Felietony Kultura

IMPRESJE I DYGRESJE Z PODRÓŻY HISZPAŃSKIEJ – część druga

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CO SIĘ DZIEJE W ŚWIĄTYNIACH HISZPANII?
NADAL O TO PYTAMY

Obserwować trzeba uważnie, czego nie uczynili przed laty i nadal nie czynią animatorzy pewnych nowych w Polsce „ruchów katolickich” (tak po prawdzie – czy aby nie pseudokatolickich?), w całości i bezrefleksyjnie przekopiowanych z gruntu akurat hiszpańskiego, na którym także są one nadal, by tak rzec, nowe. Ci nasi entuzjaści „ubogacania się” za wszelką cenę i na wszelkich warunkach nie zauważyli choćby tego, że hiszpańskim dzieciom, w kościele, na ulicy i gdzie indziej bynajmniej nie wszystko wolno. O, nie! Polscy zwolennicy kościelnych nowinek nie pojęli, że ruchliwość hiszpańskiego dziecka ma zakres może i nieco większy, niż dziecka prowadzonego wedle wychowawczej tradycji polskiej, lecz przecież… właśnie zakres, właśnie jakąś granicę. Potem mamy w polskiej „prasie katolickiej” wzniosłe „dysputy duszpasterskie” o zachowaniu się małych dzieci na Mszy Świętej. W Hiszpanii dzieci na Mszy (o ile w ogóle są tam przyprowadzane) są grzeczne – siedzą z rodzicami w ławkach, nie skaczą, nie krzyczą, nie biegają. Na ulicy, w autobusie, w sklepie czy w jadłodajni także są grzeczne – podążają razem z rodzicami. O co więc chodzi? Gdzie ci nasi „kopiści” dostrzegli w tamtym kraju i narodzie impuls, i w dodatku impuls rzekomo „katolicki”, do zdjęcia wszelkich ograniczeń z zachowań dziecka?

W muzeach, czyli też „świątyniach”, ale sztuki, kultury i patriotyzmu jest podobnie. Rodzice lub dziadkowie z małymi dziećmi, za rączkę, a nawet i w wózku (sic!) wcale nie muszą przyśpieszać na łeb na szyję, bo im się te pociechy znudziły, zmęczyły i rozgrymasiły. O nie. Dzeci też się z uwagą rozglądają, pytają, słuchają wyjaśnień dorosłych. Chociaż hiszpańskie muzea są na szczęście nadal muzeami – bo i mają co eksponować, o tak! – to jakieś tam multimedialne urządzenia też tu i owdzie w niektórych z nich umieszczono, aby za pomocą wartkiej filmowej prezentacji dopowiedzieć coś o eksponatach zgromadzonych w tej samej sali, ale – jak się rzekło – dalece bez przesady. I otóż w toledańskim Muzeum Wojska, w nie wiedzieć czemu tak małym boksie ograniczonym gipsowymi ściankami, nie mogliśmy dość spokojnie obejrzeć filmu o bardzo ważnym wydarzeniu skali europejskiej i światowej, jakim była Hiszpańska Wojna Sukcesyjna, bo małe to pomieszczenie zajęte było w trybie nader czynnym przez młodą mamę z jedną pociechą w wózku, a drugą już mobilną. Akurat w tym przypadku pan-tatuś, pomimo że to Muzeum Wojska (vide na przykład: warszawskie MWP), nie był tam obecny.

Cały, ograniczony zresztą skutecznie przez tę sympatyczną Hiszpankę rwetes brał się wcale nie z tego, że obydwaj chłopcy, większy i mniejszy, mieli już tego wszystkiego dość i chcieli „już wracać”, lecz przeciwnie. Oni bodaj czy nie zamierzali – gdyż wyobraźnia dziecka nie zna granic – zwyczajnie wziąć udział w tejże wojnie. Po czyjej stronie? Oczywiście po stronie Jego Wysokości Króla Hiszpanii, Obrońcy Świętej Wiary. Lecz właśnie tu był kłopot wynikający z samej istoty tamtego dziejowego konfliktu – sukcesja osieroconego Tronu.

Starsza młodzież wcale nie ustępuje młodszej. Oto dwie piękne dziewczyny (sic!) uważnie studiujące kolekcję broni palnej z XVI-XVII wieku. Teraz widzimy je przed obszerną witryną, za którą zgromadzono akurat nie całe okazy, ale dziesiątki różnego typu zamków do owych dawnych muszkietów i arkebuzów. Całe okazy tej broni – liczne z nich, jak się domyślacie, będące wspaniałymi dziełami sztuki – wypełniają dużą salę już przez obie señoritas odwiedzoną; niektóre zamki do karabinów też są dziełami sztuki, a i owszem.

