Felietony Kultura

IMPRESJE I DYGRESJE Z PODRÓŻY HISZPAŃSKIEJ – część ósma

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

MIESZANIN OBYCZAJOWYCH CIĄG DALSZY

Ogromna Bazylika Świętego Wawrzyńca stanowiąca centralny obiekt monumentalnego Królewskiego Monasteru El Escorial; nekropolia Królów Hiszpanii w epoce nowożytnej, począwszy od Cesarza Karola V, lecz zarazem Kościół Boży, jak każdy na szerokim świecie, wielki czy mały, w którym przechowuje się ten sam Przenajświętszy Sakrament i Msze Święte odprawia. Dla każdego uczciwego Hiszpana El Escorial jest to świętość, jak dla Polaka Wawel; a ponadto wraz z całym Monasterio wspaniała świątynia sztuki oraz skarbnica pamiątek Wielkiej Historii i Tradycji.

Znacie ludzki typ śródziemnomorski – raczej szczupła sylwetka, czarne włosy i oczy, niekiedy ciemniejsza cera. Wśród mających wszak różne pochodzenie narodów dookoła obsiadających Morze Śródziemne znajdziemy bardzo wielu ludzi w tym typie. I oto do wspomnianej Bazyliki w El Escorial, w której ciągle kręcą się jacyś turyści, wkracza młodzieniec w typie właśnie śródziemnomorskim i… w czapce-jarmułce na głowie. I on tej czapki przed Najświętszym Sakramentem wcale nie chce zdjąć (w odróżnieniu od madryckiego żebraka wspominanego przez nas w poprzednim odcinku)! Bazylika wraz z całym Escorialem (jego dostępnymi dla turystów sektorami) stanowi zespół muzealny. Młodzieniec wymachuje więc biletem wstępu przekonując, że on „przecież zapłacił” (sic!), a tak w ogóle to on „nie rozumie” (takich „nierozumiejących” to myśmy już w naszej hiszpańskiej podróży spotkali – przypomnijcie sobie – a i w na przykład polskojęzycznej telewizji też. Przykra, kłopotliwa, a u nas w Polsce na szczęście dotąd (i oby nadal!) nie występująca scena przedłuża się. Co za bezczelny upór! To jest oburzające! Przecież nie płaciłeś, taki owaki, za chodzenie w czapce po kościele!

A co było później, o tym „z najdalej posuniętej ostrożności procesowej” zamilczymy. Tak więc pilnie uważajmy, tu w Polsce (w Hiszpanii i w innych krajach też), aby desakralizacja, a więc sprofanowanie i w ogóle spoganienie (sic!) naszych polskich świątyń nie osiągnęły ani tego, ani dalszych stopni upadku. Lecz przede wszystkiem trzeba zawrócić tę desakralizację, która już była dotąd, niestety, także w niektórych polskich kościołach postąpiła!

* * * * *

Wracamy do tematu żebrania, lecz już pozaświątynnego. Owszem, w Madrycie są żebracy, nieliczni, także pod kościołami, lecz są to Hiszpanie. Cyganka też się pojawiła, ale czy ona jest miejscowa, czy na przykład z postkomunistycznej Rumunii (jak w Polsce w latach 90. XX wieku), tego my już nie wiemy.

W metrze są dwa sposoby żebrania. Pierwszy to taki, że ktoś wchodzi do wagonu, odczeka aż pociąg ruszy, po czym wygłasza swoją kwestię, szybko kończy, przechodzi w tę i z powrotem z nastawionym kubeczkiem.

Drugi sposób polega na przechodzeniu podwójnym lub nawet potrójnym. Najpierw rozdaje się do rąk i rozkłada na wolnych siedzeniach kartki z krótkim tekstem, aby ludzie sobie przeczytali o motywach i potrzebach żebrzącego. Lecz pan starszy, który bynajmniej nie żebrał, ani nie „chodził po kweście”, lecz jedynie orędował w jakiejś publicznej sprawie, także posługiwał się tą metodą, nalegając aby ludzie te kartki wzięli ze sobą. A że ludzie zrobią co zechcą, przeto po krótkiej chwili przechodzi się z powrotem, zbierając nie wzięte kartki i zarazem pieniężne datki do puszki. Można też zrobić nawrót i nadstawić puszkę jeszcze raz.

