Kultura

Euroweek – Odbicie jasyru – koedukacja

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

W warszawskim Muzeum Narodowym zawsze wisiał, a w trakcie tegorocznej wystawy dzieł Józefa Brandta był szczególniej eksponowany, świetny obraz batalistyczny zatytułowany „Odbicie jasyru”. W ludzkim kłębowisku na pierwszym planie wyróżnić można rozmaite postacie w różnym wieku i płci obojej – to właśnie jest ten odbijany jasyr. Jedne kobiety, a właściwie dziewczęta, klęczą, inne wznoszą ręce ku niebu, jeszcze inne próbują się gdzieś ukryć, za skałą, pod wozem, przed napierającą z wielkim impetem falą jeźdźców.
Ci jeźdźcy to okrutni pohańcy, którzy teraz nie mają już innych pragnień i żądz, jak tylko ujść z życiem, gdyż na ich karkach siedzi już husaria Pana Hetmana Koniecpolskiego i tnie bez miłosierdzia. Ale przynajmniej jeden z tych bisurmanów, jak i inni na rozpędzonym wierzchowcu, jeszcze nie rezygnuje z cennej zdobyczy i w pędzie usiłuje pochwycić i unieść ze sobą półnagą jasną dziewczynę zlegającą na jednym z wozów; bezwładną, może chorą, nieprzytomną, wystraszoną. Ale nie będzie z tego nic, gdyż świetlista szabla sprawiedliwości nad głową tego poganina jest już wzniesiona.
Obraz jest inspirowany bitwą pod Martynowem, nad Dniestrem, prowadzoną przeciwko wracającym ze swoją straszną zdobyczą czambułom samego Kantymira, rozegraną w dniu 20 czerwca 1624 roku, kiedy to zostały uwolnione tysiące jasyru i zarazem tysiące tych okrutnych Tatarzynów w pień wycięto. Nazajutrz miary zwycięstwa Krzyża dopełnił pod Chocimierzem Pan Pułkownik Chmielecki.
Jak wiadomo, i co na wspomnianej wystawie też było przypominane, malarstwem mistrza Józefa Brandta inspirował się Henryk Sienkiewicz, mistrz innej ze sztuk, mianowicie pisarskiej. To on stworzył literackie postacie m.in. Azji Tuhajbejowicza, alias Mellechowicza oraz Basi z Jeziorkowskich Wołodyjowskiej; to on dał nam serię geopolitycznych dialogów: Pana Bogusza z Azją, Azji z Halimem i wreszcie Pana Hetmana Sobieskiego z Panem Boguszem (rozdziały XXVIII-XXXI „Pana Wołodyjowskiego”; o nie, tego nie ma w filmie).
„Bom ja jest hetman nie tylko polski, ale chrześcijański; bo na straży Krzyża stoję!” – wołał Pan Sobieski. I mówił jeszcze o tej obcej „sprośności”, jaką trzeba zwalczać „póki tchu w piersi, póki krwie w żyłach”, bo taka to jest „służba nasza”. I że nie będzie on „bramy otwierał i pogan jako wilków do owczarni puszczał”. Jest tam powiedziane wiele więcej; a zresztą sięgnijcie na półkę i sami sobie poczytajcie, w ten świąteczny czas (bo piszemy niniejsze około Wigilii Bożego Narodzenia AD 2018).
No i co my dziś mamy z tamtych dawno już temu przerobionych prawd i doświadczeń? Wstyd powiedzieć, skoro regularnie – jak słyszymy – odbywają się „na terenie naszego kraju”, całkowicie legalnie, „za wiedzą i aprobatą kuratorium oświaty” prowadzone imprezy w rodzaju jakże słusznie oprotestowanej „Euroweek”.
Bo w „Euroweek’u” – a my wiemy o niej tylko z przekazu medialnego, zapoczątkowanego na portalu „Magna Polonia” i kontynuowanego w Telewizji Polskiej – wszystko jest odwrotnie, aniżeli na obrazie „Odbicie jasyru” i w ogóle w stosunku do tego stanu kultury i obyczajowości, jaką mieliśmy w Polsce jeszcze ćwierć wieku temu. No… w rzeczy samej nie wszystko (lecz o tym nieco dalej).
Spójrzmy na rzecz, by tak rzec, fenomenologicznie. Skupmy się na zaobserwowanych faktach, a nie na otoczce komentarzy, które mogą być rozmaite.