My jednak podążajmy dalej drogą niepokoju, jakim wypełniona jest już pierwsza część niniejszych rozważań. Oni tam sobie „obiletowali” niektóre zabytkowe kościoły, z katedrami na czele. Czy w Polsce, na przykład na Wawelu, też już popełniono ten błąd?

W Polsce przecież, przynajmniej jeszcze nie tak dawno temu, różnica pomiędzy turystą a modlącym się wyznawcą była niewyraźna, a na pewno nie podkreślana. Wiadomo, że zwiedzamy jakiś zabytkowy kościół, skoro te wszystkie wspaniałości nasi przodkowie uczynili „na Chwałę Pana”, lecz zarazem i dla naszych oczu. Wiadomo, że wierny modli się przed świętym wizerunkiem – obrazem lub rzeźbą (lecz nie „do” tego wizerunku – żeby to było jasne). Ale już kościelne kolumny, filary, sklepienia, transepty czy epitafia świętymi wizerunkami nie są, acz należą do tejże samej uświęconej przestrzeni. Oglądamy to, podziwiamy, poznajemy, chłoniemy ten pobożny, historyczny, przebogaty przekaz minionych pokoleń – jesteśmy turystami-zwiedzaczami; lecz po chwili klęczymy gdzieś w ławce i modlimy się w tymże samym miejscu do Pana Boga – więc zarazem jesteśmy wyznawcami. Po co to rozszczepiać, skoro jest to nawzajem się wewnątrz wspierająca jedność? Zresztą władze kościelne w wielu miejscach występowały u nas wobec turystów-wyznawców z tak zwaną szeroką ofertą, czego koronnym przykładem była i jest Jasna Góra.

Wraz z rozpoczęciem się nabożeństwa turyści w kościołach polskich mieli do wyboru – albo zostać zamieniając się w modlących wyznawców (lub siedzących spokojnie w ławce, lecz nie modlących się ciekawskich), albo na czas trwania nabożeństwa wyjść ze świątyni. To proste.

„Obiletowanie” czynnej świątyni, czyli wpuszczanie do niej w godzinach pozamszalnych turystów jak do świeckiego muzeum, więc za opłatą (sic!), jest przejawem jawnej desakralizacji. Muszę przymusowo płacić, aby się w tym tu akurat czasie pomodlić w kościele! Kto to słyszał?!

Inną sprawą jest ofiara pieniężna na utrzymanie tego kościoła i zawartych w nim jakże licznych dzieł sztuki najwyższej klasy. No właśnie! Jaką zatem i zwłaszcza rolę pełni to obiletowanie? Czy nie można postawić przed portalem potrząsającego worem kwestarza, który od wszystkich – czy to modlących, czy tylko zwiedzających – będzie zbierał opłaty dobrowolne, „co łaska”? Może tym sposobem zbierze jeszcze więcej, niż za bilety?

Niech tu znajdzie się miejsce na poczynienie spostrzeżenia, że owe hiszpańskie świątynie, muzea i zabytkowe miasta wypełnione są tłumem turystów… narodowości hiszpańskiej, pośród którego cudzoziemcy nikną i nie są zauważalni. O, tak! Hiszpanie gremialnie i z upodobaniem zwiedzają swoją ojczyznę. Młodzi i starsi, małżeństwa z małymi dziećmi i z dziećmi dorastającymi, rodziny dwu- i trzypokoleniowe, grupy młodzieży, młode pary oraz pary w starszym już wieku, wszyscy. Zapewne jakaś część spośród tych ludzi to przybysze z owych licznych hiszpańskojęzycznych krajów Ameryki.

