Felietony Kultura

IMPRESJE I DYGRESJE Z PODRÓŻY HISZPAŃSKIEJ – część czwarta

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CO WIĘCEJ O UPAMIĘTNIENIU BOHATERÓW I MĘCZENNIKÓW XX WIEKU ORAZ TYCH DAWNIEJSZYCH?

Wiadomości o rozmaitych obiektach, na przykład Paryża, wśród nich wielu związanych z „podkasaną muzą”, lub ze sztuką XX wieku lub może tylko tak zwaną sztuką, polegającą wszakże na „dekonstrukcji”, a nawet „deformacji”, polskojęzyczne podręczniki i massmedia wbijały nam do głów po wielekroć, tak w czasach PRL-u, jak i post-PRL-u, i czynią tak nadal. Ale o obiektach na przykład Madrytu prawie ani słówkiem, o żadnych. Takie na przykład madryckie Muzeum Thyssen-Bornemisza gromadzi obrazy od florenckich i weneckich trzynastowiecznych ikon (sic!), na najwyższym piętrze, do owej dwudziestowiecznej „dekonstrukcji” i „deformacji”, na parterze, i oczywiście bardzo wiele z tego, co zawiera się wedle czasu powstania pomiędzy jednym, a drugim. Można więc sobie porównywać… i głęboko zadumać się nad ludzką kondycją ostatniego stulecia, przecież nie tylko w tym miejscu. Lecz my tu chcemy wspomnieć o innym obiekcie, podmadryckim.

Telewizja Polska, kiedyś, podawała coś zdawkowo o Hiszpanii w XX wieku, który to przekaz, jak to w telewizji, był zilustrowany. I oto utkwiło nam w pamięci czarno-białe dokumentalne zdjęcie, na którym mamy stojący do widza plecami pluton egzekucyjny ubrany jednak po cywilnemu; wielu z krótkim rękawkiem, co świadczy o tym, że musiało tam być ciepło. Do kogo strzelają? Do jakiegoś wielkiego monumentu – do kolumny, na której stoi postać Chrystusa Pana, a całość mierzy ponad trzydzieści metrów wysokości. U podstawy kolumny mamy z czterech stron orszaki figur kilkumetrowej wysokości, gdyż jest to – jak przystało na Hiszpanię – nie tylko pojedyńczy pomnik, lecz i całe wielowymiarowe założenie przestrzenne o wielu elementach. Usłużny internet bieży z potwierdzeniem. Jest to Cerro de los Angeles, Wzgórze Aniołów, o rozległym płaskim wierzchołku, położone na równinie na południe od Madrytu, w administracyjnych granicach Getafe – centralny punkt Półwyspu Iberyjskiego! Z pociągu mknącego do Toledo widać je niejako od tyłu – kolumnę Chrystusa oraz odległy od niej o kilkaset metrów kościół wraz z klasztorem karmelitańskim.

Do takiego miejsca, pielgrzymkowego od pokoleń, znajdującego się nadto na obrzeżach wielomilionowej stolicy, u nas w Polsce w dzień powszedni jeździłby autobus co pół godziny, a w niedziele i święta może i co kwadrans. Lecz do Cerro de los Angeles nic takiego nie jeździ, więc niezmotoryzowany turysta-pielgrzym (ale ten, który liczy czas, więc się troszkę śpieszy) ma tam dostęp nader utrudniony, a i powrót do Madrytu niełatwy.

Lecz to musimy jednak koniecznie ogłosić, że w sytuacji wyglądającej na pod względem komunikacyjnym trudną, i jeszcze w tym upale południa, pojawili się Raul i Fernando, właśnie przystający u podnóży góry swoją ciężarówką, którzy okazując nam uczynność i serdeczność prawdziwie, by tak rzec, staropolską, zawieźli nas auto-stopem z powrotem do Madrytu, tak że nam na wspomnienie dawnych auto-stopowych wojaży nawet aż trzydzieści pięć lat ubyło (sic!).

