko osiołka, na którym Święta Rodzina uciekała do Egiptu. Żeby było jasne – werdyktu włoskich ekspertów my tu bynajmniej nie podważamy, lecz dotyczył on doprawdy innych obiektów, aniżeli te nasze święte obrazki.

Innych? Czyżby? Obrazki? Czy to, co zostało zafoliowane w każdym z tych obrazków z wizerunkiem karmelitańskiego mistyka? Przypatrzmy się uważnie, co to właściwie żeśmy nabyli! Oto mały okrąg w rogu obrazka, a w nim zatopiony mały kawałek współczesnej nam tkaniny. To część znacznie większej całości, w jaką zawinięte były doczesne szczątki Świętego Jana w czasie prowadzonych nad nimi badań w latach 90. XX wieku! Co kraj to obyczaj. Stąd mogą brać się nieporozumienia.

Atoli tak „poszerzaną” drogą można dojść przecież „znacznie dalej”. W madryckim kilkupiętrowym sklepie z książkami i nagraniami mamy oto dział Ciencias Humanas (Nauki o Człowieku), a w nim pod-działy szczegółowe o nazwach, od lewa do prawa: Psicologia (4 regały), Esoterismo (1 regał), Religion (1 regał) i osobno Espiritualidad (2 ragały, Duchowość), lecz także Autoayuda (2 regały, coś jakby Samopomoc) i wreszcie Pedagogia (1 regał). Każdy regał ma szerokość około 1.2 m i liczy siedem półek. Aby nie było niedomówień śpieszymy nadmienić, że w pod-dziale Religion stoi zarówno „Biblia” (lecz już nie pytajcie, czy wydanie to ma „imprimatur” i „nihil obstat”), jak i „Buddismo”, i wiele więcej.

W bogatym madryckim Muzeum Ameryki, w sali też o nazwie Religion, prezentuje się natomiast wykonane w XVI-XVIII wieku Krzyże Pańskie, różne amerykańskie wizerunki Matki Najświętszej i inne katolickie znaki, wymieszane (sic!) z rozmaitymi pogańskimi idolami będącymi zarazem – przyznajmy to – wspaniałymi zabytkami kultur prekolumbijskich. I pomyśleć, że opodal gmachu tegoż muzeum stoi nadnaturalnych rozmiarów modernizująca rzeźba przedstawiająca jeźdźca pochylającego się nad niewiastą, która się do niego garnie, i ku której on wyciąga ramiona aby zabrać ją ze sobą w dalszą podróż dziejów doczesnych. Gdyż rozumiemy, że jeździec to katolicka prawowierna Hiszpania, a niewiasta to Ameryka, lecz Filipiny pewnie też.

W przebogatym – jak one tam w ogóle – madryckim Muzeum Archeologicznym znajdujemy za to chwilkę „wytchnienia”. Kolejna mianowicie gablota zawiera ozdoby, oczywiście szczerozłote, wykorzystywane w czasach na długo przed Chrystusem na terenie Iberii do uprawiania kartagińskiego (punickiego) kultu nie złotych nawet, lecz żywych cielców, a nawet potężnych byków, o kształtach owych naszych turów znanych nam wszakże już tylko z obrazka. Nasze „wytchnienie” polega na tym, że ponad ową gablotą jako komentarz z epoki (acz z przeciwległego, wschodniego krańca Śródziemnomorza), zamieszczono cytaty z Biblii, w których przestrzega się Izraelitów przed popadnięciem w taki właśnie kult i w ogóle gani się pogan i wszelkie ich sprawki.

Jak byki, to i „corrida de toros”, co w wolnym tłumaczeniu oznacza uganianie się z bykami. Byliśmy, widzieliśmy! Całe to widowisko robi duże wrażenie, jakiego transmisje telewizyjne w pełni bynajmniej nie oddają. Czytaliśmy też gdzieś, że dawno już temu papież corridy ponoć zakazał. No i co? No i był to podobno ten jedyny rozkaz papieski, jakiego hiszpańskie władze ani królewskie, ani kościelne, po prostu… nie wykonały.

Lecz im to wybaczcie. Dlaczego? Dla przykładu – w madryckim rozległym i dostojnym Muzeum Morskim wisi obraz przedstawiający modlącego się na klęczkach przed Krucyfiksem Świętego Piusa V. Ale anioł z nieba każe mu odwrócić głowę od wizerunku Męki Pańskiej i spojrzeć za siebie. A tam szeroka perspektywa wód Zatoki Lepanto, na których katolickie eskadry właśnie palą i topią, jedną po drugiej, tureckie zbrojne galery. Działo się to w dzień Matki Bożej Różańcowej – pamiętajmy.