Co do rozwiązania zagadnienia zwiedzania zabytkowej i zarazem ogromnej świątyni, weźmy tu przykład Prymasowskiej Katedry Toledańskiej. Drogo! Podstawowy bilet kosztuje 9 „euros”. Ale w celach modlitewnych zawsze można tam wejść za darmo, osobnym wejściem, do swego rodzaju kojca odgrodzonego wysoką kratą od reszty „turystycznej” nawy (ta katedra jest pięcionawowa!), a kojec ten jest połączony z jedną z bocznych kaplic (z czerwoną lampką palącą się obok Tabernakulum) co do wielkości starczącej za niejeden sporych rozmiarów parafialny kościół, w Polsce, w Hiszpanii, czy gdzie indziej. Do owej enklawy, jak do rybackiego niewodu, co i rusz wpadają z zewnątrz jacyś tylko-turyści, natychmiast spostrzegający, że jest tu „coś nie tak”, skoro wysoka krata oddziela ich od takich jak oni turystów zażywających swobody, acz za opłatą (patrz wyżej), na ogromnych przestrzeniach katedry. Trzeba wyjść, obejść ten ogrom ulicami dookoła, zapłacić, wejść z drugiej strony. Ale na czas Mszy Świętej odprawianej w tej tylko enklawie za kratą cała katedra jest z turystów opróżniana. Można i tak.

Lecz bywa jeszcze inaczej. Oto w jednej z kaplic, niedostępnych dla turystów, codziennie o 9:00 odprawiana jest Msza Św. w rycie mozarabskim (rito hispano-mozárabe). Więc jesteśmy już wewnątrz Katedry Toledańskiej, po Mszy wychodzimy z kaplicy do jednej nawy bocznej, po chwili do drugiej, wreszcie do głównej nawy. Skąd obserwator, w tym przypadku świecki umundurowany strażnik Katedry może wiedzieć, czy taki człowieczyna, który ledwie co był tam u nich na Mszy Świętej, już się był przedzierzgnął w tylko turystę-zwiedzacza, czy na przykład obchodzi on właśnie katedrę wewnątrz dookoła odmawiając po cichu pacierze? Nie wie i wiedzieć nie może, ale pomimo to nakazuje wyjść na zewnątrz, gdyż w innej kaplicy, tej za kratami (o jakiej wyżej) trwa już kolejna Msza Święta.

Doprawdy, my w Polsce nie brnijmy w takie błędy, bo i nasze świątynie sobie całkiem niepostrzeżenie zdesakralizujemy. A jak trzeba zatrudnić więcej ludzi do ochrony tych świątyń, to zróbmy to – ale tylko Polaków, sprawdzonych miejscowych katolików. Nie Ukraińców ani Hindusów – bo tańsi! Nie! Nie! Nie! Już mówiliśmy, że w Hiszpanii m.in. sprzątacze i sprzątaczki są miejscowymi właśnie Hiszpanami; tak jak na Węgrzech premiera Orbana osoby wykonujące najróżniejsze prace mają być właśnie i tylko miejscowymi Węgrami.

A my wracamy do Polski, w sklepie spożywczym, już na lotnisku (ale tam jest drogo), dwoje młodych sprzedawców zagaja po polsku: „Czego Pan sobie życzy?”, ale pomiędzy sobą już po ukraińsku. W autobusie ustępujemy młodej matce z dzieckiem w wózku (bo już nie „na ręku”). Ale okazuje się, że dziecko ma na imię Władimir (sic!), liczy sobie już półtora roku i urodziło się „uże w Warszawie”. Co „Oni” z nami zrobili? No, co też „Oni” z nami zrobili?

Z Hiszpanami też, ale trochę inaczej, skoro „co kraj to obyczaj”. Oto przy wejściu do niektórych hiszpańskich świątyń „przepuszczane przez skaner” są wszystkie torby i plecaki przybyszów, i tych na Mszę i tych do zwiedzania, a wszyscy ludzie przechodzą przez bramki elektroniczne – tak jak na lotniskach (sic!) i jak przy wejściu na perony (sic!) hiszpańskich dworców kolejowych. Wciąż pamiętana jest bowiem tragedia na madryckim dworcu Atocha sprzed czternastu już lat!

Benedyktyni ze znacznie młodszej niż Katedra Toledańska, lecz nie mniej sławnej Bazyliki Krzyża Świętego w Dolinie Poległych (Valle de los Caidos) rozwiązali „problem turystyczny” inaczej. Nie mamy jednak pewności, czy to aby sami owi benedyktyni tak postanowili, czy przy udziale państwowej instytucji o nazwie Patrimonio Nacional (Dziedzictwo Narodowe), która także w tamtym miejscu usiłuje mieć dużo do powiedzenia. Otóż owa niezwykła Bazylika jest z natury swej długa, jednonawowa, i w stosunku do tej swojej długości wąska. Na końcu mamy transept, pod wielką kopułą na skrzyżowaniu nawy i transeptu ołtarz. Sama ta końcowa część owej świątyni starczy za wielkich rozmiarów kościół; dziś, na przykład w Polsce „po reformach”, niejedna biskupia katedra może być od niej mniejsza.

