Felietony

447 TO WCALE NIE WSZYSTKO – CZĘŚĆ PIĄTA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Skoro o telewizyjnej bieżącej produkcji mowa, to wywołajmy też – naszym zdaniem podpadający pod tak zwaną pedofilię – telewizyjny program o nader oryginalnym tytule „The voice kids”, lecz i czy nie bardziej jeszcze gorszące „Sanatorium Miłości” – podwójne masowe szyderstwo: z dzieciństwa i ze starości.

Nie w tym miejscu chcemy mówić o dzieciństwie. Tylko przy okazji zwracamy więc uwagę – za Sławomirem N. Goworzyckim i jego „Kobietami-Rewolucją-Kaznodziejstwem” (Lublin 2018) – że rozpowszechnione poprzez massmedia pojęcie „pedofil” jest w rzeczy samej źle dobrane. Gdyż „pedofil” to z grecka tyle co przyjaciel dzieci, czyli zwyczajny człowiek, a nie zboczeniec, o jakim głośno w massmediach. Goworzycki w swojej ww. książce proponuje inne nazewnictwo i swoją propozycję uzasadnia. Nazewnictwo to jest czy nie aż tak chropawe dla Polaka, że mediom szybko może się odechcieć w ogóle zawracać ludziom głowę propagowaniem tych i innych nieprzyzwoitości.

Wiek starszy, a „Sanatorium Miłości”. Naszym zdaniem potrzeba zatrudniania w Polsce, i to w dużej liczbie, pracowników-nachodźców obcoplemiennych-cudzoziemskich jest tak prawdziwa, jak przysłowiowa już „broń chemiczna Saddama Husajna” (skoro tenże, jak nas ostatnio przekonują, wcale takiej broni nie posiadał). Wzniecona zaś kilka lat temu w Polsce medialno-parlamentarno-rządowa histeria w sprawie podnoszenia-obniżania tzw. wieku emerytalnego musiała mieć – także ona – swoje ukryte cele związane z zagadnieniami krypto-wojennymi (sic!) omawianymi w niniejszej serii artykułów.

Oto – na ile my rzecz pamiętamy – ani ci co podwyższali pułap wieku emerytalnego, ani ci co go z powrotem obniżali, nie głosili że zależy im na zachęceniu ludzi ten wiek osiągających do – jeśli tylko tego chcą – kontynuowania dotychczasowej aktywności zawodowej. Nie budowali żadnych „instrumentów”, aby do tego zachęcić zarówno pracowników, jak i ich pracodawców. W następstwie tu i owdzie chyłkiem pojawiły się doniesienia, że czy to w „państwówce”, czy w „korporacji”, gdy pracownicy – przecież z racji wieku najbardziej doświadczeni – osiągają ów wiek emerytalny, „z automatu” wszyscy wysyłani są „na emeryturę”, i spoko… Rzeczywiście, po tym to już tylko albo „Sanatorium Miłości”, albo… strach pomyśleć.

Pomijamy tu jakże doniosłe i dopraszające się osobnej wypowiedzi zagadnienie rodzinne – że oto dobrze jest, gdy wnuczęta mają „do swej dyspozycji” babcię i dziadka. Tak, jest to wielkie dobrodziejstwo! To jest dobrodziejstwo potężne! O ukierunkowaniu niejednego żywota dziś rozstrzygające.

W dzisiejszych czasach nawet massmedia zauważają, że (coraz liczniejsi) ludzie żyją dłużej, dłużej są sprawni, (względnie) zdrowi, żywotni, energiczni, twórczy… Jest wielu, którzy lubią swoją pracę, czy to dla niej samej, czy dla kontaktów z innymi ludźmi, jakie jej wykonywanie umożliwia, czy też traktowaną przez nich jako służbę, czy wreszcie dlatego, że pozwala im ona nadal być czynnymi i potrzebnymi. Więc w jakim celu władze państwowe w praktyce zakazują tym ludziom kontynuowania tej aktywności?

Bo przecież właśnie nie z powodów ekonomiczno-budżetowych! Straszy się oto wzbierającym nad rodzącym się dopiero pokoleniem „nawisem emerytalnym”, i jednocześnie potęguje się ten nawis sztucznie zwiększając liczbę biorców emerytury i zarazem zmniejszając liczbę Polaków utrzymujących się z przez siebie samych na bieżąco wykonywanej pracy.