„Soy chico pobre…” – „Jestem ubogim chłopakiem…”. Tak zaczynał się tekst na karteczkach rozkładanych przez nastolatka o wyglądzie sportowca (w krótkich spodenkach i z krótkim rękawkiem wielu tak tam wygląda). „Chico” żebrał nie byle gdzie, lecz w podziemnej kolejce podążającej na lotnisko. Oho! Zbierając karteczki zatrzymywał się przed osobami z dużym bagażem i chwilę spoglądał im wyczekująco w oczy. Lecz tylko tyle – dalszej granicy nachalności absolutnie nie przekraczał, nie odzywał się. Co znaczą wieki cywilizacji!

Bodaj w pierwszym odcinku zauważyliśmy, że na poziomie wzajemnych międzyludzkich stosunków dzisiejsi Hiszpanie górują nad dzisiejszymi Polakami. Lecz przecież także żebranie może o tym świadczyć, skoro można je – jak wiele innych czynności ludzkich – prowadzić różnymi sposobami, w pewnym stylu, lecz także i zupełnie bezstylowo.

Wróciliśmy do Warszawy, stoimy na przystanku autobusowym, w środku białego dnia, w nieco mniej niż inne uczęszczanym miejscu, aktualnie jesteśmy tam sami. A tu nie wiedzieć skąd pojawia się nasz krajowy „chico”; lecz czy on „pobre”, czy może w rzeczy samej „rico” (bogaty), skąd nam to wiedzieć. Twarz jakaś taka posiniaczona, wygląd nieświeży, ręce w kieszeniach rozchełstanej kurtki… ooo, już ułapił nasz wzrok, gdyśmy się odwrócili nie spodziewając się niczego.

– Masz papierosa? – słyszymy jakieś mętne jęczenie.
– Nie mam. Co zrobić? Nie palę – pojednawczy ton, stosowny gest, mowa ciała.

Już się rozminęliśmy, oddalamy się co krok, ale rodzimy „chico” nagle za nami zawraca:

– Ale dlaczego ty nie masz papierosa? – jęczenie wstępuje na wyższe tony.

W takich razach nasza reakcja może być do wyboru: „hard” albo „soft”… Co to nas dzisiaj jeszcze czeka? Aha… Więc „soft”:

– I skąd ja mam ci wytrzasnąć tego papierosa, powiedz ty mnie?
– O ku…a – słyszymy. – Ja chcę papierosa…!

Koniec spotkania. Rozchodzimy się z naszym młodym współrodakiem.

A mu tu przepraszamy – skoro artykuł miał być o Hiszpanii – za nazbyt rozbudowany wątek polski. Lecz i on także – z ostatniej chwili. Tam w Hiszpanii, w gromadzącym najróżniejszego gatunku ludzi wielomilionowym Madrycie, ani gdzie indziej, nikt nigdy nas nie zaczepiał. A jeśli chciał już coś od nas i od innych uzyskać, to zachowując takie akurat formy, o jakich wyżej. „Chico pobre…”.

* * * * *

Muzyka hiszpańska. Kto jej nie zna? Kto jej nie rozpozna już po pierwszych lubych dźwiękach? Kto jej nie kocha? Uliczne muzykowanie nie jest wszakże formą żebractwa, lecz pożytecznego i uczciwego zarobkowania. Zależy, co i jak grają…! Czy aby nie hałasują komuś pod oknami?

I właśnie muzyki nam na ulicach hiszpańskich miast brakowało, choć może uprzednio mieliśmy o tych ulicach nieco chybione wyobrażenia. Owszem, zdarzali się uliczni muzykanci, niektórzy obsługujący (prawie) na stałe ten czy inny kompleks ulicznych ogródków restauracyjnych. Ale mało. Repertuar? Jakiś taki międzynarodowy. Dwa czy zaledwie trzy razy pojawił się gdzieś ten, kto wedle wyobrażeń cudzoziemców powinien by tam być wszędzie, mianowicie chłopak z „guitarra clásica y flamenca españiola”, czy z inną „zarzuelą” w swoim repertuarze. No to nawet my, z ubogiego postkomunistycznego kraju na dorobku (nie wierzcie telewizyjnej „propagandzie sukcesu”!), żeśmy mu tych więcej niż jednego „eurosa” nie szczędzili. Zasłużył!

Są, oczywiście, bary-teatry flamenco. Są i szkoły tego tańca. Do jednej takiej, zwiedzeni jakimś szczególnym rytmicznym stukotem, zabłądziliśmy, aż na piętro. Mieli akurat próbę; więc chociaż bez tradycyjnych kostiumów, to przecież ściany drżały, a wióry szły z podłogi. Tak jest! Tak trzymać! Powstań Hiszpanio!