– Namęczyłeś się „caballero”, nachodziłeś, pod górę i z góry… Jesteś pewnie głodny. Lubisz „pan” (chleb)? Mamy tu ze sobą dobry chleb, od nas, z La Manchy (Don Kichote też był z La Manchy!)… A „bebida” (picie)? Pewnie chce ci się pić… Masz tu, pij…

W tamtą zresztą stronę było podobnie, z udziałem innego wszakże kierowcy, więc podróż odbyliśmy nie tylko na piechotę i nie tylko kolejką podmiejską. Takiego podróżnego szczęścia życzymy i Wam także!

Co zaś ściślej tyczy Anielskiego Wzgórza, to wspomniany święty pomnik czerwoni rewolucjoniści nie tylko „rozstrzelali”, ale po prostu wysadzili w powietrze. Próbowało temu zapobiec pięciu młodzieńców, których tam na miejscu zamordowano; ale obecnie dostęp do ich grobów i epitafiów nagrobnych jest tam – nie wiedzieć czemu – utrudniony! Niebawem, w trakcie pierwszej bitwy o Madryt rozgorzały w tym miejscu ciężkie walki, o czym jednak dowiadujemy się już z lektury, a nie z naszej turystyczno-pielgrzymiej wizji lokalnej.

Po wojnie odbudowywano, co się dało, więc kolumnę Chrystusa Pana, ściślej zaś rzecz ujmując Najświętszego Serca Jezusowego, wraz z czterema orszakami pielgrzymujących do Niego ludów Hiszpanii, Ameryki i innych ziem też koniecznie odbudowano, a pod nią wzniesiono częściowo podziemną obszerną świątynię wedle nowoczesnego projektu. Zbliżającego się zaś poprzez rozległy plac przybysza witają w pierwszej kolejności, wyobrażeni w postaci dużych rzeźb trzej patroni Hiszpanii: Św.Św. Izydor z Sewilii, Izydor Oracz oraz Król Ferdynand III. Przedstawiciele Trzech Stanów Kościoła – kapłańskiego-nauczającego, pracującego-żywiącego i walczącego-rycerskiego.

Nie koniec na tym. Zmasakrowane szczątki pierwotnego pomnika przeniesiono na przeciwległy kraniec owego placu, bliżej starego kościoła, otoczono wysoką kratą i opatrzono wyraźnym opisem. To ostatnie – dostępny opis na miejscu – na co już zwracaliśmy uwagę, nie jest dziś w Hiszpanii rozpowszechnione. Więc tu akurat, jeśli ktoś nie ma uprzednich informacji o odwiedzanym właśnie obiekcie, otrzymuje w ogólnych choćby zarysach wiedzę o tym, na co patrzy. „A resztę internet ci opowie…”. Lecz jest to opowieść, jak i inne z Wojny Domowej, nader wstrząsająca i bardzo znamienna dla dziejów XX wieku tyleż Hiszpanii, co i Europy, i nie tylko Europy. Wiemy to.

W kościele znajdujemy jednak obrazki z wizerunkiem tutejszej karmelitanki, Świętej Maravilli od Jezusa, świadka epoki.

My zawsze radzimy przygotowywać się uprzednio do takich wypraw – czytać, oglądać, słuchać – a to po to, by przegapiać jak najmniej z tego, co napotykamy, i aby móc zawczasu wyznaczyć sobie optymalną trasę wyprawy.

W internecie można było przeczytać i obejrzeć o jakichś niepokojach związanych z madryckim Camposanto Mártires de Aravaca (Cmentarz Męczenników, ostatni wyraz to nazwa jednej z dzielnic na obrzeżach miasta). A więc kolejny punkt – owa Aravaca. W ładnej przestronnej (w przeciwieństwie do jednak ciasnego starego centrum) dzielnicy, w pobliżu szpitali i dużych hoteli; autobus – w przeciwieństwie do wspomnianego już Cerro de los Angeles – dowozi, i to prawie na samo miejsce.