Owszem, kto już nie chce dalej pracować (w dotychczasowym trybie, więc zazwyczaj poza domem) lub nie może pracować (bo pogorszyło się jego zdrowie lub sprawność), ten niech skorzysta z dobrodziejstwa wieku emerytalnego; po to właśnie jest ten wynalazek. Istnieje przecież także owa „wcześniejsza emerytura”. Ale żeby tak wszystkich, przymusowo… Przecież to absurd!

O, tak. Z polskiego punktu widzenia jest to absurd niewątpliwy. Lecz spójrzmy na to z punktu widzenia naszych wrogów w tej toczącej się już od dawna cichej i zimnej wojnie, jaką w niniejszych tekstach silimy się demaskować. Zabieg jest bardzo prosty (i dotyczy także innych krajów, o których wciąż za mało wiemy):

1) Jakąś część młodych Polaków, kilkumilionową wszakże, wywabić z Polski – i tym samym z miejsc pracy w Polsce, bo o to właściwie chodzi – do owych tak wytęsknionych przez pokolenie ich rodziców i dziadków zachodnich „rajów” (przecież od dziesięcioleci te wszystkie najbardziej „atrakcyjne” telewizyjne filmy i programy są przeważnie anglojęzyczne, więc teraz właśnie tam, do ojczyzn tych wszystkich tak poruszających „ekranowych” treści, klasy A, B, C, D i w ogóle każdej);

2) Takoż wielomilionową i jeszcze liczniejszą od tamtej zbiorowość Polaków-sześćdziesięciolatków (i starszych), w tym ludzi sprawnych, z dorobkiem, innowacyjnych, doświadczonych, wypchnąć z ich dotychczasowych miejsc pracy „na emeryturę”, wszystkich! Posadzić ich ponadto przed telewizorem, aby już żadnych korzyści dla Polski nie wypracowywali, lecz oglądali tę gorszącą błazenadę pod tytułem „Sanatorium Miłości” i dopingowali „swoich ulubieńców”.

Ależ tak! I my kochamy muzykę-taniec-śpiew, i my chcemy aby te dobrodziejstwa niosły radość starym, młodym i wszystkim. Mało tego, to my właśnie – bo nie „Sanatorium Miłości” – tęsknimy za tymi czasami, gdzie w naturalny sposób osoby przynależące do wszystkich pokoleń bawiły się, grały, śpiewały i tańcowały razem. Bez sztucznych podziałów na starych czy młodych. To dopiero by była radość! Ale… bez robienia uczniaka-wyrostka z dziadka, ani podlotka-podfruwajki z babci, ani jakiejś… nie powiemy kogo z 12-letniej dziewczynki („The voice kids”, „Eurowizja Junior”).

Forma! Forma! I jeszcze raz: Forma! Ona też jest ważna, nie tylko treść. Oto ktoś, stary czy młody, śpiewa piosenkę – może on to zrobić w sposób miły, a nawet piękny; a może w sposób żenujący, a nawet obrzydliwy i odrażający (pomimo nawet, że ma ładny głos i poprawną jego emisję).

Temat to na osobną rozprawę (ww. Goworzyckiego „Kobiety…”). Starość? Lecz skoro dzisiaj, w czasach wyjącego „singlizmu” i w trzecim już pokoleniu szkolnej koedukacji, mężczyzna 30-letni jest dla kobiety 20-letniej (i jej otoczenia) „starym dziadem”, a nawet – nie uwierzycie! – „pedofilem”… To gdzie my się jako naród w ogóle znajdujemy? Ani chybi na równi pochyłej!

Wracamy do naszych powyższych punktów 1-2. W wyniku zatem jednoczesnej akcji wypychania z polskiego rynku pracy wielomilionowej rzeszy pracowników-Polaków zarówno w wieku 35–, jak i 60+ (młodszych-ekspansywnych i starszych-doświadczonych) zrobiła się raptem – i uwierzyć medialnym doniesieniom jesteśmy w stanie tu właśnie – rzeczywiście wielka luka na owym rynku. Starsi Polacy-emeryci gwałtownie i masowo zwalniają miejsca pracy, jakich tu w Polsce nie zapełniają Polacy młodsi (bo takoż masowo wyjeżdżają „na Zachód”).

