Felietony Kultura

Dlaczego nie oglądamy katolickich filmow hiszpańskich? cz. 5

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Marcin Drewicz: Dlaczego nie oglądamy katolickich filmów hiszpańskich? cz. 5: Zagrabiona pamięć (podtytuł wzięty z książki M.J. Chodakiewicza z roku 1997)

Czy pamiętacie film produkcji  estadounidense z tego samego czasu co tamte hiszpańskie, bo z roku 1942, zatytułowany „Casablanca”, w reżyserii Michaela Curtiza? Och! Ile to już polskich pokoleń „się na nim wychowało”? W PRL-u i w post-PRL-u… W telewizji był on pokazywany wielokrotnie, acz w wieku XXI już rzadziej, gdyż jak i inne dawniejsze „produkcje” siłą rzeczy ustępował przed zalewem nowszych. Ale… o czym tak właściwie jest ten film? Podobno wojenny…

I kim jest główny jego bohater grany przez Humpreya Bogarta? Na nasze rozeznanie jest on… rezydentem Kominternu na Francuską Afrykę Północno-Zachodnią, skoro właśnie… Casablanca. Nie wdając się w szersze motywy powstania tego jakże swego czasu tutaj w PRL-u propagowanego dzieła kinematografii „zachodniej” widzimy, że… scenarzyści estadounidense musieli się mocno nawysilać, aby wydziergać (!) ową mozolną i mętną (naszym zdaniem) fabułę „Casablanki”.

Gdy scenarzyści filmów hiszpańskich z tego samego czasu, w tym tych wyżej przywołanych, w żywej historii ostatnich lat (!!!), jak i w tej dawniejszej, znajdowali przebogaty zasób tematów – ich filmy są rzeczywiście „o czymś”.

Aha… Że wątek miłosny w „Casablance”? On się nawet równać nie może z którymkolwiek z jakże licznych i rozwiniętych wątków miłosnych w przywołanych filmach hiszpańskich. To ważne porównanie, gdyż wszystkie te dzieła powstały nieomal w jednym czasie – więc w tej samej epoce co do obyczajów, także i miłosnych.

W „Casablance” (1942) główna bohaterka męczy się, czy porzucić męża, czy nie porzucić. No, i taka to tam u nich… miłość. W niejednym zaś hiszpańskim filmie, prawdziwie wojennym, na przykład – główną bohaterkę adoruje dwóch wspaniałych mężczyzn, którzy zarazem są przyjaciółmi i towarzyszami broni.

Zatem w walce wspierają się oni wiernie; zresztą i dziewczyna tę walkę wspiera, będąc jej uczestniczką, jeśli nawet nie z bronią w ręku. Jeden z młodzieńców ginie w bitwie. Żałują go szczerze oboje ocaleli. Lecz mogą się cieszyć, gdyż – przyznajcie to sami – przeszkoda na drodze do ich miłości i ślubu już nie istnieje.

 Albo – wszyscy się cieszą ze zwycięstwa, padają sobie w ramiona, śpiewają pieśni. Lecz główna bohaterka jest w rozterce. Przecież i ona chce się cieszyć wraz z innymi, ale… jest sama pośród tych wszystkich rozradowanych ludzi, gdyż jej mąż niedawno zmarł z ran odniesionych w walce.

Mąż przed Bogiem, lecz już nie wedle ciała (sic!). Oto umierający bohater, w obecności kilkorga świadków, jacy asystowali tej scenie, już z trudem dał znak przybyłemu tam księdzu, że przed bliską już śmiercią chce on swoją ukochaną poślubić. Ona też skinęła głową, nie mogąc wypowiedzieć ani słowa. Bo i co tu mówić. Wszyscy wokoło z trudem powstrzymywali wzruszenie, a trzeba dodać, że przez całą długość pomieszczenia leżeli tam szeregiem inni ranni.

   Co my tu będziemy filmy opowiadać. Filmy się ogląda. Wiecie już sami, że w następnym ujęciu przecież nie pokazano hucznego weseliska, ale… modlitwy za konających.