Oto są sobie dzisiejsi rodzice, mieszkający w Polsce, jeśli już tylko post-katolicy i post-Polacy, to jednak wciąż o jakimś katolickim i polskim właśnie kulturowym „background’zie”. Mają oni swoje kilkunastoletnie córki, córeczki, córcie, córuchny. I oto ci rodzice, na te kilka wakacyjnych tygodni, pod pretekstem wszystko jedno jakim – może być i „obóz językowy” – posyłają te swoje wypielęgnowane białoskóre europejskie pociechy niejako w darze nieznajomym obcoplemiennym młodym mężczyznom – tzw. wolontariuszom – przybywającym do naszego kraju z różnych krajów Afryki i Azji, aby tu odebrać te należne im żywe dary (wspomniani dawni Tatarzy musieli się w tym samym celu dobrze natrudzić i w ogóle ryzykować głową, a rezultat – jak wiemy – wcale nie był przez nikogo gwarantowany). I ci dzisiejsi rodzice-Polacy jeszcze za to płacą (sic!) – o ile my, szeregowi odbiorcy przekazu medialnego, właściwie rzecz pojęliśmy (bo jest to, tak po prawdzie, nie do pojęcia!).
O żadnej tam nauce języka akurat angielskiego z „native speakerem” nie może być mowy, gdyż owi przybysze tego języka nie znają lub znają go co najwyżej wtórnie – tak jak my, Polacy – gdyż pochodzą z krajów i narodów nie anglojęzycznych. A tak po prawdzie, to do nauczania polskich dziewczynek angielskiego najlepiej by się nadawała takoż polska, swojska i pełna pedagogicznego zapału „pani magister” lub „pani profesor”, która by na takich koloniach, czy obozach pełniła także, z natury rzeczy, funkcję wychowawczyni i opiekunki. Do tego zagadnienia jeszcze wrócimy.
Tu zaś, aby nie przegapić, weźmy od razu zagadnienie inne jeszcze. Oto nadchodzi święta niedziela. W bezbożniczym PRL-u, przynajmniej w jego bliższym końca okresie, ale tu i owdzie już w latach 70., księżom wolno było przypominać z ambon przed wakacjami, że każdy obywatel ma (przynajmniej to pisane) prawo do uczestniczenia w niedzielę „w praktykach religijnych”; więc aby rodzice przed posłaniem dziecka na kolonie letnie lub zimowe dopominali się u ich organizatorów, aby ci w niedzielę zapewnili dziecku udział w owych „praktykach”, więc – w praktyce – aby je zaprowadzili do miejscowego kościoła na Mszę Świętą, po czym je z powrotem odprowadzili na kwatery. Wymóg ten przez jednych organizatorów i wychowawców na owych jakże licznych PRL-owskich „obozach i koloniach” był spełniany, a przez innych nie (aczkolwiek statystyk nie znamy). Po wyborze papieża Jana Pawła Drugiego jednak w tej materii „coś drgnęło”.
No i teraz wyobraźcie sobie, jak to owi trzydziestoletni mężczyźni, „wolontariusze” z Pakistanu, Maroka czy Wietnamu, w naszym, dajmy na to, sudeckim Międzygórzu, prowadzą w niedzielę gromadkę polskich kilkunastoletnich kursantek-obozowiczek do miejscowego kościółka na Mszę Świętą. Czy byli tam też opiekunowie Polacy? Lecz, że to zaledwie tylko „etniczni Polacy z Polski”, to także w naszych czasach o niczym jeszcze nie przesądza, jak i nie przesądzało w owym półwieczu PRL-u. Tu najwidoczniej trzeba czegoś więcej, aniżeli tylko owej polskiej akurat „etniczności”.
Dawno już temu przestrzegał albowiem Apostoł Narodów: „Nie ciągnijcie jarzma z niewiernymi. Abowiem co za uczestnictwo sprawiedliwości z nieprawością? Abo co za towarzystwo światłości z ciemnościami? Abo co za zgoda Chrystusowi z Belialem? Abo co za część wiernemu z niewiernym? A co za zgoda Kościołowi Bożemu z bałwanami?” (Kor 2, 6, 14-16).
Odwrotnie niż na „Odbiciu jasyru”… Jasyr wzięto przecież przemocą, gwałtem. Ludzi dotąd wolnych pojmano robiąc z nich tym samym niewolników – starszych i młodszych, płci obojej. Starszych tylko takich, za jakich można było wziąć sowity okup. W ogóle ludzi, za których bisurmanie spodziewali się okupu, traktowano lepiej. Reszta szła na zatracenie, więc dziewczęta i młode kobiety na zbezczeszczenie i poniewierkę – na targi niewolników na Krymie i w Istambule-Carogrodzie (bo tak to miasto w dawnej Polsce nazywano). Ukrainny Humań był jedną z tych stacji w męczeńskiej drodze na Krym, gdzie pohańcy dokonywali selekcji swoich żywych łupów, więc po prostu mordowali ludzi ich zdaniem do niczego już nieprzydatnych, więc zwłaszcza starszych, chorych i osłabionych.