Jako, że tę część Bazyliki oddzielają od reszty kilkustopniowe schody, za tymi schodami odprawiana jest kilka razy dziennie Msza Święta, gdy kilkusetmetrowej długości przestrzeń przed schodami także i w tym czasie nadal pozostaje eksplorowana przez turystów. Po Mszy umundurowana pani z Patrimonio Nacional daje także i jej uczestnikom znak, że odtąd mogą się w tej przestrzeni zachowywać już także jak turyści. Lecz kto pozostał w ławce, właśnie klęczy i modli się, ten oczywiście może to nadal czynić, by tak rzec – na swoją odpowiedzialność.

Tak więc wywołana została Dolina Poległych. Jak sądzi Amerykanin Warren H. Carroll, „nie ma bardziej katolickiego miejsca na ziemi, niż Dolina Poległych w Górach Guadarrama w Hiszpanii” („Ostatnia Krucjata”, Wrocław 2007, s. 10). Ku Dolinie i my będziemy powoli w tych rozważaniach dryfować.

Skoro bowiem Dolina Poległych, to i Wojna Domowa (Guerra Civil), a w niej między innymi świątynie Madrytu.

Kościoły Madrytu i kościoły Warszawy – ten sam los, podobny wygląd. W czym podobny? Ano w tym, że wchodzisz do środka i oglądasz gołe ściany. Owszem, w Madrycie artyści różnych specjalności, malarze, rzeźbiarze, snycerze, począwszy od lat 40. XX wieku ponownie te wnętrza wyposażyli – że nieświadomemu sprawy przybyszowi może nawet nie przyjść do głowy, że obiekt ten był jeszcze kilkadziesiąt lat temu w stanie ruiny, albo i stał – stały mury – lecz wewnątrz był kompletnie odarty i wypalony. Tak jak w Warszawie, do której dzieło zniszczenia przybyło z kilkuletnim względem Hiszpanii i Madrytu opóźnieniem, więc i dzieło odbudowy rozpoczęło się nieco później niż tam.

I tu i tam mnóstwa rzeczy, na których powstanie pracowały przecież wieki całe, nawet nie próbowano odtwarzać. Weźmy choćby wnętrze Katedry Warszawskiej – prawie wyłącznie całkiem nowe, powojenne wyposażenie. Tak się sprawy mają i w innych strefach, jak na przykład w strefie postsowieckiej, na przykład w Wilnie. Tam u bernardynów odtwarzają drewniane ołtarze, lecz w licznych innych wileńskich świątyniach już nie. W madryckim zaś kościele parafialnym Świętego Sebastiana czytamy na prostej płycie prosty napis, że oto tu właśnie pochowany jest nie kto inny, a sam Lope de Vega, ojciec teatru hiszpańskiego. Możemy się tylko domyślać, jak wyglądał jego oryginalny barokowy nagrobek i epitafium. Na przeciwległej ścianie tablica ku pamięci dwóch inżynierów, braci, którzy przez długie lata podnosili tę świątynię z ruiny; a to tylko przykład, jeden z wielu.

Warszawa ma jednak przewagę nad Madrytem w tym, że w kruchtach wielu (choć niestety nie wszystkich!) naszych stołecznych dawnych kościołów można przeczytać o historii tych obiektów, a nawet obejrzeć na zdjęciach, jak one wyglądały w stanie ruiny; rzadziej niestety to, jak one wyglądały w stanie oryginalnym, czyli przed zrujnowaniem.

Polak stara się rozumieć przyczyny tej hiszpańskiej powściągliwości, lecz jednocześnie jest oburzony przemilczaniem historii, także dlatego, że mu to przypomina ów dziadoski (sic!) PRL, który stał właśnie na przemilczaniu i fałszowaniu, i nie tylko na tym przecież. Atoli my, Polacy, w przeciwieństwie do Hiszpanów możemy swobodnie wykrzyknąć o głównych sprawcach naszych nieszczęść: „Popatrzcie, jak Oni nas skrzywdzili!”. Ci Oni, to obcoplemieńcy, inne narodowości, nawet inne religie, obce rządy, armie i tajne policje polityczne. W ostatnich dziesięcioleciach wytworzyła się u nas nawet moda – nie zaprzeczajcie! – na prześciganie się, kto lepiej wejdzie w rolę skrzywdzonej ofiary, zwłaszcza ofiary drugiej wojny światowej. Nie z polskiej to tradycji jest wzięte, ani w ogóle nie z łacińskiej. Polska i łacińska tradycja nakierowana jest przecież na zwycięstwo, tym cenniejsze, im większą ofiarą okupione. W tej tradycji nie poprzestaje się na Wielkiej Sobocie. Lecz nie o tym tutaj.