   Owszem, w hiszpańskich filmach tamtego czasu ich bohaterowie – to wszakże zależy od sytuacji – modlą się naturalnie, bez skrępowania. Modlitwa, westchnienie do Boga, pobożny gest, zakreślony znak krzyża, stosowne powiedzonko-przysłowie są to po prostu części języka, tego zwykłego codziennego, jakim się oni posługują; są to środki wyrazu, do jakich, zależnie od potrzeb sięga się tam spontanicznie, acz przecież nie ostentacyjnie. Ale, jak się okazuje, w dziejach kina jest to okoliczność, by tak rzec, mniejszościowa. Nieprawdaż?

   Idźmy dalej tropem filmowych miłości. W takiej, dajmy na to, „Razie” (1941), do mieszkania zajmowanego przez bohaterkę filmu, graną przez Anę Mariscal, przynoszą… zwłoki narzeczonego, gdyż dziewczyna ryzykując wystarała się, aby tak się stało. Wszakże i tamtejsza „bezpieka”, zwana wtedy wprost z rosyjska cze-ka (sic!), po zamordowaniu skazańca jego zwłok rodzinie nie oddawała, czego dowodem jest podmadryckie cmentarzysko w Paracuellos de Jarama, w Aravace i wielu innych miejscach.

   Napisaliśmy „narzeczonego” (hiszp. novio, kobieta: novia), i to w zasadzie prawda. Aczkolwiek… filmy się ogląda. Aby zatem nie odbierać P.T. Czytelnikom i Widzom emocji towarzyszących poznawaniu filmowej fabuły, historii tamtej miłości tu opowiadać nie będziemy. Niemniej okoliczności w jakich ta para się (wreszcie) zeszła i sposób, w jaki dane im było wyznać sobie miłość są… doprawdy niesamowite.

   Ludzie z Hollywoodu, ci estadounidense, takich rzeczy jednak… nie wymyślają. Oni, by tak rzec, „jadą po innej trajektorii”. Takie rzeczy podpowiada życie (i śmierć!) w Hiszpanii w czasach dziejowej próby.

   I zaraz potem… co za scena! Kolejna… Jest przecież wojna. Młoda kobieta obejmuje jak najczulej głowę martwego ukochanego i swoim policzkiem przylega do jego policzka. Ale on… nie jest wyziębiony. Doktora! Szybko, i dyskretnie, po doktora!

   Przecież i my w polskich relacjach świadków wojny mamy takie przypadki – jak to ktoś, wprawdzie ugodzony i ranny, przeżył jednak rozstrzelanie pośród martwych ciał swoich towarzyszy niedoli. I my też mamy swoje, i w samej zwłaszcza Warszawie, i nieopodal Warszawy i innych miast cmentarzyska, w Palmirach, na powązkowskiej Łączce, na Służewcu, Pawiak, łagry i kacety, i w innych miejscach, bliskich lecz i tych odległych, w tym i Katyń… P

owojenna Warszawa sama jest jednym wielkim cmentarzyskiem. Wszakże gruz tamtej dawnej Warszawy, na jakim ta została wzniesiona, był przecież i jest… wymieszany ze szczątkami ludzkimi.

   Niemniej, to spośród „najważniejszych wzorcowych, z wolnego świata, zachodnich filmów o drugiej wojnie światowej” właśnie „Casablancę” wbijano do głów już trzech pokoleń Polaków (i licznych innych narodów), zaś o takiej na przykład „Razie” Polacy (i liczni inni) nadal nic nie wiedzą.

   Jakie więc treści i jakie życiowe problemy, w tym samym czasie, wyrażali aktorzy i filmowcy hiszpańscy, a jakie ci estadounidense? Nader odmienne; co stwierdzamy powołując się także na ogólną wiedzę P.T. Czytelników, dotyczącą wszakże więcej niż jednego tylko filmu produkcji USA tamtej epoki. Nam przez dziesięciolecia propagowano usilnie te drugie, o tych pierwszych, hiszpańskich, całkowicie zamilczając. Inne filmy też nam propagowano – sowieckie, francuskie, czeskie, brytyjskie… Były wśród nich – jak to w życiu – dzieła na poziomie nader zróżnicowanym.