Na zdjęciach z „Euroweek” widzieliśmy natomiast uśmiechnięte radośnie Poleczki tulące się do swoich męskich i obcoplemiennych „opiekunów”. No, skoro rodzice tych dziewcząt sami je tam posłali, jeszcze za to zapłacili (sic!!!) i sami „akceptują zaistniałą sytuację”. Nie znamy statystyk. Ciekawe jest albowiem, jak liczne pośród tych zachwyconych przeżywaną „europejską” sytuacją nastolatek są te, którym już się w życiu zdarzyło uprzednio „dać kosza” chłopcu polskiemu. Polskiemu tak, ale „wolontariuszowi multi-kulti” nie odmawiają, przynajmniej niektóre. Tak zostały wychowane. A przez kogo? Oczywiście przez swoich rodziców – „etnicznych Polaków z dzisiejszej Polski”.
Dotyk… i w ogóle znak. Dotyk, w komunikacji pomiędzy ludźmi (zwierzętami też), nie jest przecież najpierwszym znakiem, lecz tym już dość zaawansowanym, świadczącym o niejakiej poufałości. I zasada ta bardziej jest wyrazista właśnie w tych krajach i kulturach, z jakich pochodzą owi „wolontariusze”, aniżeli w Europie czy Ameryce. Bo w Europie przed wieloma wiekami kwestię dotyku pomiędzy nawet sobie nieznanymi chłopcem i dziewczyną rozwiązano za pomocą genialnego kulturowego wynalazku, jakim jest taniec towarzyski, zatem taniec w parach – mężczyzna z kobietą. Owszem, także ten taniec ma swoją historię; także i on, jak i inne obszary naszej kultury, uległ na przestrzeni ostatnich pokoleń degeneracji.
Na filmikach z „Euroweek” pokazywano również tańce. Lecz jakie kompetencje w tej dziedzinie mogą mieć owi afrykańscy czy azjatyccy „wolontariusze”, skoro w ich krajach i kulturach tańca towarzyskiego po prostu nie ma?
Nie bij dziewczynki! Nie szarp dziewczynki! Co ty jej robisz? Przecież to jest dziewczynka! Nie ciągnij jej za włosy! Nie ciągnij za warkocze! Zostaw jej sukienkę! Nie dokuczaj jej!
Jak świat światem, a Europa Europą, za pomocą takich między innymi uwag i nawoływań kilkuletni już chłopiec, przed-szkolny oraz ten już szkolny, był zawczasu pouczany o konieczności uszanowania czci niewieściej. Gdy podrósł, wtedy rozumiał także i te słowa samego Chrystusa Pana, czytane z niedzielnej Ewangelii, z których wynika jednoznacznie, że niewiastę zcudzołożyć można już nawet samą tylko myślą, nawet się do niej nie zbliżając, ani jej nie dotykając. A powiedziane jest przecież: Nie cudzołóż! Nie pożądaj…! I, oczywiście, unikaj okazji do grzechu; nie stwarzaj takich okazji.
Lecz daleko nie sam tylko „Euroweek” jest i powinien być ostrzeżeniem w tym zakresie. Oto nastolatka opowiada – czy wciąż jeszcze zawstydzona, czy może już, niestety, wyzbyta wstydu – jak to do niej czy może do koleżanki taki zagraniczny „wolontariusz” przesyłał telefonem filmik o jego własnych narządach płciowych.
Kochani! Obudźcie się wreszcie! Przecież akurat do czegoś takiego od bodaj ćwierćwiecza nie trzeba u nas – niestety – aż „euroweek’ów”, ani żadnych zagranicznych „wolontariuszy” o skórze śniadej, czy jakiejkolwiek innej. Wystarczy nasz krajowy, wyzbyty z kultury, młody, „etnicznie polski” samczyk czy samiczka. Li tylko polska rodzima nieprzyzwoitość, a teraz już i wyrafinowane wyuzdanie, wystarczą, aby – najogólniej rzecz biorąc – przyrost naturalny w Narodzie Polskim nadal spadał, pomimo owych „rządowych dobrodziejstw” znanych dziś jako „500+” i tym podobnych.