Co to? Jak to? Gdzie to? Pomazane, zasprejowane, przyrdzewiałe, jakieś brzydkie wizerunki na ścianach. Kraciasta brama cmentarza, pociągnięta u góry drutem kolczastym, zawarta na cztery spusty; widać, że już dawno temu. Niesprzątany kobierzec z suchych igiełek piniowych (sosnowych) pokrywa coś jakby płyty nagrobne ciągnące się naokoło zarośniętego chwastami dziedzińca. Trzeba przesadzać mur, w którego koronę, przynajmniej na pewnym odcinku, wpuszczone są porozbijane butelki (sic!). W ogólności wygląda to podobnie, jak mauzoleum w podwarszawskim Ossowie w epoce PRL-u (ale wtedy nie było jeszcze sprejów). Jednakże Aravaca są to takie mniejsze madryckie Palmiry (bo są i większe, o czym dalej).

Skojarzenie z podwarszawskim Wawrem, lecz także z powązkowską Łączką (dziś „kwatera Ł”) i podobnymi miejscami na Służewie, na Służewcu czy na Bródnie też się nasuwa, aczkolwiek z zastrzeżeniem, że u nas te i inne miejsca są (obecnie) zadbane.

Zresztą, w Aravaca obok za murem cmentarza ofiar czerwonego terroru, wśród nich błogosławionych Męczenników Kościoła, też jest nieduży cmentarz „zwykły”, więc i dostępny na ogólnych zasadach. Zagadnięci ludzie, parkujący pod cmentarnym murem samochody i podążający do pobliskiej pracy rozkładają ręce. Przecież to nie oni zarządzają historycznymi obiektami.

Czy pamiętacie często eksplorowany w szkole PRL-u obraz Francisco Goyi zatytułowany „Rozstrzelanie powstańców madryckich”? Ale o innym obrazie tego mistrza, wiszącym w Prado obok tamtego i o podobnej tematyce, zatytułowanego „Walka z Mamelukami” (prowadzona przez tychże samych powstańców madryckich) u nas ani dawniej, ani obecnie, ni słowa. Przypomnijmy tylko, że obydwa dzieła (i nie one jedne) są inspirowane wspominaną w Madrycie w wielu miejscach i formach Wojną o Niepodległość (Guerra por Independencia) prowadzoną przez Hiszpanów długie lata przeciwko francuskim okupantom napoleońskim (Mickiewicz próbował jakoś ratować reputację naszych ówczesnych przodków sławnym: „Vivat Polonus, unus defensor Mariae”). „Dos de Mayo” (drugi, a po nim trzeci maja 1808 roku) był już świętem na przestrzeni wieku XIX, także XX.

Czas płynie, więc nawet miejsce pochówku owych powstańców z czasów Napoleona, znajdujące się w innej części Madrytu, wygląda na opuszczone podobnie, jak pochodzący z lat najwcześniej 40. XX wieku ów cmentarz Mártires de Aravaca. Poprawiamy się: murów owego cmentarzyka z roku 1808 nikt nie zachlapuje, ani nie wyrysowuje na ścianie cmentarnej kaplicy obscenicznych obrazków. Na szczęście dla Madrytu nie widzi się w tym mieście bazgrołów zwanych u nas uczenie „grafitti”, stąd przypadek Aravaca jawi się jako tym bardziej drastyczny.

No, ale tamci w roku 1808 i następnych zginęli z rąk obcych najeźdźców, a ci zostali zamordowani w wieku XX przez rodaków. Mordercy owi, jak w Polsce, na Węgrzech, w Rosji i w innych krajach, mają swoje (rodzone lub ideowe) wnuki i prawnuki imające się dziś, by tak rzec, współczesnych środków wyrazu.

Bywa jednak różnie, gdyż potok życia zmienny jest niekiedy i wywrotny jak górska rzeka. Oto w pierwszej kolejności oferowany dziś album-przewodnik po Dolinie Poległych jest autorstwa pana będącego wnukiem bynajmniej nie frankisty, lecz właśnie jednego z obciążonych wieloletnim wyrokiem więźniów republikańskich, którym dano szansę odkupienia swych win poprzez udział w budowie tamtejszego katolickiego Monumento, czyli wielkiego zespołu architektonicznego wznoszonego w Górach Guadarrama na Chwałę Zwycięstwa Krzyża Świętego. Budowa trwała dwadzieścia lat. Pracowali tam oczywiście zarówno wolni fachowcy (gdyż było to wielkie wyzwanie inżynieryjne i artystyczne), jak i wspomniani więźniowie polityczni (bo ci polityczno-kryminalni za popełnione w czasie wojny zbrodnie na cywilach i jeńcach dostawali wyroki śmierci). Historycy podają różnie, lecz przez bodaj większość tego czasu utrzymywano stawkę odpracowania jednego dnia za dwa dni więziennego wyroku.