Na tym polu destrukcja może i nie postąpiła jeszcze. Gra czasem, bardzo dobrze, że nie za głośna, muzyka z radia – w barze, z okna jakiegoś domu, z przejeżdżającego samochodu. Prawie nigdzie nie słyszeliśmy, tego obezwładniającego już od dawna naszą polską młodzież, anglojęzycznego łomotu-bełkotu (obecnie już raczej pseudo-anglojęzycznego, gdyż często jest to po prostu jakiś stek przekleństw, z czego polski naiwny słuchacz nie zawsze zdaje sobie sprawę). Prawie wszędzie rozbrzmiewa melodyjna i rytmiczna piosenka swojska, a zatem hiszpańska, która urodziła się po tej lub po tamtej stronie Océano Atlántico. Nasza polska młodzież i to także ostatnio zaczyna lubić, nazywając zjawisko słówkiem „latino”, od „latinoamericano”.

Dwie młode Polki. Przemierzyły taki kraj świata, aby być w Madrycie na koncercie pewnego latynoskiego piosenkarza. U nich akurat to jest owym kulturowym iunctim pomiędzy Hiszpanią a Polską. Lecz skoro podróż kosztuje (kiedyś mówiono: „w dewizach” lub „w twardej walucie”), to może nie na dwa dni, lecz na cały tydzień… Słusznie! Wszelako i to jest za krótko!

Słyszały o Toledo – odwiedzą więc i to miasto. Słyszały o Monasterio El Escorial – akurat tam się spotkaliśmy. Z rozmowy wnioskujemy, że są one dopiero na wstępnym etapie rozumienia spraw hiszpańskich; w każdym bądź razie chyba jednak mniej zaawansowane od nas (?!). Ale się przecież interesują, zwiedzają, oglądają, czytają… To całkiem dobre rezultaty jak na to nieszczęsne nasze młode pokolenie zmasakrowane (sic!) przez szkolny ustrój 6+3+3 (ale 8+4 jest prawie tak samo zły!).

Gdzie indziej dwóch młodych Polaków – panterki, plecaki, ładownice… Też tylko na tydzień, niestety. Ale ci „mają już wszystko zawczasu wynotowane”, są silni, zwarci, gotowi. Wspólny język chwytamy w pół zdania, co – przyznajcie – jest jednak wzruszające, zwłaszcza gdzieś tam, w dalekim świecie, z udziałem przypadkowo spotkanych rodaków.

„Szukamy śladów Wojny Domowej!”. Więc oni też! „Ale dawniejsze czasy również nas interesują!”. Nas także!

Z madryckiego lotniska jadą od razu do Doliny Poległych (my tam kończyliśmy!); stamtąd przez przełęcz w masywie Abantosa przejdą do Escorialu – wczesna jesień, więc już nie jest aż tak bardzo gorąco. Później Madryt i może wypad do Toledo. Do Segowii i do Avila też by chcieli, wiedzą czego tam szukać, ale w ciągu tylko tygodnia nie mają już na to czasu. My mówimy: Tak trzymać, o młodzi bracia-rodacy! Arriba Polonia!

Do dość odległej Samosierry też by chcieli. Wymieniamy odmienne opinie na temat tego bitewnego wydarzenia ubranego w – naszym zdaniem – chybioną legendę. No tak. Szkoda aż jednego dnia z tylko siedmiodniowego pobytu.

Niemniej, języka polskiego w Hiszpanii (w miejscach przez nas odwiedzonych) prawie nie słychać. To już język rosyjski słychać znacznie częściej. I chyba nie z tego to wynika, że Wszech-Ruś jest kilkakrotnie bardziej ludna od Polski.

W Muzeum Prado, jak i gdzie indziej, przytłaczającą większość zwiedzających stanowią Hiszpanie. Rosyjski jest tam drugim, po japońskim, słyszanym językiem obcym, najdalej trzecim – po angielskim. Czy tacy na przykład Francuzi czy Niemcy są aby tak bardzo milczący?

* * * * *

W społeczeństwie zmotoryzowanym jest już chyba poza wyobraźnią, że jakiś fragment podróży w ogóle można odbyć pieszo. Ten brak elementarnej wyobraźni i orientacji zaczyna zagrażać także nam w Polsce. Oto sympatyczna młoda osoba w madryckiej informacji turystycznej odpowiedziała na nasze pytania, aczkolwiek o pewnej rzeczy nas nie poinformowała. „Jak dojechać do Doliny Poległych?” (o której pisaliśmy w poprzednich odcinkach).

