Felietony

Czekając na 20 stopień zasilania

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Za komuny lepiej może nie było – bo zależy komu – ale pod wieloma względami było inaczej. Teraz na przykład “nie ma” cenzury, chociaż nawet władający połową świata amerykański prezydent Donald Trump został ocenzurowany przez jakichś cukerbergów i nie mógł nawet jęknąć. Zgodnie ze spostrzeżeniem Adama Mickiewicza, że “każdy ma swoją żabę, co przed nim ucieka i swojego zająca, którego się boi”, nawet tak potężna osoba, jak prezydent Stanów Zjednoczonych, co to trzyma palec na atomowym cynglu, przed cukerbergami chowa dudy w miech. “Stąd dla żuka jest nauka”, że oficjalna nieobecność jest tylko wyższą formą obecności. Dotyczy to również cenzury, które wprawdzie “nie ma”, ale za to tylko patrzeć, jak doczekamy się represjonowania tak zwanej “mowy nienawiści”, nazywanej przez tubylczych snobów “hejtem” – bo to brzmi z angielska.

A co to jest “mowa nienawiści”? Ano, to wszystko, co na danym etapie nie podoba się partii – tej, która akurat rządzi. Na przykład PiS-owi nie podobają się “parady równości”, podczas których zboczeńcy seksualni publicznie demonstrują swoje wdzięki i upodobania, ale jeśli by zaczął rządzić pan Rafał Trzaskowski – od czego niech Bóg nas broni! – to pewnie wszyscy nie tylko byliby na takie parady spędzani przez policję, ale w dodatku – musieliby się zboczeńcom nadstawiać. Za komuny było podobnie, ale nie do końca. Jak pisze poeta, “dawniej ludzie mniej mieli kultury lecz byli szczersi” – toteż cenzura istniała jak najbardziej oficjalnie. Miało to oczywiście mnóstwo plusów ujemnych, na które narzekali i pisarze i dziennikarze i przedstawiciele innych środowisk – ale miało to też plusy dodatnie, a konkretnie – jeden.  Cenzura zmuszała mianowicie ówczesnych twórców do finezji, dzięki której próbowali przechytrzyć cenzora. Nie zawsze się to udawało i na przykład w wydawanych wtedy książeczkach do nabożeństwa trzeba było naruszać rytm. W “Gorzkich żalach”,  w jednym z “Lamentów duszy nad cierpiącym Jezusem”, zamiast: “z naigrawania od Żydów”, partia kazała śpiewać: “z naigrawania od niewiernych” – a więc zamiast dwóch sylab, były trzy. Ale od tej zasady bywały wyjątki, a właściwie jeden. Otóż partia uznała, że wprawdzie wszystkie dziedziny przemysłu rozrywkowego – również piosenki – cenzurze podlegają, ale ich oceny mogą być formułowane swobodnie. Z tego wentylu bezpieczeństwa skwapliwie korzystali najtężsi publicyści, dzięki czemu recenzje z festiwalu piosenki w Opolu, czy Sopocie wznosiły się na niebywale wysoki poziom a zainteresowanie festiwalami było tak duże, że podczas transmisji ulice miast pustoszały.

Teraz ulice miast pustoszeją podczas transmisji meczów futbolowych, a publicyści prześcigają się w subtelnych analizach przyczyn kolejnej klęski – bo zwycięstwa krajowej reprezentacji zdarzają się bardzo rzadko – a telewizja obrządku rządowego, kiedy na przykład po meczu ze Słowacją, nie mogła otrąbić sukcesu, to koncentrowała się na opisach, jak to kibice z wielkim zaangażowanien kibicują – co od biedy można było uznać za sukces zastępczy. Nawiasem mówiąc, była to najważniejsza pozycja programów agitacyjnych zarówno w obrządku rządowym, jak i nierządnym. Przypomina mi to opowiadanie, jak to konspiratorzy maskowali swoje sekretne zebrania przez rosyjskim rewirowym, rozkładaniem na stole kart i stawianiem butelki z wódką i kieliszków. –  Nu i dobrze, rebiata – mówił na to rewirowy. – Pograjcie sobie w karcięta, wódki popijcie… Od polityki są panowie, a nie wy, ciemny narodek. Najwyraźniej uważał, że gra w karty i picie wódki odciąga ludzi od knucia przeciwko władzy, bo ich uwaga i energia jest skierowana na co innego. Toteż telewizje obydwu obrządków skupiają uwagę obywateli jak nie na meczach, to na sporach o obsadzenie operetkowej posady rzecznika praw obywatelskich, czy na pani Swietłanie Cichanouskiej, która zamierza bisurmanić się z panem Rafałem Trzaskowskim na jakimści “campusie” dla folksdojczów, finansowanym przez niemiecki rząd za pośrednictwem Fundacji Adenauera, co to prawie 99 procent swoich środków czerpie z subwencji niemieckiego rządu, albo wreszcie na polemikach, czy proklamowany przez Naczelnika Państwa tak zwany “Polski Ład” przyniesie więcej pożytku, czy przeciwnie – szkody.