Natomiast Hiszpanie (a przecież także Rosjanie, czy Francuzi) mają inny problem: tam owym rewolucyjnym czerwonym mordercą, oprawcą i niszczycielem był swój, brat, inny Hiszpan, tak jak reszta ochrzczony i wybierzmowany (może z małymi wyjątkami). Hasło-zaklęcie „zgoda jest możliwa” powtarza się tam od dziesięcioleci. Wielu uwierzyło zatem, że do zgody można dojść poprzez przemilczanie narodowej historii. Zauważmy, że dzisiejsi Rosjanie z podobnym problemem starają się radzić sobie jeszcze inaczej. Oto na wozach bojowych defilujących w Dzień Pobiedy na moskiewskim Placu Czerwonym wymalowane są czarno-złote wstęgi – w barwach carskiego Krzyża Św. Jerzego – a na takie tło nałożona jest… czerwona gwiazda.

Chciałoby się powiedzieć, że to ich problem, nie nasz. Rzeczywiście, atoli Polski Orzeł koronę obecnie odzyskał, ale krzyża na tejże koronie jeszcze nie. Co kraj, to obyczaj.

Tak więc w Madrycie i w innych odwiedzonych przez nas miastach o ojczystej historii XX wieku, a w wielu obiektach o ich historii w ogóle – cicho i głucho. Odpowiecie, że internet, że można sobie kupić przewodnik, albo wypożyczyć „audioguia” na słuchawki. Proszę bardzo! Sami sięgnijcie do tych mediów i opowiedzcie, czegoście się z nich dowiedzieli. Nas tu bowiem interesuje ów turystyczno-pielgrzymi „impacto” – że mianowicie własnymi osobami zbliżamy się do obiektu, po czym od razu i na miejscu obserwujemy, co tam jest, a czego tam nie ma (zawczasu trzeba jednak wiedzieć, czego szukać, aby na miejscu stwierdzić, że tego czegoś jednak tam nie ma, chociaż być powinno).

Ekspozycja w Muzeum Miejskim w Madrycie kończy się na roku 1919! Ekspozycja w podobnym, acz znacznie mniejszym Muzeum w Avila też nie ma sali dotyczącej wieku XX.

W owym muzeum madryckim oglądamy m.in. wystawę fotograficzną „Plaza Mayor w XX wieku”, tamtejszy Stary Rynek. Owszem, działo się a działo, włącznie z obaleniem, już w roku 1931, zabytkowego konnego pomnika króla Filipa III. Na Plaza Mayor sami byliśmy kilkakrotnie; jest to bardzo ludne miejsce. Ale dopiero z lektury (tu: wspomniany Warren H. Carroll, s. 88), bo nie z oglądania wspomnianej wystawy ani tam na miejscu, dowiadujemy się, że w roku 1936 w dniu „25 lipca – w święto Santiago (Św. Jakuba Większego – patrona Hiszpanii, M.D.) – ojciec Dionisio Pamplona i 24 inne osoby wyprowadzone z więzienia zostały rozstrzelane na Plaza Mayor, w samym sercu Madrytu, na oczach tłumu ludzi”.

Albo my coś na wystawie i na Plaza przegapiliśmy; lecz to oznacza, że rzecz była tak bardzo „wyeksponowana”, że aż do przegapienia.

Drodzy Bracia Hiszpanie! Wybaczcie! Ale to trąci czymś takim, jak w komunistycznej Polsce, czyli właśnie potężnymi przemilczeniami i przekłamaniami – a te do niczego dobrego nie prowadzą. Może Wy, i w ogóle „świat”, walkę i męczeństwo Polaków uważacie za zjawisko – jak to się dziś mówi – lokalne. Ale my mamy swoje powody, aby hiszpańską, czyli Waszą Krucjatę lat 1936-1939 traktować jako zjawisko właśnie uniwersalne, światowe, więc także nas tu w Polsce dotyczące. Prosimy więc: nie utrudniajcie nam poznawania tego zjawiska, także tam u Was, na miejscu! Tym bardziej, że podróż do Hiszpanii i z powrotem jest dla nas bardzo kosztowna (lecz na miejscu ceny niektórych usług i towarów nawet już w naszym zasięgu – muchas gracias).