I tę to lukę, w owym gwałtownym trybie – co widzimy na ulicach, w sklepach, w tramwajach, lecz nie w massmediach – zapełnia się przewidzianymi uprzednio do tej roli Ukraińcami i innymi nachodźcami-obcoplemieńcami. Ot, co! Ci już tutaj, w krajach tzw. nowej Unii widzą dla siebie „Zachód”, więc na ten „prawdziwy Zachód”, czyli do krajów tzw. starej Unii już się nie kwapią.

Te zjawiska są potęgowane poprzez skutki już nieomal ćwierćwiecze (sic!) trwającego ustroju Szkoły Ponadpodstawowej 3+3 – najgorszego, jaki Polska miała w swojej historii. W tymże ustroju nie istniała ani (prawdziwa) Szkoła Średnia, ani Zawodowa. I potem zdziwienie, że oto raptem na naszym rynku pracy „brakuje nam Polaków-fachowców w wieku 20-40 lat”. Po to właśnie wywołano sztucznie ten brak, aby miejsca pracy Polaków, tu w Polsce, przejęli 20-40-letni imigranci, ukraińscy, białoruscy i inni. Proste?

Wypchnięci z rynku pracy Polacy-emeryci, choćby ich „na emeryturze” bezczynność i samotność najstraszniej gryzła, a energia życiowa jeszcze rozpierała na różne strony (jak tych w „Sanatorium Miłości”), do pracy, zwłaszcza po upływie kilkuletniej zwłoki, powtórnie przyjęci już nie zostaną. Pozostający zaś w Polsce ojciec jednego z tych młodych Polaków osiadłych w ostatnich czasach w Anglii, który tam już się ożenił z Polką i spłodził z nią dzieci, ze spuszczoną głową odpowiada, że „o powrocie syna nie ma mowy”. I co? Czy i w tej jakże doniosłej dziedzinie owa tajemnicza „metropolia”, która „realizuje program (tego nowego, w stylu XXI wieku) kolonializmu” i która prowadzi „ekspansję w stosunku do Polski”, nie zrobiła aby nas znowu „na szaro”?

Trzeba się ośmielić rzecz wypowiedzieć, że – skoro by się trzymać zarówno materialistycznej skali opłacalne-nieopłacalne, jak i polskiej racji stanu oraz interesu Narodu Polskiego – jedyna nadzieja pozostaje… w kryzysie ekonomicznym. Ten kiedyś nadejdzie, nie koniecznie aż nazbyt głęboki, aczkolwiek zgodnie z prawem naprzemienności koniunktury i dekoniunktury (biblijne „siedem lat tłustych i siedem lat chudych”). Oto, gdy polska gospodarka się „skurczy”, podziękuje się wtedy uprzejmie owym pracownikom-nachodźcom, więc Ukraińcom i innym obcoplemieńcom, pozwalnia się ich z pracy, powypowiada umowy najmu mieszkania i wyśle się ich do krajów pochodzenia; a właściwie to niech sobie stąd jadą dokąd sami chcą. I te zadziwiająco liczne tłumy obcoplemiennych pseudo-studentów też.

Płace? A czy ktoś przedstawił nam analizę ruchu płac w Polsce w ostatnim pięcioleciu, dziesięcioleciu? Jak bardzo przyjmowanie tanich pracowników zagranicznych wpłynęło na zatrzymanie wzrostu płac pracowników polskich? Bo to, jak bardzo postąpiła inflacja złotówki, liczymy sobie choćby na podstawie zakupów żywności, porównując dany miesiąc do tego samego sprzed roku, sprzed dwóch, sprzed trzech… I żadne, niechby i odbiegające swą treścią od naszych ścisłych domowych obliczeń komunikaty GUS-u niczego tu nie zmienią. No bo jak?

* * * * *

Kryzys ekonomiczny? Lecz mamy oto – styczeń 2020 – po raz nie wiedzieć już który, kryzys w tej nowej dziedzinie, jaką jest „polityka historyczna” i to aż „międzynarodowa polityka historyczna”. Czy tego nie można by jakoś… zignorować? Jakoś strząsnąć z ramion niecierpliwym ruchem, jak strząsa się pył z obuwia po wędrówce przez pola w dzień suchy i gorący? Trzeba się tego ignorowania nauczyć, gdyż w przeciwnym razie dowolne antypolskie głosy ze „świata”, i w dowolnie przez „siły światowe” dobranych okolicznościach rozbrzmiewające – przykład „polskich obozów koncentracyjnych” podawaliśmy już gdzie indziej – nadal będą powodować, że polska uwaga i energia jak na zawołanie koncentrować się będzie na tego rodzaju mydlanych bańkach „historyczno-politycznych”; a polskie działania będą powodowane wynikającymi z tego rodzaju prowokacji fałszywymi przesłankami. Działo się tak już wiele razy. I my w niejednym już artykule zwracaliśmy uwagę na ten w istocie szkolny problem.