Przyznajcie, że coś takiego, w trudnych powojennych okolicznościach – pożytecznego, zbawiennego i właśnie humanitarnego – mogło się wydarzyć tylko tam, gdzie zwyciężyła była strona prawdziwie katolicka, a nie jej rewolucyjni wrogowie. Przypomnijcie sobie, jak to niejeden więzień sowieckiego łagru radośnie szedł do kancelarii po papier potwierdzający zakończenie odbywania wieloletniego wyroku, a tam dowiadywał się znienacka, że mu karę właśnie, ot tak, przedłużono o kolejne lata. Inna cywilizacja, czy raczej brak już jakiejkolwiek.

Hiszpańscy zaś rewolucjoniści byli tego rodzaju, że swoją działalnością wywołali nieoczekiwany dla nich na pewno efekt, w dawnych wiekach nie do pomyślenia. Oto ramię w ramię z katolikami, w ogłoszonej dawnym obyczajem przez katolicki kler Krucjacie, przeciwko Rewolucji stanęli także… muzułmanie (sic!). Boć przecie w armii generała Franco były także liczne pułki złożone z Marokańczyków – mających za swych przodków dawnych Maurów. Co tym bardziej zastanawiające, działo się to nie tak długo po kolejnej fali hiszpańsko-muzułmańskich wojen w Maroku. Atoli w dawnych wiekach rekonkwisty kolejni papieże ogłaszali hiszpańskie Krucjaty (odrębne względem tych do Ziemi Świętej) kierowane właśnie przeciwko tym Maurom, wówczas zajmującym dawne chrześcijańskie terytoria Iberii.

Co do autora wspomnianego przewodnika po Dolinie Poległych, owego wnuka czerwonego republikanina, to jest on zarazem – o ile dobrze rzecz rozumiemy – uczestnikiem ruchu mającego na celu właśnie obronę Doliny Poległych i innych o tej wymowie obiektów przed niszczycielskimi zakusami dzisiejszej hiszpańskiej lewicy. „Deus Mirabilis, fortuna variabilis”. Oby im się ta obrona w pełni powiodła!

Ale jest tam też, czyli na obrzeżach Madrytu, inny cmentarz ofiar czerwonego terroru okresu Wojny Domowej, nie opuszczony bynajmniej, lecz starannie pielęgnowany. W czasie tak zwanego czyszczenia więzień, w listopadzie i grudniu roku 1936, czerwoni republikanie w Aravacy zamordowali – jak się dowiadujemy – około ośmiuset więźniów, lecz w Paracuellos de Jarama podobno nawet dziesięć tysięcy – to takie tamtejsze Palmiry, Piaśnica i Katyń.

Paracuellos jest to – uwaga! – dla każdego przybywającego do Madrytu drogą powietrzną swoista brama i wizytówka tego miasta. Zdziwieni? Dlaczego? Stoisz oto, wędrowcze, w szklanej galerii jednego z tamtejszych terminali lotniskowych i spoglądasz ku północy-północo-wschodowi, ku końcowi kilkukilometrowej długości ciągu nagich wzgórz za rzeką Jaramą (późniejsza bitwa nad Jaramą!) – ku krawędzi płaskowyżu (meseta) ograniczającego z tej strony madrycką równinę. Albo inaczej – twój samolot już wylądował, lub też jeszcze nie wystartował, więc kołuje po tym wielkim lotnisku. Przez samolotowe okienko widzisz odległy o jakieś dwa-trzy kilometry, ułożony na zboczu z wielkich kamiennych płyt biały Krzyż.