W obydwu zaś wspomnianych sanktuariach karmelitańskich – i tym w Avila, i tym w Segowii – znajdują się widoczne dla przybysza inskrypcje o tym, że w roku 1982 Święty Jan Paweł Drugi, który wszakże w swych czasach młodzieńczych wychowywał się był na pismach obojga wspomnianych wielkich hiszpańskich i zarazem kastylijskich mistyków, nawiedził je i modlił się w nich z wdzięcznością. Nie musimy dodawać, że zarówno odniesienia do osoby Św. Teresy – w Avila, i Św. Jana – w Segowii, widoczne są, częściej w Avila, w rozmaitych kontekstach turystycznych i marketingowych. Ponadto zaś mamy teraz ogłoszony przez papieża Año Jubilar Teresiano (Tereziański Rok Jubileuszowy).

Hiszpanie najwidoczniej chętnie stawiają pomniki, i nie przeszkadza im, że w jakimś nie za dużym nawet mieście jakaś sławna osoba ma ich więcej niż jeden; pomników Świętej Teresy, tych dużych plenerowych, na ulicach i placach naliczyliśmy w Avila trzy, natomiast po kościołach jest ich znacznie więcej, obrazów także, podobnie w innych hiszpańskich miastach.

Tak więc miłośnicy pomników jeszcze w wieku XIX postawili w Madrycie pomnik nawet… Szatanowi (sic! Ángel Caido, w parku Buen Retiro), podobno jedyny taki w Europie, a może i na świecie. I to w czysto (!?) katolickim Madrycie!!! Lecz od tego akurat pomnika my trzymaliśmy się jak najdalej. Bądźcie zatem ostrożni. Tam w księgarniach, pośród mnóstwa innych, są oferowane także bogato ilustrowane pozycje w rodzaju „Madryt magiczny”, „Szlakami stołecznego okultyzmu”, i tym podobne. Apage satanas!!!

Natomiast w sklepach z jak najbardziej katolickimi dewocjonaliami – znowu ten temat! – także tych na ulicach Madrytu i innych miast, są w ofercie całe galerie, czy też serie świętych obrazków, nawet po tylko 15 centów za sztukę. Ale my tu nie o cenach.

Czy macie obrazek lub obrazki z Męczennikami Wojny Domowej (Mártires de Guerra Civil; ostatni papieże beatyfikowali już kilkaset osób z tego grona)?
Nie, skąd, my tu mamy tylko postacie „antiguo” (dawne), a nie „moderno” (nowe).
Czyżby? A tu jest przecież Ojciec Pio, osoba jeszcze bardziej „moderno”, aniżeli Męczennicy Wojny Domowej.
Oj tam… Ale obok jest Święty Juda Tadeusz – „antiguo clásico”.
Skoro „antiguo”, to czy macie Św. Jakuba Pogromcę Maurów (Santiago Matamoros, ten z Compostelli) lub Św. Ferdynanda Króla (obydwaj należą do grona patronów Hiszpanii tej rangi, jaką w Polsce mają Św. Wojciech i Św. Stanisław Biskup, a na Węgrzech Święci Królowie Stefan i Władysław)?
O, nie. Tych akurat obrazków nie drukują.

Ale to było w Madrycie, więc obrazek głównego patrona tegoż miasta, czyli Św. Izydora Oracza, na szczęście był w sprzedaży. Nota bene – znamy pewną wiejską parafię na Mazowszu pod wezwaniem właśnie tego patrona.

Wszelako, zmieńmy choć na chwilę ogólny wydźwięk tych naszych hiszpańskich obserwacji i komentarzy. Ludzie i tam też się przecież modlą, aczkolwiek dzisiejsze formy hiszpańskiej codziennej pobożności mogą być dla Polaka trochę dziwne, albo i niedostrzegalne.

Na ścianie jednej ze świątyń toledańskich widnieje napis, że tam właśnie trwa całodniowe wystawienie Najświętszego Sakramentu. W środku wszystko „jak w Polsce” – w dzień powszedni kilka osób klęczy, kilka innych siedzi. Turyści zaglądają, rozglądają się, lecz głębiej nie wchodzą, skoro ta przestrzeń ma być w szczególny sposób „religioso”. A który turysta wejdzie jednak głębiej, to i on modli się stojąc lub (nawet) klęcząc.