Tu dotknęliśmy, nie po raz pierwszy ani ostatni w niniejszych rozważaniach, zagadnienia upamiętnienia bohaterów i ofiar Wojny Domowej oraz kultu męczenników tejże wojny.

Co się dzieje w świątyniach Hiszpanii? – zapytujecie. To poczytajcie o pewnej hiszpańskiej świątyni, w jakiej dzieje się wyraźnie inaczej, aniżeli w tych innych, jakie dane nam było nawiedzić. Tą świątynią jest mianowicie wzmiankowana już wyżej Bazylika Krzyża Świętego w Dolinie Poległych.

O tym, jak tam rzecz wygląda w dzień powszedni, wiemy mniej. Codziennie jednak o godzinie 11:00 odprawiana jest tam Msza Święta, na której śpiewa chór chłopięcy z miejscowego kolegium i grają organy, a celebransowi (koncelebransom) towarzyszy kilku chłopców-ministrantów w albach. Liturgia jest wprawdzie – jak to zrozumieliśmy – „posoborowa” i w języku hiszpańskim, lecz z licznymi elementami „przedsoborowymi”, dzięki czemu swoim dostojeństwem wyraźnie przewyższa ona to, co opisywaliśmy wyżej. Mali ministranci trzymający duże świeczniki z wysokimi palącymi się świecami stoją po obu stronach pulpitu, z którego ksiądz czyta Świętą Ewangelię. W modlitwie powszechnej zawsze jest punkt zawierający intencję za owych „caidos”, za poległych i pomordowanych, oraz o pokój i zgodę pomiędzy wszystkimi Hiszpanami. Na Podniesienie stosowany jest zabieg polegający na gwałtownym wygaszeniu wszystkich świateł oprócz tych, jakie oświetlają kilkumetrowej wysokości krzyż ołtarzowy i sam ołtarz – przypomnijmy, posadowiony pod kopułą na skrzyżowaniu nawy i transeptu. Główny celebrans „stoi tyłem”, drugi celebrans też, lecz pozostali koncelebransi (jeśli tacy są) po przeciwnej stronie ołtarza.

W sobotę i w niedzielę na Mszę o 11:00 przybywa tam, łącznie ze spóźnialskimi, po pięćset-siedemset osób. Z Madrytu jest tam 52 kilometry szosą. I tu dopiero mamy na Mszy Świętej pełen przekrój wyznawców – dużo młodzieży, lecz niemało starszych, młodzi rodzice z dziećmi, rodziny dwu- i trzypokoleniowe, grupy znajomych w różnym wieku i płci obojej, wszyscy – Naród. Wielu ludzi klęczy. Wielu przyjmuje Przenajświętszy Sakrament na klęcząco, mało kto do ręki. Gdy intonowana jest pieśń, wtedy ludzie śpiewają.

Nie miejsce tu na systematyczne opisywanie samej Doliny Poległych, tamtejszej Bazyliki, ani owego niezwykłego Krzyża wznoszącego się ponad nią i widocznego z odległości wieludziesięciu kilometrów, gdyż dzisiaj rozmaite dostępne media czynią to za nas wystarczająco dobrze. Dość powiedzieć, że tamtejsza atmosfera i sceneria, pomimo oczywistych różnic, jakoś tak przypomina naszą Jasną Górę. Tak, tak! Lub może raczej – bo o ścisłe podobieństwo tu trochę trudno – jakieś połączenie a to Jasnej Góry, a to warszawskich cmentarzy i kopców (Siekierki) kryjących szczątki ofiar Powstania 1944 roku, wschodnich cmentarzysk ofiar NKWD, lecz także Lichenia (bo ten ostatni w swojej obecnej formie jest też dwudziestowieczny, jak i Dolina Poległych). Wawelu z jego królewską nekropolią nie wymieniliśmy, aczkolwiek za górą Abantos, czyli w sąsiedniej dolinie znajduje się sławny monumentalny El Escorial, w którym pochowani są królowie Hiszpanii począwszy od sławnych Obrońców Świętej Wiary – cesarza Karola V, jego syna Filipa II, oraz jego nie będącego królem przyrodniego brata, księcia Jana Austriackiego, zwycięzcy spod Lepanto i Gembloux.