Idziemy o zakład – i zarazem prosimy o wybaczenie – lecz Wasi krewni lub znajomi, którzy byli na tym lotnisku, będą się zaklinać, że „żadnego krzyża nie widzieli”. To prawda. Nie widzieli bo, zajęci rozgrywającymi się na pierwszym planie sprawami napowietrznej podróży, szerzej się nie rozglądali, gdyż uprzednio nie uzyskali wiedzy, że on tam jest i że łatwo można go tam w oddali wypatrzeć.

Do Paracuellos trzeba jechać autobusem, którego trasa wiedzie na odcinku około trzech kilometrów tunelem pod lotniskiem (sic!). Później dwudziestominutowy spacer w pełnym słońcu południa szosą przez „tereny przemysłowe”, i jesteśmy na miejscu. Skoro mamy już za sobą taki podróżny mozół, a wcześniej dwa i pół tysiąca kilometrów dzielących to miejsce od Polski, warto tam – jak i we wszystkich, jakże różnych miejscach przez nas odwiedzanych! – spędzić więcej czasu. Tak, w tym słońcu. Pochodzić, popatrzeć, poczytać, zrozumieć, zmówić „Wieczne odpocznienie”. Może spotkacie kogoś – co wcale nie wykluczone – kto raczej po hiszpańsku (español), aniżeli po angielsku (inglés), chętnie lub wręcz spontanicznie opowie wam o tym miejscu. Posłuchajcie go. Jak i wszędzie w podobnych sytuacjach, jeśli uważacie iż nie znacie języka hiszpańskiego, wyłapujcie te liczne słowa hiszpańskie (łacińskie), jakie w innej nieco wersji są w obiegu także i w polszczyźnie.

Zobaczycie, jak on zareaguje, trochę inaczej starszy, a trochę inaczej młodszy – prawo wieku – gdy wyznacie, że jesteście z Polski (Polonia, a nie żaden Poland), że u nas jest wiele podobnych cmentarzy i że Wy z tego powodu dobrze rozumiecie i czujecie, co tu się wydarzyło i jakie znaczenie ma to i podobne mu miejsca dla Hiszpanów i Hiszpanii.

– Bo tutaj pośród wielu zwykłych cywilnych ludzi leżą też bardzo liczni „militarios” (wojskowi-jeńcy) oraz „religiosos” (duchowni). Wielu z nich, tu w tej ziemi spoczywających, już zdążono „beatificar” (beatyfikować).

Po paru dniach odwiedzamy, dajmy na to, starodawny Monasterio Santa Maria del Parral w Segowii. Tam wewnątrz spostrzegamy sporych rozmiarów portret zakonnika w średnim wieku, obok zwięzły życiorys. Był oficerem, później także bankierem (sic!), wstąpił do zakonu, aresztowano go, więziono w Madrycie, rozstrzelano wraz z wieloma innymi właśnie u podnóży wzgórz w Paracuellos. Niedawno pomiędzy innymi i jego wyniesiono do Chwały Ołtarzy.

Przypominamy sobie, jakeśmy to przed laty telefonowali do pewnej parafii, a nawet do pewnej kurii biskupiej, w Polsce, ależ w Polsce, aby wreszcie jakoś na owym leśnym cmentarzu w podwarszawskich Palmirach wyróżniono grób błogosławionego księdza Zygmunta Sajny. Tam także cierpieli wszyscy, lecz błogosławionym Kościoła ogłoszono akurat tego spośród nich.

O, tak. Bohaterowie, męczennicy, święci nawet tych nowszych czasów nie cieszą się obecnie wystarczającym poszanowaniem (co wspomniany Warren H. Carroll zauważa także). A co dopiero ci z czasów dawniejszych…

Tak w przewodniku (z czasów PRL!), jak i na naściennej tabliczce „azulejos” (barwna ceramika z przewagą koloru niebieskiego, z której w Hiszpanii potrafią wyrabiać istne cudeńka; z różnych innych materiałów zresztą też) czytamy, jak to w roku 1085 król Alfons VI w towarzystwie sławnego Cyda wkraczał do Toledo właśnie oswobodzonego przez siebie od Maurów po blisko czterowiekowej niewoli. W pewnym momencie, przed ścianą małego meczetu (czyli przebudowanego przez muzułmanów wizygockiego kościoła), który wkrótce potem powtórnie poświęcono jako kościół Chrystusa Świetlistego (sic! Cristo de la Luz), koń królewski zatrzymał się i… ukląkł, wpatrzony w pewien kamień w ścianie. Co się dzieje? Król kazał kuć ten mur. Po pewnym czasie oczom zebranych ukazała się kamienna nisza, wewnątrz której wisiał krucyfiks, pod którym paliła się oliwna lampka… cudowna, gdyż świeciła w tej niedostępnej niszy nieustannie przez owe 373 lata, jakie minęły od zajęcia Toledo przez muzułmanów. Czy to nie piękna opowieść?