We wspomnianym madryckim kościele Świętego Krzyża pierwsza na prawo od wejścia znajduje się kaplica z dużych rozmiarów figurą Chrystusa dźwigającego Krzyż właśnie. Przed tym wizerunkiem zawsze stoi (nie klęczy) gromadka ludzi, w różnym wieku, w milczeniu, niektórzy nawet dłuższą chwilę. W takoż madryckim kościele kapucynów, od nazwiska fundatora zwanym Medinaceli, na wysokim na jakieś osiem metrów tarasie poza głównym ołtarzem (po tej stronie Alp, a może już i Pirenejów takie formy architektoniczne nie występują) znajduje się natomiast cudowna figura Chrystusa Nazareńskiego Wykupionego z Niewoli. I tam także, wysoko, przed ozdobną kratą też zawsze ktoś stoi, w milczeniu, nawet i długo – młoda kobieta, starszy mężczyzna, Amerykanka-Indianka z dwojgiem dzieci…

Na ziemiach polskich są z dawna obecne inne egzemplarze tego wizerunku Nazareńskiego Chrystusa Pana, że wymienimy ten z wileńskiego Antokolu, czy z warszawskiego Solca. Tam w Madrycie, zza kraty, pod kątem, widać po jednej stronie mozaikę obrazującą oswobodzenie chrześcijańskich niewolników z rąk Maurów (tym zajmował się zakon Tercjarzy – z niebiesko-czerwonym równoramiennym krzyżem na habitach). A w Toledo – dodajmy – w wysokie granitowe ściany kościoła San Juan de los Reyes, na zewnątrz (sic!), są wmurowane setki kompletów kajdanów, w jakie zakuci byli tacy niewolnicy. Na myśl przychodzi „Odbicie jasyru” – skąd my to znamy? Jednakże lekkokonni Tatarzy krępowali swoje ofiary w inny sposób.

Drugie zaś skrzydło madryckiej mozaiki jest gorzej widoczne, aczkolwiek oswobadzane osoby mają na sobie ubrania już dwudziestowieczne – marynarki itp. Czyżby to był obraz uwolnienia więźniów z rąk republikańskiej „czeki” w okresie Wojny Domowej? Na miejscu nie zdołaliśmy się dowiedzieć. Może internet podpowie? Co by nie mówić, my Polacy także i to znamy dobrze. Chciał-nie chciał – ale znamy. Bo było!!! Co na to poradzić?

Nie natrafiliśmy akurat na żadną fiestę, ani procesję, w jakich hiszpańska pobożność nadal się w szczególny sposób uzewnętrznia. Ale w Avila byliśmy świadkami plenerowej próby orkiestry, złożonej z blisko pięćdziesięciorga młodych ludzi płci obojej, która szykowała się do takiego właśnie procesyjnego wystąpienia. Pięć werbli, reszta to instrumenty dęte blaszane, z dużym udziałem owych charakterystycznych piskliwych trąbek sygnałówek. Zrazu brzmiało to jakby pobudka sławnych hiszpańskich „tercios” – oddziałów piechoty z XV-XVII wieku (niedawno Telewizja Polska emitowała hiszpański film historyczny „Kapitan Alatriste”). Później muzycy przeszli już w takt powolny, nie marszowy nawet, lecz właśnie w procesyjny.

Świeckie zaś skojarzenie jest takie, że podobnie wyposażona i prowadzona, ale mniejsza orkiestra gra „paso doble” w trakcie corridy odbywającej się na madryckiej Ventas, i gdzie indziej.

Miała tu być – owszem, pamiętamy – mowa o tym akurat, co się obecnie dzieje w hiszpańskich świątyniach. Nieprawdaż? Lecz przecież życie doczesne jest to system naczyń połączonych, więc sprawy z wnętrza świątyni i te spoza tego wnętrza wzajemnie się przenikają. Skoro mowa o „tercios”, to się o nich można najwięcej dowiedzieć w toledańskim Alkazarze (Zamku), który to obiekt sam w sobie stanowi filar hiszpańskiej tradycji i starczy za osobny temat rozważań (sic!), a na dodatek mieści w swych murach przebogate Muzeum Wojska, przeniesione tu z Madrytu przed kilku laty. I oto właśnie w pewnym nieuczęszczanym zaułku wielkiego Alkazaru spostrzegliśmy w kamiennej niszy figurkę Matki Boskiej – nie mamy pewności, czy aby to było jedno z przedstawień Matki Bożej (Toledańskiego) Alkazaru; bo i takie wezwanie istnieje. Obok figurki znajduje się ozdobna plansza z obszernym tekstem. Czytamy, jak to w trakcie ciągnącej się na przełomie XVI-XVII wieku Wojny Flandryjskiej oddział „tercios” został osaczony przez wroga na wyspie w delcie Renu i Mozy, jak komendant wraz z żołnierzami poświęcili swe dusze w szczególny sposób Matce Najświętszej, i jak Ta cudownie wyprowadziła ich wszystkich z obieży. „Ciebie On z łowczych obieży wyzuje…” – a to już staropolski tekst, też z tamtej wielkiej epoki.