Z Madrytu nic nie jeździ do Doliny (sic!); przy czym oznacza to, że nie jeździ w górę Doliny pod samą Bazylikę. Z San Lorenzo del Escorial jeździ jeden (sic!) autobus dziennie, po południu; trzeba się zatem uprzednio dostać do San Lorenzo (autobus lub pociąg). Autobus ten czeka w Dolinie, to znaczy w górze Doliny, pod Bazyliką, dwie godziny, po czym wraca do San Lorenzo – raz dziennie, co powtarzamy.

Ale my w Polsce góry też mamy, i to jakie, więc wiemy dobrze, iż doliny mają swoje wyloty. Owe wyloty dolin bywają połączone szosą biegnącą u podnóża gór prostopadle do owych dolin i łączącą owe wyloty.

Czy my byliśmy gapowaci? Nie. Lecz dopiero po (!) pobycie w Dolinie Poległych, zszedłszy sześć kilometrów w dół do jej wylotu ku równinom Nowej Kastylii (bardzo miły to był spacer!), przekonaliśmy się naocznie, że ową szosą wiodącą u podnóża gór jeździ autobus, którym wartko można równie dobrze wrócić bezpośrednio do Madrytu, co i przyjechać z Madrytu do wylotu Doliny – skąd w górę trzeba już iść sześć kilometrów pieszo. Dla nas sama radość! Ale tam nikt tego już nie praktykuje (co widać), ani nawet informacja turystyczna o takiej możliwości nie informuje. Tylko – samochodamy… (sic!). Od drzwi do drzwi.

Pamiętacie zapewne, kto i kogo w telewizji strofował, że mianowicie „pan mi każesz gnać na piechotę, gdy świat jedzie samochodamy…”. Ach jak nam się wtedy to zdanko podobało! Nie wypierajcie się! Wtedy o jakże wielu rzeczach po prostu nie mieliśmy jeszcze wiedzy… i dziś też nam jej brak. Wiedza to potęga.

Więc my tu w Polsce stójmy nogami na ziemi. Nie pozwólmy się od niej oderwać. Samochodamy…? Dobrze! Samochód bywa pożyteczny. Ale nie dopuśćmy do aż tak daleko posuniętego stanu wyobcowania ze świata, którego wszak ważną częścią sami jesteśmy!

Pewien autor przewodnika po jednym z leśno-jeziornych regionów Polski już lata temu zauważył, iż zbierając informacje o komunikacji PKS trudził się był na próżno. Połączenia autobusowe pomiędzy różnymi puszczańskimi sadybami albowiem polikwidowano, gdyż odtąd wszyscy, miejscowi i przyjezdni, mają się przemieszczać już tylko własnymi „samochodamy”. Ot, „postępy postępu”, jak zatytułowano jedną ze stałych rubryk w pewnym polskim (dwu)tygodniku. Oby tylko rozwinął się tam zwyczaj brania „na łebka” podróżnego nie wyposażonego w samochód własny. My zaś nieodmiennie tęsknimy za furmankami, za pojazdami konnymi…

Na występującej u przybyszów niewiedzy o Dolinie Poległych niektórzy próbują ubić interes. Mówiono nam, jak to pewien pan, pomimo tego, co każdy może wyczytać w internecie, i pomimo tego co potwierdzała pewna pani, przekonywał turystów, że w Dolinie nie ma „servicio”, czyli noclegów ani posiłków. Że zatem, jeśli trafiło się do San Lorenzo nie w porze odjazdu owego autobusu, można do Doliny jechać taksówką. Autobus czeka dwie godziny i kosztuje w obie strony 5 euro (w jedną stronę 2.8 euro; dodajmy 9 euro od osoby za wjazd do Doliny, gdyż i ona jest przez Patrimonio Nacional „obiletowana”!). Taksówka, owszem, też poczeka, ale kosztuje – nie do wiary – aż… 45 euro! Nasi rozmówcy jednak szczęśliwie nie wpadli w tę pułapkę. My też nie. Gdy tam będziecie, bądźcie więc ostrożni i trzymajcie się za kieszeń!