Modernizujący, nadnaturalnej wielkości, konny pomnik Alfonsa VI, wznoszącego w prawicy miecz, lecz odwrócony, więc mniej miecz, a bardziej krzyż, wraz z całym okołopomnikowym założeniem architektonicznym znajduje się w Toledo na północ od Starego Miasta i od Hospicjum-Muzeum de Tavera – Duque de Lerma, pośrodku ronda na Trakcie Madryckim; albowiem stamtąd, z północy, szła fala rekonkwisty. Ten monument na dostępnych planach miasta nie jest oznaczony, podobnie jak inne!

Kilkorga przechodniów pytaliśmy – to był rodzaj testu – co to za król; bo że król, świadczy o tym korona na głowie. Nie wiemy dlaczego, lecz podawali oni różnych królów Hiszpanii, Kastylii czy Leonu, ale żaden nie dał cudzoziemskiemu wędrowcowi prawidłowej odpowiedzi. Może dlatego, że turyści aż tak daleko od głównych szlaków turystycznych się nie zapuszczają.

Z dotarciem do grobu ojca Tomasza de Torquemady, żyjącego w drugiej połowie XV wieku Wielkiego Inkwizytora, też nie było łatwo, zupełnie jak z pamiątkami Wojny Domowej lat 30. XX wieku. Ten nurt współczesnej cenzury najwidoczniej rozciągany jest po cichu na treści właściwe dla kolejnych minionych stuleci.

Wiedzieliśmy zawczasu, że ojciec Torquemada jest pochowany „w zakrystii” w dominikańskim klasztorze Świętego Tomasza z Akwinu w Avila, godnym zresztą odwiedzenia także z wielu innych powodów, jak i inne hiszpańskie „monasterios”. Na podpisach pod dominikańskimi poliptykami eksponowanymi w Prado przeczytaliśmy uprzednio, że ów klasztor był w swoim czasie „główną kwaterą Inkwizycji”. Rozumiemy! Jedziemy tam! Zresztą w kościele, w bogato rzeźbionym i centralnie usytuowanym sarkofagu pochowana jest tam też inna znana osoba – mianowicie żyjący takoż w końcu XV wieku 19-letni książę Jan, jedyny syn pary Królów Katolickich, zatem niedoszły dziedzic tronu zjednoczonej Hiszpanii.

Ten klasztor również był kiedyś pustoszony przez neopogańskich żołdaków Napoleona, i przez czerwonych republikanów z Frontu Ludowego też. Zniszczeń dokonano wtedy także w zakrystii; dziś więc wygląda ona inaczej niż w średniowieczu, jest zamknięta i nie do zwiedzania.

O tym, jak i o wielu innych niezwykłych spotkaniach z dzisiejszymi Hiszpanami, nie będziemy tu szerzej opowiadać; może kiedyś, przy innej okazji. Dość powiedzieć, że nie wiadomo skąd pojawiła się nagle dość tajemnicza osoba, która nam drzwi do tejże zakrystii kluczem otworzyła.

– Proszę się samemu przekonać, że niestety nie ma tu już wyraźnie wyodrębnionego nagrobka ojca Torquemady, ani żadnego innego.