A tak poza tym – na co też już wskazywaliśmy – to nie do naszej cywilizacji należy szermowanie, i to w doraźnych polityczno-ekonomicznych interesach, przywoływaniem czyjejkolwiek krzywdy i niedoli, i to jeszcze niedoli na skalę masową, i to jeszcze niedoli więźniów jakichkolwiek „obozów koncentracyjnych”; taka licytacja na rozmiary doznanych krzywd i przekonywanie „całego świata”, kto tu i z jakiego powodu jest „świętszy”. Przecież doznawane klęski same przez się nie świadczą jeszcze o „świętości” tego, kto ich doznaje; a w niektórych przypadkach wręcz przeciwnie. Popytajcie tych prawdziwych teologów.

I w dodatku nazywanie bezbronnych ofiar prześladowcami, a bywa że i odwrotnie. Jest to wszakże, poza tym, że pospolite kłamstwo, to nadto poniewieranie nie tylko „pamięci naszych zmarłych”, lecz samych tych zmarłych – którzy nadal istnieją! – skoro do artykułów Świętej Wiary Katolickiej należy właśnie Świętych Obcowanie, albowiem Dusza Ludzka jest nieśmiertelna. Uderzanie w takie właśnie treści jest to niegodziwość jaka, rzeczywiście, dech zapiera.

I tu się zaczyna, a właściwie jest tylko i aż kontynuowana sprawa wiedzy. Głoszone „ze świata” – w omawianym tu przypadku – antypolskie prowokacje są wszelako obliczone na określoną reakcję z tzw. strony polskiej. Prowokatorzy więc muszą wprzódy bardzo dobrze znać sprawy, jakimi żyje ów kraj-ofiara planowanej prowokacji, znać treści obecne w tamtejszym przynajmniej głównym obiegu medialnym, znać propagandowo-historyczne priorytety obecnych władz, aby wiedzieć, jak sformułować uderzenie przy użyciu owej nowej-starej broni, jaką jest „polityka historyczna”. Za jaką to niteczkę uchwycić, aby raptem zaczęło się pruć całe ubranie? Pruć? Lecz zawsze tylko z udziałem tego, kto jest w nie przyodziany; gdyż obowiązku ulegania prowokacjom przecież nie mamy żadnego.

Mówi się w polskojęzycznych mediach, ale tych niszowych-internetowych, że ostatnie antypolskie wypowiedzi przywódcy pewnego wielkiego kraju są skorelowane z programem zapowiedzianego na dzień 23 stycznia 2020 roku spotkania przywódców kilku państw, lecz z wyłączeniem Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej, mającego na celu – jak podają niektórzy – zacieśnienie współpracy w kierunku powołania na terenie Polski owego „rosyjsko-niemieckiego kondominium pod żydowskim zarządem powierniczym”.

Skoro na przeszkodzie takim zakusom stoi HISTORIA, tamte siły muszą ją zwalczać przy użyciu wspomnianej już, kłamliwej, i doraźnie układanej „polityki historycznej”. Oszczercy atoli nieubłaganie i z zapewne kipiącą satysfakcją wykorzystują przeciwko Polsce tę broń, jaką są… chroniczne błędy tzw. strony polskiej.

Do jakiego albowiem ciągu zdarzeń, do jakiego pod-okresu dziejów, zredukowany jest już od lat w polskim obiegu medialnym przekaz o Minionym Stuleciu, o Wieku XX? Oczywiście tylko i wyłącznie do drugiej wojny światowej, co ostatnio rozwinięto o dzieje antykomunistycznej partyzantki lat 40. i 50. XX wieku nazwanej potocznie Żołnierzami Wyklętymi. I to wszystko! Nawet już o „Solidarności” ciszej, pomimo że jej dzieje są znacznie nowsze niż tamte. My zaś tutaj nie po raz pierwszy powtarzamy, że wiek XX – by tak rzec – rozstrzygnął się w swojej pierwszej połowie, a nawet w swej pierwszej ćwierci, więc jeszcze przed drugą wojną światową! Reszta to była już tylko i aż potężniejąca lawina uruchomiona w latach 1914-1922.