Po co komu takie dziwne i kosztowne wygibasy, skoro tamtejsza nader obszerna Hospederia Santa Cruz (Gospoda Świętokrzyska) oferuje wyśmienite „servicio”, wbrew oszukaństwom wspomnianego pana.

A może to był jakiś przeciwnik polityczny w ogóle niechętny Dolinie i starający się sabotować tamtejszy ruch turystyczny i pielgrzymi? Kto wie?

Chyba jednak więcej jest politycznych zwolenników, gdyż turysta-plecakowiec-cudzoziemiec, w drodze do Doliny Poległych, im bliżej się swego celu znajdował, z tym większą spotykał się uczynnością ze strony miejscowych, że i w Polsce o taką też już niełatwo.

A nad grobem Caudillo poważna „señora”, przybyła tu wraz z rodziną z innej części kraju, ze wzruszeniem opowiada nam o zasługach Zmarłego. I nie przeszkadza jej, że my możemy tego potoku hiszpańszczyzny zwyczajnie nie rozumieć. Ale czego tu nie rozumieć? O czym jest ogólnie mowa, to przecież wiemy. Trzeba się zatem skupić i wychwytywać jak najwięcej „naszych polskich” wyrazów: „Dios”, „patria”, „defensa necesaria” (obrona konieczna), „contra del comunismo”, „sacrificio” (ofiara), „cruzada” (krucjata), „combate” (walka), „mártires” (męczennicy), „héroe”, „heroico”, „victoria”, „moral”, „nación”, „corporacionismo”, „Santa Iglesia” (Święty Kościół), „Santa Religión”, „justicia por los asesinos” (sprawiedliwość dla morderców), „fuera de la segunda guerra mundial” (poza drugą wojną światową; pani to kilkakrotnie powtarza), „reconstrucción”, „modernización”, „trabajo” (praca), „ganancia” (zarobek), „fortuna” (pomyślność, dorobek), „educación universal”, „progreso” (postęp, rozwój), „industria”, „exportación” (eksport), „autopistas” (autostrady), „fábricas”, „ciencia” (nauka), „cultura”, „artes”, „salvación” (ocalenie), „fuerza de l’estado” (siła państwa), „civilización español”…

Czym takim mogą się poszczycić ci, co przyszli po generale Franco – zapytuje pani? My wspominamy w tej rozmowie o katastrofie, jaką Polsce przyniosła druga wojna światowa, a wraz z nią bolszewia i komunizm. Nasza rozmówczyni jest jeszcze bardziej wzruszona. My zaś sobie porównujemy, że w tym samym czasie, w którym Hiszpanią rządził Franco wraz ze swoimi wybitnymi współpracownikami, władzę nad Polską z wiadomymi skutkami trzymali: Hitler, Stalin i z jego nadania Bierut, a z nadania Chruszczowa Gomułka, po nim Gierek. Bez komentarzy!

Też jesteśmy poruszeni. Z wyrazami podziękowania i szacunku całujemy panią w rękę. Lecz ona znienacka chwyta za naszą dłoń, po czym ściska ją i też całuje. Przygarnia nas wreszcie matczynym gestem: „O, amigo Polaco…”. „Gracias, señora… muchas gracias…”. No i kto powie, że Hiszpan czy Hiszpanka to nie jest „polska dusza”?

Rozmawialiśmy atoli wcale nie na tematy, „które należy pozostawić już tylko historykom”, ani na tematy, „jakimi młodzież się już nie interesuje” (czego dowody znajdziecie także w poprzednich odcinkach naszego cyklu). Oto przed jednym z punktów madryckiej informacji turystycznej utworzyła się zniecierpliwiona kolejka, gdyż pewien cudzoziemiec zapytał był o „cmentarze żołnierskie z Wojny Domowej”. Tu już rozmowa była prowadzona w języku „inglés”, a informacji udzielała młoda dziewczyna; i bardzo chciała jej udzielić, aczkolwiek z całego zajścia wynika, że o takie rzeczy turyści nie pytają.

Najpierw więc pośpieszna kwerenda internetowa (hiszpańskojęzyczna). Później dzwonienie do „centrali” i ustalanie czy to szczegółów, czy to „poprawnej wersji” – tak my to przynajmniej interpretujemy. Następnie – bo przecież czas upływa, a kolejka się niecierpliwi – błyskawiczny wykład o tym, jak to teraz w Hiszpanii jest; że mianowicie jest Dolina Poległych, i tam wszystkie te sprawy są skupione, a tu w Madrycie też coś gdzieś jest, ale sprawy tutaj są rozproszone.