   Atoli za zestawieniem kinematografii Hiszpanii i Stanów Zjednoczonych połowy XX wieku stoi i to uzasadnienie, że na obszarze żadnego z tych dwóch państw nie toczyły się zmagania drugiej wojny światowej (owszem, przez dobę Hawaje, lecz one wtedy jeszcze nawet nie były stanem). Tam więc, w tych krajach, w tym czasie… kręcono fabularne filmy.

   I jeszcze o filmie „Raza”. Otóż wkrótce po śmierci autora fabuły tegoż ekranowego dzieła, czyli samego caudillo Francisco Franco, jaka nastąpiła w roku 1975, nakręcono jakże ciekawie pomyślany film wspomnieniowy: „Raza, el espiritu de Franco” (tłum.: „Rasa, duch Franco”; 1977, reż.: Gonzalo Herralde). Równolegle swoje wspomnienia snują w nim: w sędziwym już wieku będąca siostra generała Franco, Dona Maria del Pilar oraz też już nie młody Don Alfredo Mayo, w tamtym filmie z roku 1941 odtwórca jednej z wiodących ról.

Ona, Dona Pilar, szeroko i barwnie opowiada historię rodziny Franco, która w znacznym stopniu inspirowała owego scenarzystę filmu „Rasa”; on zaś, Don Alfredo, wspomina etapy powstawania samego tego filmu. Narracja filmu „Rasa, duch…” z roku 1977 postępuje w ślad za cytowanymi w nim fragmentami oryginalnej „Rasy” z roku 1941.

   Owszem, obraz „Rasa, duch…” daje nie pierwszą i nie ostatnią okazję, aby spostrzec i przypomnieć, że ta ciągnąca się przynajmniej od inwazji napoleońskiej (1808-1813) polityczna szamotanina w Hiszpanii (że o utracie Imperium zamorskiego już nie wspomnimy), obfitująca w rewolucje, wojny domowe i rządy w pewnych okresach zmieniające się z wielką częstotliwością, wraz ze zwycięstwem roku 1939 została nareszcie uśmierzona. Wielka to historia, na jakiej rozwijanie miejsce już nie tutaj.

   I to wszystko dzisiaj tylko… nawet nie na wyciągniecie ręki, gdyż ta już jest ponad klawiaturę „laptopa” wzniesiona, lecz na ruch palca – aby wywołać sobie na ekranie dany film. Jakże to teraz łatwo. Lecz – o dziwo – ludzie z tych udogodnień nie korzystają, więc tych filmów i licznych sprzęgniętych z ich fabułą treści nie znają.

   Pozostaje więc: teksty mówione przetłumaczyć, dać polskiego lektora lub choćby tylko polskie napisy i tym sposobem wyświetlać tamte filmy po polsku.

   Teraz zaś będzie: uzupełnienie do części 3., czyli kilka słów o malarstwie Januarego Suchodolskiego (1797 – 1875). Zatrzymajmy się, lecz tylko na chwilę, przy tym jakże dziś dla nas aktualnym wątku tamtej sprzed wielu już pokoleń twórczości, czyli… noworosyjskim (ale rozstrzał: Hiszpania – Polska – Noworosja – Morze Czarne). To przecież January Suchodolski namalował „Szturm Oczakowa”, bronionej przez Turków nadczarnomorskiej twierdzy znajdującej się niedaleko dzisiejszej Odessy, przeprowadzony zwycięsko przez Rosjan (Suworow! Potiomkin!) w roku 1788 (!!!).

A Polacy? Polacy w tamtych latach Konstytucją 3 Maja się radowali. Następstwa ówczesnego rozróżnienia pomiędzy zainteresowaniami rosyjskimi i polskimi oglądamy, w kolejnej już dziejowej odsłonie, także dzisiaj.