– Szkoda. Mogliście przecież go odbudować, lub choćby tylko położyć tablicę z krótkim napisem… że to tu właśnie. Słyszałem, że podejmowano kiedyś starania o beatyfikację Wielkiego Inkwizytora Hiszpanii…

Temat nie zawsze był objęty taką jak obecnie obstrukcją. Na eksponowanym w Prado historycznym obrazie jednego z hiszpańskich malarzy XIX wieku sprawa przedstawia się następująco, w czego zrozumieniu dopomaga stosowny opis:

Sławny rabin sefardyjski na czele delegacji najprzedniejszych tamtejszych Żydów zapewnia przyjmujących go w sali tronowej oboje Królów Katolickich, że Żydzi ofiarują Koronie wielkie pieniądze na prowadzenie wojny z Maurami, aby tylko z Hiszpanii ich nie wypraszano. Dodajmy, że było to czyste podżeganie do wojny, która jednak już się na południu tliła. Lecz oto pomiędzy Żydami a parą królewską pojawia się w dramatycznej pozie właśnie Fray Tomás de Torquemada – jedną ręką rzuca na stół sporych rozmiarów krzyż (sic!), a drugą w oskarżycielskim geście wskazuje na… oboje swoich monarchów.

Przyznajcie, że ów dominikanin osobiście ryzykował wszystko, a może także narażał swój własny konwent, swoich zakonnych zwierzchników i współbraci na przykre konsekwencje, gdyż oto publicznie obrażał panującego pomazańca Bożego – oboje pomazańców. Co on tam i wtedy powiedział, do swojego króla i do swojej królowej? Powiedział mianowicie, że gdy przyjmą oni te żydowskie pieniądze, to będą tacy sami, jak ów Judasz, który był wydał Pana Jezusa na mękę i śmierć. „Historia magistra vitae est”.

Przypomnijmy – krótko – że tam i wtedy, lecz także w innych czasach i w innych miejscach chodziło w pierwszej kolejności o to, czy Święta Religia Katolicka jest dla wyznawcy celem i drogą do Zbawienia Wiecznego, więc tym czym być dla człowieka powinna, czy jest ona zaledwie środkiem do jakiegoś innego celu, doczesnego, na przykład do zapewnienia sobie możliwości pozostania tam, gdzie się chce, na przykład w Hiszpanii. Lecz ci akurat Żydzi, którzy Królom Katolickim oferowali pieniądze na wojnę, na Wiarę Katolicką przechodzić bynajmniej nie zamierzali. To był jeszcze nie ten etap.

Zestawienie obydwu sytuacji samo się wszakże narzuca – móc zostać za pieniądze albo móc zostać za przyjęcie Chrztu Świętego i zapewnienie, że się już jest szczerym (!) katolikiem. Zawsze jakiś targ. Stąd zatem brały się owe na dawnych obrazach przedstawiane publiczne Wyznania Wiary (Auto da Fe) – zapewnijcie więc nas wszystkich uroczyście, że to nie transakcja, więc nie ciężkie bluźnierstwo i obraza Świętej Wiary, lecz bezinteresowność, podjęta jedynie dla tej korzyści, jaką jest osiągnięcie przez człowieka Szczęśliwego Życia Wiecznego. To proste! Bo nawrócenia dzielą się na szczere i nieszczere, który to podział rozciąga się wszakże na bez wyjątku wszystkich przedstawiających się jako wierzący.

Wiara katolicka, a nie inna, tak szeroko się rozpowszechniła po świecie, gdyż ani wyznawcy judaizmu ani muzułmanie do nowo odkrytej Ameryki dostępu nie mieli. Lecz najpierw trzeba wiedzieć, kto jest kim, więc kto wchodzi właśnie po trapie na królewski statek z wyszytymi na białych żaglach krzyżami wielkich rozmiarów. Tak to było. Jak w nie tak dawnych czasach pouczał Polak Feliks Koneczny, „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”.

Tu się nam cisną do głowy najrozmaitsze odniesienia, przecież także z terenu Polski, i z dawniejszej historii, i z historii XX wieku, drugiej wojny światowej, i te zupełnie już bieżące; Wam na pewno też. Inny to już i jakże ważny temat, który tu tylko sygnalizujemy. Bo w poprzednim odcinku naszych hiszpańskich wspominków była wszak wzmianka o pewnej tamtejszej „wspólnocie”, która, ot tak, zamierza połączyć w jedno Eklezję i Synagogę. Doprawdy, historia wcale się nie skończyła!

Marcin Drewicz, wrzesień 2018

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!