I Hiszpanie udają się do Doliny Poległych z „nastawieniem” podobnym do tego, z jakim my podążamy właśnie do Częstochowy (a do El Escorial, jak my na Wawel). Owszem, są w Hiszpanii starodawne i sławne na cały świat sanktuaria na czele z Santiago de Compostella i Santa Maria de Montserrat. Tak, wiemy i to.

Dla dalszych zaś opisów zachowań ludzi w Bazylice w Dolinie Poległych musimy jednak wskazać na owe dwie proste płyty nagrobne zwyczajnie wmurowane w posadzkę świątyni, których wszakże nikt nie ośmiela się nadepnąć. Otóż między ławkami w nawie a marmurowym kilkustopniowym okręgiem, na jakim wznosi się ołtarz, znajduje się grób zamordowanego w więzieniu założyciela Falangi, José Antonio Primo de Rivera, z wyrytym krzyżem i napisem, po prostu: José Antonio. W miejscu symetrycznie względem tego położonym za okręgiem ołtarzowym pochowany zaś został generał Francisco Franco, zwycięzca w Wojnie Domowej, Reformator i Szef Państwa. Na identycznej szarej płycie wyryto bliźniaczy krzyż oraz imię i nazwisko zmarłego; tylko tyle i aż tyle.

Wspominaliśmy już o pani z Patrimonio Nacional, która daje znak, że oto jest już po Mszy. Lecz i bez znaku tej pani owe setki Hiszpanów dwoma strumieniami opuszczają ławki i niejako opływają z dwóch stron ów okręg ołtarzowy. Na tym etapie tylko nieliczni zatrzymują się przy bliżej wszakże położonym grobie José Antonia, gdyż wszyscy zmierzają najpierw nad grób Wodza – Caudillo. Szczelny tłum otacza tę granitową płytę nagrobną, na której, jak i na tej pierwszej, zawsze leży kilka wiązanek żywych kwiatów w narodowych i królewskich barwach – żółto-czerwonych (cięte kwiaty kładzie się we wnętrzach, na dworze marnieją one bardzo szybko w tym wielkim upale).

Co ci ludzie tam robią, nad grobem generała Franco? Przede wszystkiem stoją i patrzą lub raczej czekają na swoją kolej, by dostać się nad sam grób. Niektórzy czynią na sobie znak krzyża i zapewne krótko się modlą. Nieliczni modlą się na klęczkach, acz lepiej to robić później, gdy się rozluźni, lub w jakimś dalszym miejscu, gdyż na taką osobę napiera wszakże tłum. Wielu robi zdjęcie grobu, wyciągając uzbrojoną w aparat, telefon czy tablet rękę ponad głowami osób stojących przed nimi. Wielu innych na tym nie poprzestaje, lecz klęka lub kuca tak, aby dłonią wspierać się o samą płytę grobu Caudillo, tak by znajomi czy krewni zrobili im udane zdjęcie, na którym będzie widać razem płytę z napisem, twarz klęczącego oraz jego dłoń wspartą na grobie Wodza. Trzeba się śpieszyć, gdyż miejsca jest mało, a chętnych wielu.

Gdy się trochę przerzedzi, grupa młodzieży, wyglądająca jak wszyscy inni, czyli jak przechodnie z ulic hiszpańskich miast, składa na każdym z dwóch grobów wiązankę świeżych kwiatów. Gdy jest jeszcze luźniej, młody ojciec daje kwiatek swojemu najstarszemu, to znaczy kilkuletniemu synkowi, aby ten złożył go na płycie nagrobnej generała Franco, i aby się przeżegnał; a drugi kwiatek, po obejściu owej szerokiej marmurowej podstawy ołtarzowej, na grobie José Antonia. Tu też należy się przeżegnać.

Patrzymy na to, zrazu na ową podniosłą liturgię mszalną, a po niej na zachowanie się ludzi w miejscach pochówku jakże ważnych dla dziejów Hiszpanii osób i myślimy sobie: „Nareszcie podobnie jak w Polsce” (pomimo, że my nie mamy w naszej najnowszej historii bohatera o politycznym i zarazem wojskowym życiorysie podobnym do życiorysu generała Franco). To uwolnienie zachowań kościelnych podobnych do naszych polskich dokonuje się, by tak rzec, nie tam „na dolinach” – a daleko na widnokręgu widać spod Bazyliki owe cztery najwyższe wieżowce Madrytu w północnej dzielnicy – lecz dopiero tutaj, w pięknym górskim otoczeniu, na wysokości około 1300 metrów nad poziomem morza (jak u nas w wyższych partiach Beskidów). Bo przecież w wielu innych świątyniach kastylijskich prosiliśmy, aby w Polsce nigdy nie stało się to, co w nich obecnie obserwujemy; i aby w Hiszpanii sprawy zostały naprawione jak najszybciej.