   Lecz powyższą dygresję czynimy li tylko ze względu na osobę tego polskiego malarza z XIX wieku, który malował również bitwy z udziałem wojsk polskich, toczone także w… Hiszpanii. Ale najpierw: „Obrona Jasnej Góry”; oczywiście przed heretyckimi Szwedami pod koniec roku 1655. Przypomnijmy, że swego czasu, już w wieku XX, tym tematem były zainteresowane Najwyższe Czynniki Kościoła Świętego, czego dowodem fresk w papieskiej kaplicy w Castel Gandolfo.

   U Suchodolskiego (i nie tylko u niego) centralną postacią jest widniejący na murach jasnogórskich wśród walczących obrońców-katolików-Polaków Ojciec Kordecki, wyciągający trzymany w dłoni Krzyż w kierunku bluźnierców-napastników, jako tę najskuteczniejszą przeciwko nim broń.

   I oto wraz z wyobraźnią tamtego polskiego malarza sprzed kilku już pokoleń przenosimy się do Hiszpanii pierwszych lat – 1808-1809 – tamtejszej Wojny o Niepodległość i… co widzimy?

   Oto, jak i w wyżej przywołanym przypadku, skłębiony tłum walczących wojsk – jedni uparcie nacierają, a inni zajadle się bronią. Bronią się na swojej własnej ziemi katolicy-Hiszpanie, a nacierają… No właśnie, Polacy, ale… jacy to Polacy? Czy chociaż tacy, co to po latach w trakcie gawędki w wileńskiej celi wspominali: „Vivat Polonus, unus defensor Mariae…” (Mickiewicz-”Dziady”)?

   Dość powiedzieć, że na obrazach Suchodolskiego, zarówno na tym „Somosierra”, jak i na „Saragossie” to zakonnik-Hiszpan – tak jak to się rzeczywiście działo – stojący na czele Hiszpanów-katolików-obrońców, wykonuje przeciwko nacierającym Polakom (i Francuzom) TEN SAM gest, z Krzyżem w dłoni, co Ojciec Kordecki z wałów jasnogórskich przeciwko heretyckim Szwedom-najeźdźcom.

Tak było, acz z tym zastrzeżeniem, że w trakcie akurat tamtego oblężenia Szwedzi do murów twierdzy siłą żywą się raczej nie zbliżali, poprzestając na coraz cięższym ostrzale armatnim; to obrońcy urządzali „wycieczki” przeciwko obozowi nieprzyjaciela.

Tak więc – tu Jasna Góra. Lecz tam w Saragossie Bazylika Matki Bożej na Kolumnie (del Pilar). Tu obrona Świętości i Niepodległości, swojej. Tam zajadły atak przeciwko tejże Świętości i przeciwko Niepodległości, czyjejś, innego katolickiego narodu, z jakim powinna by nas wiązać elementarna co najmniej… solidarność. A nie wrogość, i to wręcz pod dyktando „tego trzeciego”. Nieprawdaż?

W pierwszej połowie XX wieku polscy oraz hiszpańscy kapelani wojskowi i żołnierze – odpowiednio w latach 1918-1921 (później też) i w latach 1936-1939 (później też), acz osobno, niezależnie od siebie i w zasadzie bez wiedzy o sobie nawzajem, szli jednak z Krzyżem w Krucjatach tamtej epoki.

Ale ten nasz generał Jan Henryk Dąbrowski w końcu XVIII wieku – „marsz, marsz, Dąbrowski” – co to, jak go po latach Suchodolski namalował, wjeżdżał był „triumfalnie” do papieskiego Rzymu… Ale jako kto on tam wjeżdżał? Jako pokorny pielgrzym z dalekiej Polski, „z dalekiego kraju”? Jako pokutnik? Czy może na specjalne zaproszenie samego Ojca Świętego? A może z papieskiego polecenia?

O, Polacy! PO CZYJEJ stronie wy jesteście? I KIM tak w ogóle wy jesteście… DZISIAJ?

Marcin Drewicz

Polecamy również: Ukraiński pedofil usłyszał zarzuty

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!