Tam (w Dolinie) pani starsza, a tu młoda dziewczyna; tam prywatna przypadkowa rozmowa, tu służbowe udzielanie informacji… ale emocje wciąż są obecne. Słyszymy oto nagle – a tego ani internet, ani centrala tej sympatycznej młodej osobie przecież chyba nie podpowiadały – że mianowicie „mój dziadek (chyba chodziło raczej o pradziadka – łatwo to sobie policzyć) walczył wprawdzie też tutaj, na froncie madryckim; ale on pochodził z północy (nie dosłyszeliśmy z jakiej spośród północnych ziem Hiszpanii) i chociaż zginął tutaj, to jego zwłoki zostały stąd wywiezione i tam pochowane…”. To miał być przykład na to, że tu w Madrycie i okolicach trudno o żołnierskie cmentarze. W innych okolicznościach, gdyby nie ta kolejka za plecami, pociągnęlibyśmy temat i chociaż dowiedzieli się tego co najważniejsze, mianowicie po czyjej stronie ów pradziadek walczył. Ale wyszło, jak wyszło… no i nie wiemy.

* * * * *

Codzienne, więc pospolite oznaki patriotyzmu i religijności są atoli w Hiszpanii gdzieniegdzie widoczne. Niektórzy kierowcy, jak w Polsce, wieszają sobie w samochodach różańce lub umieszczają tam święte obrazki. Czerwono-żółtą wstążkę też w wielu pojazdach widzimy. Oglądamy telewizję, a tam relacja z wizyty pary królewskiej w Covadonga (sami sobie znajdźcie, co to takiego); Msza Święta, przemówienia, składanie wieńca pod pomnikiem sławnego Pelayo.

Jeden z wyświetlanych w madryckim Muzeum Morskim dokumentów fabularyzowanych obrazuje wielką brytyjską inwazję morską podjętą w roku 1741 przeciwko władztwu hiszpańskiemu w Ameryce, a zogniskowaną na mieście i twierdzy Kartagena znajdującym się w dzisiejszej Kolumbii. Porównuje się ją do późniejszego o nieco ponad dwieście lat anglosaskiego desantu w Normandii (sic!). Czas dzieli obydwa wydarzenia, inny był przeciwnik Brytyjczyków, technologia inna, ale i wynik inwazji… też inny. Brytyjczycy, w tym i oddziały z północnoamerykańskich kolonii, mający akurat w roku 1741 miażdżącą przewagę w ludziach i okrętach, ani Kartageny, ani żadnej innej karaibskiej lub okołokaraibskiej hiszpańskiej posiadłości nie podbili. Sromotna klęska! Wielke zwycięstwo i chwała hiszpańskiej armii i floty!

Wychodzimy z Muzeum, docieramy na nieodległy Plac Kolumba. Na jego rozległej przestrzeni znajduje się kilka pochodzących z różnych czasów pomników wystawionych na chwałę Hiszpanii Morskiej i jej wiekopomnych dzieł, w tym Kolumna Kolumba, rozległy Memoriał Wielkich Odkryć Geograficznych oraz maszt z wielką flagą narodową-królewską. Z boku stoi wzniesiony całkiem niedawno, bo w roku 2014, ponadnaturalnej wielkości i tradycyjny w swej formie pomnik ubranego w osiemnastowieczny strój mężczyzny o drewnianej nodze, czyli, jak dawniej mawiano, kuternogi (sic!). U stóp tej postaci najwyraźniej wiele osób złożyło było kwiaty oraz całe ich wieńce.

Jest to admirał Blas (Błażej) de Lezo, z pochodzenia Bask, bohater narodowy i zwycięzca z Kartageny (oraz wielu innych morskich bitew z różnymi przeciwnikami Korony Hiszpańskiej). Na cokole pomnika wyryto wzruszającą laudację na cześć tego dawno już temu żyjącego admirała i na cześć Wielkości Hiszpanii (a ryto ją ledwie co w roku 2014!) oraz informację, że monument wzniesiono z narodowych składek pod patronatem obecnego już Króla Hiszpanii – Filipa VI.