Dawno temu w Hiszpanii wykształciła się „mowa wachlarza”. Młoda panna z dobrego domu, zwykle w towarzystwie innej jeszcze kobiety, wachluje się nie dość energicznie, ale jednak, co raz to ukazując swą twarz, to znów zakrywając, tak że sponad krawędzi wachlarza strzela w nieznajomego mężczynę dwoje oczu. To oznaczało: „Ostatecznie, możesz, o caballero, podejść tu bliżej i się nam przedstawić, a nawet zabawić nas rozmową, byle nie za długo”. To już było coś.
Lecz gdy ruchów wachlarza nie było żadnych, a twarz panny pozostawała nim prawie zasłonięta, oczy zaś co raz to łypały w inną stronę, znaczyło to: „Drogi caballero, ty nam teraz swoją tu obecnością głowy nie zaprzątaj. Wybacz”.
Przecież i u nas w Polsce zawsze były, i wciąż jeszcze są takie „kotki”, co to nie dają sobie w kaszę dmuchać i nie tolerują, gdy im mężczyzna lub chłopiec nadskakuje wtedy, gdy one same tego nie chcą. Lecz ze zdjęć z „Euroweek’u” wynikało, że przynajmniej niektóre z tamtejszych naszych bardzo młodych dziewcząt właśnie chcą, ależ chcą i bardzo są z tego zadowolone. I tu leży problem. Gdyż w przeciwnym razie tak bardzo po wielekroć dziwacznie i prowokacyjnie pomyślana impreza wakacyjna, jak ów „Euroweek”, nie miałaby po prostu w Polsce klienteli i z tego prostego powodu by się zwyczajnie nie odbywała. Pomysł i projekt musiał się zrodzić daleko stąd, w zupełnie obcym nam środowisku, lecz w dzisiejszej polskiej mętnej wodzie naiwne rybki najwyraźniej pochwyciły haczyki z przynętą. I tyle.
Wynika z tego, że aby tam w ogóle dziecko posłać, trzeba być samemu już wprzódy wyzbytym z tysiącletniej kultury lechicko-łacińskiej, a reszta jest już sprawą otwartą – tabula rasa.
No i ta, nie będąca wcale wynalazkiem azjatyckim, ani afrykańskim, szkolno-wychowawcza koedukacja. Owym męskiej płci „wolontariuszom” nie można się dziwić, że oni z tej nowej dla nich damsko-męskiej praktyki, jakby z nieoczekiwanego podarunku od losu, skwapliwie korzystają. Nie sięgali by po to, czego w tym przypadku „strona polska” by im uprzednio nie podtykała. Wedle znanej i u nas zasady: Dają, to bierz!
W jednym z komentarzy do całej tej afery usłyszeliśmy z najwyższą powagą wypowiedziane zapytanie: „Jakie wspólne sprawy może mieć kilkunastoletnia dziewczyna z trzydziestoletnim mężczyzną?”.
Jak to jakie? Wszelakie! Przejdźcie się po tych setkach i tysiącach cmentarzy, w Polsce, tak, w Polsce, lecz i w innych krajach, i z nagrobków odczytajcie, jaka była nawet jeszcze poza połową XX stulecia różnica wieku pomiędzy współmałżonkami. Częstokroć właśnie taka: kilkunastoletnia, dziesięcioletnia, a bywało, że nawet dwudziestoletnia (no bo do tej granicy rzecz dopuszczał już sam Arystoteles).
To dopiero wprowadzenie począwszy od lat sześćdziesiątych XX wieku szkolnej ponadpodstawowej koedukacji, czyli wspólnego pobierania w klasie nauk szkolnych przez przemieszanych ze sobą chłopców i dziewczęta z jednego rocznika, zredukowało tę różnicę często do zera. Skoro młody mężczyzna coraz częściej żenił się z koleżanką z klasy, ze szkoły, ze studiów.
Gdzie jest ten odważny socjolog, który wreszcie porządnie zbada mega-społeczne i meta-kulturowe skutki tej doniosłej, acz jakże prostej zmiany? Bo o samym tylko współwystępowaniu zjawisk już możemy coś na pewno powiedzieć. Oto właśnie od lat sześćdziesiątych narody europejskie kurczą się, maleją, gdyż po prostu coraz mniej dzieci się w nich rodzi. Ot, co.