Dzisiejsze brygady Hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej nazywają się właśnie „tercios”, a za patronów mają owych wielkich wodzów z tamtej właśnie epoki Złotego Wieku (Siglo de Oro).
Niektórzy ludzie, kobiety i mężczyźni, noszą coś na szyi. Można się temu lepiej przyjrzeć w bezruchu, na przykład w wagoniku metra. Wielu z nich ma zawieszone jakieś „bobki”, jakby to nazwał pewien znany nam ksiądz starszej daty. Lecz widać i takich Hiszpanów, starszych i młodszych, którzy mają krzyżyk lub medalik. Dlaczego użyliśmy zdrobnienia? Często jest to bowiem prawie, że biskupi pektorał – pozłacany czy może w ogóle złoty krzyż kilkucentymetrowej długości. A medalik z Matką Boską, to jakby jakiś denar, większy i grubszy od tych, jakie bili hiszpańscy królowie w epoce Złotego Wieku, której to epoki chwalebne wspomnienie przeziera w odwiedzanych przez nas miastach zewsząd.

W Toledo, liczącym kilkadziesiąt tysięcy mieszkańców i tyleż turystów odetchnęliśmy z ulgą, że Hiszpanie swoich ciał (jeszcze) nie tatuują. Kilkumilionowy Madryt nakazał, niestety, zmienić to przekonanie. Jednakże plaga tatuażu, a z tym przyjmowania na swoje ciało „znaku bestii”, tamtą zachodnioeuropejską i światową stolicę dotyka obecnie w stopniu chyba mniejszym, aniżeli dzisiejszą biedną wszech-naśladowczą Warszawę. Co z tym robić? Przecież ci ludzie, teraz jeszcze młodzi, postarzeją się już na zawsze pokryci owymi dziwacznymi malunkami i z nimi razem zostaną wreszcie pochowani.

Uwaga! Kolejne skojarzenie. W Muzeum Prado najbardziej oblegane przez zwiedzających są dwa obrazy Hieronima Boscha: „Siedem Grzechów Głównych” (prezentowany w gablocie w pozycji poziomej) oraz „Ogród Rozkoszy Ziemskich” – tryptyk z jednym skrzydłem przedstawiającym wygnanie z Raju, a drugim Piekło (pośród innych także o nim śpiewał ś.p. Jacek Kaczmarski); no i może jeszcze Velázquez’a „Panny Dworskie”. Dlaczego akurat te dzieła? Czy wielojęzyczny „audioguia” (dźwiękowy przewodnik na słuchawki) więcej mówi turystom o nich, aniżeli o tysiącach innych?

Choćby z tego powyższego ledwie zarysu spraw hiszpańskich wynika raz jeszcze, iż bezrefleksyjne i zarazem całościowe kopiowanie przez Polaków zjawisk zaobserwowanych „na Zachodzie” stanowi, bo musi stanowić, niebezpieczną pułapkę, także – jak widzimy – w zakresie spraw Kościoła i Świętej Religii; pułapkę polegającą niekiedy na polskim samoośmieszeniu się. Zresztą, jeszcze około dziesięć lat temu słyszeliśmy, ale dziś ta mowa już wygasła, że to my Polacy mamy reewangelizować zachodnią Europę, także poprzez masowe osiedlanie się w krajach zachodu. No to wreszcie jak? W tę czy we wtę? Bo skoro jednocześnie „oni mogą nas dziś tak bardzo ubogacić”… Dziś? Ale czym?