Skoro mowa o przyrodzie i topografii, zauważmy, że w Dolinie doszło do owej celnej syntezy pomiędzy dziełem człowieka, a zastanym przez tegoż naturalnym krajobrazem. Krajobraz to nie jest zwyczajny, albowiem w górnych partiach doliny wznosi się tam z jej dna (sic!) skaliste wzgórze – by tak rzec: góra w dole. Obchodząc więc Dolinę szosą u podnóży okalających ją szczytów i przełęczy obchodzimy zarazem ową kamienistą górę. Na szczycie tej właśnie góry postawiono ów monumentalny Krzyż, a wewnątrz owej góry wydrążono (sic!), na wskroś, takoż monumentalną Bazylikę!!!

Nawet i polskie (polskojęzyczne) media informowały już, że obecny rząd hiszpański planuje rozprawę z Doliną Poległych, polegającą między innymi na wyrzuceniu zwłok generała Franco z grobu. Wyrzuceniu tego, który – jak głosi wielka tablica w wejściowej części Bazyliki – jest patronem i fundatorem całego zespołu architektoniczno-sakralnego tej Doliny, i za którego rządów papież Jan XXIII za pośrednictwem swego legata poświęcił tę wykutą w skale świątynię.

Lecz jeśli – myśli sobie Polak wspominając nasze doświadczenia z czasów komunizmu – ci wszyscy Hiszpanie, starzy i młodzi, wypełnią sobą tę świątynię i żywym murem zagrodzą niszczycielom dostęp do grobu Caudillo, i do innych tutejszych zagrożonych obiektów, to kto ich pokona?

Właśnie w Dolinie Poległych po raz pierwszy (i ostatni) w czasie całej wędrówki zobaczyliśmy sutannę oraz zakonny habit. W sobotę, a zarazem w pierwszym dniu po uroczystości Podniesienia Krzyża Świętego na trasie wiodącej grzbietem okalających Dolinę gór odbyła się Droga Krzyżowa z udziałem może nawet półtora tysiąca osób – płci obojej, w różnym wieku, acz z wyraźną dominantą młodzieży, lecz także z udziałem rodziców z dziećmi, również dziadków z wnuczętami. Obecne były i te osoby, które z przyczyny wieku lub jakiejś dolegliwości poruszają się z trudem, ale idą, pod górę i z góry, czy to samodzielnie, czy wspierane przez kogoś. Pewną podrośniętą już dziewczynkę jej ojciec i inni mężczyźni nieśli na przemian na plecach. Jak rozumiemy, takie kalwaryjskie tradycje Dolina miała już w czasach dawniejszych, daleko przed wybudowaniem w latach 1940-1959 całego Monumento, czyli zespołu architektonicznego, którego centralnym elementem jest ów ogromny Krzyż.

Dolina Poległych, w katolicyźmie, nie jest, bo i nie może być znakiem samej tylko walki, cierpienia i śmierci, lecz właśnie życia. O, tak. Oto z wielką paradą zajeżdża z Madrytu przed Bazylikę szumne weselisko. Obecni na placu i w kolejce do wejścia turyści na widok wyłaniającej się z głębin samochodu młodej pary biją rzęsiste brawa. Ślub w Bazylice, po czym nowożeńcy – a jakże – składają kwiaty oraz modlitewne westchnienie na obydwu grobach, i w Bazylice w ogóle, gdyż ta świątynia jest – co jednak dziś usiłuje się wyciszyć – zarazem wielkim cmentarzyskiem Wojny Domowej, skoro w „ossariach” za jej ścianami złożono doczesne szczątki kilkudziesięciu (sic!) tysięcy ofiar tejże wojny zwiezione z całej Hiszpanii.

A później wesele na sto lub wieleset osób, bo także na taki „evento” Dolina jest doskonale przygotowana. Ot, co! Arriba España!

Marcin Drewicz, wrzesień-październik 2018

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!