Czytaliśmy książki o piratach. Oglądaliśmy filmy o piratach. Akcja jednych i drugich rozgrywa się właśnie i nieodmiennie na Karaibach, w osiemnastym wieku. Klasyka. Ale bodaj wszystkie te książki i filmy, jakie na ziemie polskie docierały i docierają od wielu już pokoleń, zostały napisane lub nakręcone i, co równie ważne, rozpropagowane po świecie przez autorów i dystrybutorów języka i narodowości „inglés” (angielskiej). A przecież to owi „inglés” od wieków uderzali i uderzają w ową starodawną i tradycyjną katolicką Hispanidad.

Zderzenie cywilizacji. My tu w Polsce nie dość zdajemy sobie z tego sprawę, traktując Zachód jako jedną całość i uczestnicząc zarazem, chciał nie chciał, w innym zderzeniu cywilizacji – by tak rzec – tym chyba jednak wyższego rzędu – Wschodu i Zachodu. Stąd się brały owe niezrozumiałe dla Polaka nieporozumienia w rozmowach z Latynosami. Polak (i inny wschodni Europejczyk) do Latynosa:

– Rosja Sowiecka jest to dziś (wtedy gdy toczyła się taka rozmowa) największy wróg rodzaju ludzkiego – Imperium Zła, Nieludzka Ziemia. Kiedy wreszcie Stany Zjednoczone Ameryki Północnej nas wyzwolą?

Latynos odpowiadał Polakowi:

– Co do Rosji, tak bardzo odległej od Ameryki Łacińskiej, zapewne masz rację. Ale tu u nas największym opresorem, teraz zwłaszcza kulturowym i gospodarczym, jest właśnie cywilizacja „inglés”, reprezentowana obecnie zwłaszcza przez Stany Zjednoczone, na pomoc których wy Polacy tak bardzo czekacie. Słyszałeś zapewne o sformułowanej jeszcze na początku XIX wieku „doktrynie Monroe”?

Zderzenie cywilizacji. „Español o inglés?” – tak postawione pytanie często się w Hiszpanii słyszy, więc i my je słyszeliśmy. A ono nie dotyczy tylko sprawności językowych. Na te dwie strefy dzieli się świat. Inne podziały są wtórne lub mniej istotne; lecz jest też wielkiej wagi podział równoległy: „católico – herético”, tak zaciekle wyciszany w owej już półwiecze trwającej „epoce posoborowej”.

Przypominaliśmy sobie, jak to już dość dawno temu grecki mnich pod Świętą Górą Athos pytał, lecz nieco inaczej: ortodoks – katolik? Dla prawosławnego zatem „ortodoksa” cały tak zwany Zachód, na czele z Rzymem i ze wszystkimi właśnie zachodnimi herezjami, jest to łącznie do jednego wora zbierając… „katolik”. Lecz my mamy na ten temat inne zdanie. Ale, ale… Czy to aby prawosławie było wolne od swych „własnych” herezji? Historia odpowiada, że przecież nie.

W dzisiejszych Stanach Zjednoczonych na rozmaitych tablicach drogowych czy informacyjnych obok napisów w języku „inglés” pojawiają się ponoć coraz częściej równoległe napisy w „español”.

Złośliwość propagandystów „inglés”, wszakże protestantów (co ma tu znaczenie!), a teraz to już często ateistów (co też ma znaczenie!), jest zadziwiająca, że wspomnimy chociażby ową „czarną legendę katolickiej Hiszpanii”, którą także bolszewicka propaganda ochoczo, jak wiemy, włączyła była do swojej maszynerii. Przecież w poświęconym Złotemu Wiekowi wspaniałym toledańskim Muzeum Świętokrzyskim (Museo de Santa Cruz) jest na końcu ekspozycji napisane, że mianowicie cały ten wielki dorobek, którego jakże liczne i świetne zabytki przybysz właśnie był obejrzał, nadal pozostaje przytłoczony tą jakże niesprawiedliwą i krzywdzącą „czarną legendą”, namotaną dawno już temu przez tych kilku tradycyjnych rywali i/lub wrogów katolickiej Hispanidad.

Swojemu pogromcy, admirałowi de Lezo, owi brytyjscy przeciwnicy bynajmniej nie darowali. Zauważcie, że w każdej bodaj z tych prezentacji o piratach występuje kapitan okrutnik-kuternoga, z jednym okiem, przewiązanym lub nie przewiązanym czarną chustą, a niekiedy i z jedną ręką. Wszystkiego po jednym, zamiast po dwoje – „półczłowiek”.