Wskutek koncentrowania przez niezależne, ale przecież posłuszne media uwagi ludzi na takich zagadnieniach, mało kto zwrócił uwagę, a już tylko nieliczni docenili wagę informacji, że do roku 2028 ma zostać zamknięta elektrownia w Bełchatowie, dostarczająca co najmniej 22 procent mocy energetycznej państwa. Wcześniej jakaś durnica z Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości, kolejna edycja Wielce Czcigodnej pani Spurek, nakazała natychmiastowe wstrzymanie wydobycia w kopalni “Turów”, co nieuchronnie pociągnęłoby za sobą konieczność wyłączenia elektrowni w Turoszowie, dostarczającej ok. 8 procent mocy energetycznej państwa. Rząd “dobrej zmiany” ogłasza buńczuczne komunikaty, że nie odda, ani guzika, ale obawiam się, że skuteczność tych zaklęć będzie podobna do zapewnień marszałka Rydza-Śmigłego, który w godzinie próby zwiał za granicę. Ale w tych buńczucznych deklaracjach jest metoda. Chodzi o przykrycie nimi szkodliwej decyzji pana premiera Mateusza Morawieckiego – zgodzie na “dekarbonizację” Polski, to znaczy – na odejście od nośnika energii, którym Polska w obfitości dysponuje, na rzecz nośników, którymi Polska nie dysponuje i które będzie musiała kupować za granicą. I nawet już wiadomo co i skąd; mianowicie rosyjski gaz od Niemiec – bo tam będzie on dopływał przez ukończony właśnie gazociąg Nord Stream 2. Nazywa się to, jak na urągowisko, budowaniem niezależności energetycznej Polski – ale nie trzeba przecież wielkiej przenikliwości, by zrozumieć, że wskutek tej fatalnej decyzji premiera Morawieckiego Polska zostanie wtrącona w nieodwracalne uzależnienie od państw poważnych, mądrych i silnych, które wobec naszego nieszczęśliwego kraju mają swoje własne projekty, niezupełnie pokrywające się z naszymi oczekiwaniami. Z tego punktu widzenia nie ma żadnej różnicy między folksdojczami bezbożnymi z Platformy Obywatelskiej, a folksdojczami pobożnymi z Prawa i Sprawiedliwości – jak zresztą we wszystkich, ważnych dla przyszłości Polski sprawach. Jeśli chodzi o energetykę, to statystyka mówi wyraźnie, jak jest i jak będzie. W kwietniu br. krajowa produkcja energii elektrycznej wyniosła 13407 Gwh. Elektrownie wodne wytworzyły 292 Gwh, elektrownie cieplne – 11418 Gwh, elektrownie wiatrowe – 1240 Gwh, a inne odnawialne – 457 Gwh. Widzimy, że energetyka polska opiera się na węglu, bo obecnie ze źródeł odnawialnych pochodzi zaledwie 12 proc, produkcji. A jak będzie w przyszłości? Według prognoz  w roku 2030 z elektrowni wiatrowych ma pochodzić niecałe 6 tys. GW, a w roku 2040 – 8 tys. GW.  Jeśli chodzi o koszt produkcji, to w elektrowniach wiatrowych na morzu  wynosi on 186 Eur/MWh, podczas gdy w elektrowniach węglowych – 162 EUR/MWh. Wygląda na to, że w następstwie “dekarbonizacji” Polska będzie musiała kupować za granicą również prąd, który w każdej chwili można będzie odłączyć – a wtedy czeka nas powtórka z komuny z 20 stopniem zasilania.

Stanisław Michalkiewicz

 

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!