Otóż tak! Mogą! Dzisiejsi Hiszpanie przewyższają dzisiejszych Polaków na pewno w dziedzinie tej elementarnej, codziennej, ludzkiej, pospolitej życzliwości, uprzejmości, serdeczności. Oni są życzliwi przede wszystkiem dla siebie nawzajem, a przy okazji także dla cudzoziemców, jeśli takich napotkają na swoich ulicach. Także w ten sposób przejawia się dziś to potężne dziedzictwo tamtej wspaniałej, przez tysiąclecia budowanej cywilizacji, jaka ogarnęła była wielkie połacie świata, i z której dorobku my tu w Polsce także wiele zaczerpnęliśmy, na ogół należycie nie zdając sobie dziś z tego sprawy. O cywilizacji „Hispanidad” napisano biblioteki. Będąca jej elementem życzliwość międzyludzka to osobny temat, który tu tylko sygnalizujemy, lecz czynimy to z całą mocą. Chciałoby się powiedzieć, że taki Hiszpan to „Polska dusza”, gdyby nie to, że on – cośmy wyżej byli zauważyli – Polaka w dziedzinie uprzejmości dziś właśnie przewyższa. Niech więc pozostanie, że obecnie Hiszpan jest to wprawdzie „Polska dusza”, lecz ta dawniejsza, z okresu do połowy XX wieku.

Na ulicach jest czysto, ponieważ Hiszpanie, starsi ani młodsi, po prostu nie śmiecą (sic!); lecz także dlatego, że tamtejsi sprzątacze, którymi są wcale nie cudzoziemcy-gastarbaiterzy, ale Hiszpanie – pośród wielu madryckich pomników jest także pomnik sprzątacza (sic!) – mają porządne w kilku rodzajach miotły, którymi wymiotą z porów trotuaru najmniejsze nawet drobinki rozbitego szkła. Dodajmy, że w niektórych dzielnicach dzisiejszej Warszawy tłuczenie butelek o chodnik po wypiciu (czasem jeszcze przed wypiciem!) wypełniającego je piwa jest ulubioną rozrywką niektórych gatunków naszej młodzieży, a drobiny szkła wciąż lśnią na chodnikach w blaskach słońca, gęsto jak piasek na plaży.

Pieszy na pasach lub zaledwie zbliżający się do pasów jest w Hiszpanii świętością, nawet dla owego bogatego młodzieńca pędzącego do dziewczyny swoim najnowocześniejszym sportowym wozem. Jak porządek, to porządek – więc pieszy przekraczający jezdnię nie po pasach lub na czerwonym świetle robi to na swoje własne ryzyko; lecz nie w pozbawionych krawężników, ciasnych i najciaśniejszych uliczkach Toledo, Avila, Segowii, czy w centrum Madrytu, gdzie panuje – bo inaczej nie da się żyć – swoista symbioza pomiędzy licznymi pieszymi, a rozważnie jeżdżącymi tam kierowcami.

Tłumy pieszych na ulicach, i pasażerów w metrze, lecz nikt nigdy nas choćby łokciem nie potrącił! Ani my nikogo. Jednak można.

Na wąskich zatłoczonych chodnikach, w ciasnych ulicach, prawie nie ma rowerzystów-piratów, ani podobnych im czcicieli hulajnogi lub wrotek. Ale oto na chodniku szerszym i swobodnym mija się dwoje pieszych. Z tyłu słyszymy omal nieuchwytne dźwięki rozpędzonego roweru, który – jak to dziś się nagminnie dzieje w Polsce – zaraz wbije się na pełnym gazie pomiędzy oboje tych pieszych, waląc ich mocno po łokciach i po niesionych w rękach ciężkich torbach, gdyż naszego polskiego czciciela roweru właśnie to bardzo „kręci”. Ale nie! Dźwięk rowerowych hamulców, przestrzeń pomiędzy mijającymi się pieszymi z każdym ich krokiem rośnie, i w nią dopiero celuje młody hiszpański rowerzysta, bezkolizyjnie!

W Toledo postawiono niedawno pomnik – naturalnej wielkości kolarz na rowerze – pochodzącemu z tamtego miasta mistrzowi, który jako pierwszy Hiszpan wygrał był Tour de France, i w latach 50-60. ubiegłego wieku sześciokrotnie zdobywał trofeum najlepszego „górala” w tym prestiżowym wyścigu. A wy, masakrujący pieszych na chodniku nowo-warszawscy czciciele rowerów? Czym wy możecie się wykazać, oprócz waszego grubego i pospolitego chamstwa przebranego w kosztowne zagraniczne kolarskie trykoty?

Kto, kogo i czym ma więc „ubogacać”? Rozszerzając gwałtownie perspektywę naszych rozważań dodajmy i to koniecznie, iż w dziejach i w kulturze tych dwóch „katolickich skrzydeł kontynentu europejskiego” – Hiszpanii i Polski – jest więcej podobieństw niż odmienności, z czego w obydwu krajach wciąż nie dość zdajemy sobie sprawę. Ale o tym już nie tutaj.

Marcin Drewicz, wrzesień 2018

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!