Lecz tak właśnie nazywano admirała Błażeja de Lezo. To właśne on, przecież nie żaden pirat, ale – przeciwnie – ich wytrwały pogromca (a byli oni przeważnie „inglés”) posłużył wrogim propagandystom i prześmiewcom za pierwowzór owej postaci. Okrutny – a i owszem, gdyż z piratami-bandytami się nie cackał.

Blas de Lezo od lat chłopięcych służył w Królewskiej Marynarce, nie oszczędzał się w walce i pierwszy szedł do abordażu. To musiało mieć swoje przykre konsekwencje. Jako 25-letni młodzieniec był już wojennym kaleką bez nogi, bez oka i z bezwładną ręką, właśnie jak owe tworzone później z myślą o nim fabularne pirackie postacie (w XX już wieku w stanie podobnego kalectwa pełnił swoją służbę sławny generał José Millán Astray, założyciel i dowódca hiszpańskiej Legii Cudzoziemskiej, bohater Wojny Domowej). W dzisiejszych czasach taki kaleki żołnierz lub marynarz – teraz mówią „niepełnosprawny” – odsyłany jest „na rentę” lub „na wcześniejszą emeryturę”. Lecz w tamtych czasach widoczne dla wszystkich, więc i dla samego króla, bezgraniczne oddanie i poświęcenie młodego człowieka, a przy tym zbierane wciąż doświadczenia w morskim i wojennym fachu, dopiero otwierały przed nim – jak to dziś by powiedziano – „wrota kariery”. Blas de Lezo cieszył się zatem u wszystkich wielkim szacunkiem i posłuchem, a w bitwach staczanych na Pacyfiku, na Atlantyku, na Karaibach i na Morzu Śródziemnym dowodził już jako człowiek tak bardzo ciężko okaleczony. I takim go zapamiętała potomność. W kolumbijskiej Kartagenie również wzniesiono mu pomnik. Czytamy w rozmaitych publikacjach, że był to ów „Bask (Vasco), który upokorzył Anglię”.

Owszem, co do obrony Kartageny (i wielu innych hiszpańskich placówek tyleż zamorskich, co i w metropolii), zasługa leżała także po stronie owych pokoleń inżynierów, architektów, budowniczych i fortyfikatorów, którzy już od XVI wieku wznosili tam potężne systemy umocnień, nie do zdobycia – jak się okazuje – ani od strony morza, ani od strony lądu. W toledańskim Muzeum Wojska oraz madryckim Muzeum Morskim także i temu aspektowi zagadnienia obszerna część ekspozycji jest poświęcona.

Jednakże żyjemy w czasach, kiedy to ludzie, jak to ujmuje nasze przysłowie, stawiają zarazem i „świeczkę” i „ogarek”. Tak więc w Madrycie, pośród licznych innych, znajduje się także pomnik na cześć reaktywowania, czy też zalegalizowania w późnych latach 70. XX wieku PCE – Komunistycznej Partii Hiszpanii! U nas o tej wymowie budowle nosiły zwykle nazwę „pomnika czynu rewolucyjnego” – znowu o mniej śmiałej nazwie niż tam, u Hiszpanów, którzy najwidoczniej dbają o wyłożenie przysłowiowej „kawy na ławę”. Lecz skoro w Polsce, i nie tylko tu, partia komunistyczna wcale się nie nazywała „komunistyczna”.

Niektórzy u nas, i to obecnie rządzący, mają inne jeszcze fascynacje. Czy to prawda, że w ramach „dekomunizacji” warszawską ulicę Dąbrowszczaków przemianowano na… Borysa Sawinkowa?

Gdyśmy oglądali ten madrycki udany monument Don Blas de Lezo, głównodowodzącego Flota Real, przyszło nam do głowy, że skoro Hiszpanie mogli ledwie kilka lat temu wystawić ze składek społecznych postać swojego bohatera sprzed wieków, to i my powinniśmy wreszcie postawić wyraźnie większy, bo konny pomnik żyjącego na przełomie XIX/XX wieku generała Tadeusza Jordan Rozwadowskiego, przy Krakowskim Przedmieściu w Warszawie, na Osi Saskiej, pomiędzy Komendą Miasta a Hotelem Europejskim. Pomysł i opis pomnika, co do jego wyglądu, lokalizacji i orientacji względem innych obiektów niżej podpisany zdołał już (i aż) pięć lat temu opublikować na jednym z portali.

Hiszpanie zrobili, co należało. Zróbmy to i my! Setna Rocznica Odzyskania Niepodległości Zobowiązuje!

Marcin Drewicz, październik 2018

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!