Wyobraźmy sobie, że zamiast omawianego tu „Euroweek’u” mamy „bal pretendentek” lub jakiś właśnie dłuższy pobyt spełniający rolę tego balu. Jakąś taką, jak to dziś niektórzy u nas mówią, convivencję. Jest oto jakiś pensjonat, do którego przyjeżdżają różni ludzie, młodzi, starsi, rodzice z dorastającymi córkami. Przecież tak lub podobnie działało to u nas od wieków. O, na przykład – kulig; skoro właśnie mamy zimę (chociaż bezśnieżną!). Zajeżdżanie karnawałowym kuligiem, gromadnie, hucznie, wesoło, od jednego dworu, do następnego. Może więc być wędrownie, może być i stacjonarnie.
I oczywiście bez żadnych cudzoziemców-obcoplemieńców. Oni są tu zwyczajnie niepotrzebni. Owszem, gdy trafi się jakiś zagraniczny gość, to co innego. Pojedyńczy goście co jakiś czas się zdarzali, lecz zazwyczaj białoskórzy Europejczycy, więc bliżsi naszej kulturze. Gość w dom, Bóg w dom. Nie jesteśmy aż tak bardzo samotną wyspą na oceanie świata. Ale zgromadzenie ma być zasadniczo nasze, swojskie, polskie i katolickie. Nieprawdaż?
I tam, przecież nie bez świadomości kochających rodziców, właśnie kilkunastoletnia pannica będzie miała okazję – tak jak jej poprzedniczki poprzez minione wieki – poznać mężczyznę, właśnie młodego mężczyznę, tego plus-minus trzydziestolatka, a nie tylko chłopca-kolegę-równolatka z ławki szkolnej; oczywiście chłopca też może poznać. Zobaczymy, który z nich lepszy.
Zauważcie atoli, że kreśląc te wizje wyszliśmy od przykładu właśnie „Euroweek’u”, w kilku tylko, lecz jakże ważnych punktach dokonując prostej podmianki. Właśnie – podmianki. Bo „Euroweek” jawi się jako też podmianka, ale w przeciwną stronę skierowana.
Krajowych, polskich i katolickich trzydziestolatków podstawiliśmy zamiast w tymże wieku obcoplemiennych przybyszy innowierców (albo i ateistów). Do opieki nad nastoletnimi dziewczętami wysłaliśmy nie młodych mężczyzn, ale kobiety, więc one również polskie i swojskie. Mężczyźni mają być kimś na zewnątrz gromady dorastających panienek. Odzyskaliśmy znaczenie znaków (sic!), więc także gestów, ruchów ciała, min, i zwłaszcza dotyku. Dzisiaj się chętnie rozprawia o „mowie ciała”. Otóż właśnie – jak każda mowa ma ona także swoją treść i swoje pola semantyczne, ukształtowane przez wieki na gruncie cywilizacji i kultury. Naszej – cywilizacji i kultury, a nie obcej.
Feliks Koneczny przestrzega, że „nie można być cywilizowanym na dwa sposoby”. Rodzice, którzy posyłali swe pociechy na rozmaite „euroweek’i” najwidoczniej nie czytali Konecznego, ani „Obozu świętych” Jeana Raspail’a. A szkoda. Oni nawet i Sienkiewicza nie czytali, a to już zakrawa na skandal.
Lecz to dopiero na zakończenie będzie coś naprawdę bulwersującego – taki jakby „Euroweek inaczej”, ale zupełnie już swojski-krajowy, i w nieco dawniejszych czasach (lecz miewa kontynuację także dziś). Kto z PT Czytelników wciąż jeszcze jest przywiązany do bez wyjątku wszystkich (!) „nowinek kościelnych”, jakimi nas raczono w minionym półwieczu, tego szczególnie ostrzegamy. Jak „Euroweek” był imprezą wakacyjną organizowaną dla nastoletnich dziewcząt na terenie Polski, tak i ta, o jakiej jest mowa poniżej. Zamieszczamy oto fragment z najnowszej książki Sławomira N. Goworzyckiego, zatytułowanej „Kobiety-Rewolucja-Kaznodziejstwo”, Lublin 2018, wzięty ze stron 229, 238 i 240:

<<>>

I tak oto, od zagadnienia wychowania młodych panien przeszliśmy do zagadnienia wychowania chłopców. Pozostaje nam zatem raz jeszcze odesłać PT Czytelników do lektury cytowanej książki Goworzyckiego, gdyż i o tym jest tam obszernie powiedziane, pomimo że tytuł książki kieruje naszą uwagę na kobiety właśnie.

Napisał i fragmenty z książki S.N. Goworzyckiego wybrał Marcin Drewicz, grudzień 2018

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!