Sami więc wiecie, bo śledzicie mniej lub bardziej uważnie obecny polskojęzyczny przekaz historyczno-medialny, że u nas żadnych nauk na dziś z owej fascynującej historii odzyskiwania Przed Stu Laty przez Polskę Niepodległości, po czym bronienia tejże Niepodległości (a to przed kim?) się nie wydobywa. I samej tamtej historii Sprzed Stu Lat się ani nie przypomina, ani nie analizuje. Taki rok 1919, którego Stulecie właśnie minęło bezpowrotnie. O, ileż w wydarzeniach tamtego roku Sprzed Stulecia mieści się nauk dla nas na dziś!

O tej historyczno-medialnej ciszy zaciągniętej nad dzisiejszą Polską doskonale wie ów możny zagraniczny oszczerca. Lecz wie on także, że rozpoczął się oto rok 2020 – rok Setnej Rocznicy Cudu nad Wisłą i Wkrą, Setnej Rocznicy Polskiego Zwycięstwa nad Bolszewikami, Setnej Rocznicy Obrony Niepodległości i Cywilizacji, Setnej Rocznicy Obrony Krzyża.

Wie on o tym lepiej niż dzisiejsi Polacy, którzy o Najważniejszym Wydarzeniu w Historii Polski XX Wieku jakoś wcale nie chcą pamiętać. Nie uwierzycie, ale pewni polscy obywatele są właśnie w trakcie rozsyłania listów do różnych instytucji, także i niektórych ministerstw (sic!) z apelem, aby po całej Polsce rozpowszechniany był przez cały rok 2020 bardzo prosty znaczek: biały poziomy prostokąt z czerwonym kolorem naniesioną nań datą roczną: 1920.

Tylko tyle i aż tyle: od znaczków na ubraniu, wizytówek i reklamowych winietek w internecie oraz w czasopismach, nalepek na samochodach, na przystankach autobusowych, tramwajowych, kolejowych, poprzez duże malunki na płotach i ścianach, afisze, „banery”, „citylighty”, aż po mierzące dziesiątki metrów kwadratowych płachty wieszane na fasadach budynków, tak zwane „blow-up’y”.

Pamiętamy czasy, jak to co roku wysoko na warszawskim Pałacu Kultury (imienia Stalina) zawieszano ogromnych rozmiarów portret Lenina i inną datę roczną: 1917. Każdy już bowiem miał wiedzieć o co chodzi. A teraz niechże zawiśnie tam wielka data-hasło 1920, i już bez żadnych portretów, tylko te cztery cyfry jedna za drugą!

Tego właśnie obawiają się oszczercy – przewidujący, w odróżnieniu od tzw. strony polskiej, na wiele posunięć naprzód – i dlatego jej (naszą) uwagę już teraz, na początku owego roku niewygodnej dla nich Setnej Rocznicy 1920 roku, kierują utartym już szlakiem na „sprawdzone” zagadnienia drugiej wojny światowej. Wiedzą co robią – przysłowiowe nożyce zabrzęczały w Polsce natychmiast.

Ale ich obawa przed „rokiem 1920” jest na wyrost, skoro sami Polacy odwrócili się od tamtej prześwietnej historii swoich dziadów-pradziadów i nawet nie chcą jej poznawać. A jest ona inna, niż to nam od dziesięcioleci wbija do głów owa „medialno-akademicka szkoła pseudo-historyczna znad Wieprza”. Ot, co… (stosowana przez nas nazwa nie dotyczy mieszkańców dorzecza rzeki Wieprz, oczywiście).

Ooo! A może owe młode siły zaangażowane w akcję przeciwko ustawie 447 wezmą udział w produkowaniu i rozprowadzaniu znaku 1920?

Zwróćmy jeszcze uwagę na pewną dyferencję cywilizacyjną. Tylko przez lenistwo nie dotarliśmy do pewnego poznanego przez nas dawniej artykułu w przedwojennym czasopiśmie, w którym jest opisane – uwaga! – selekcjonowanie największych polskich pobojowisk z lat 1918-1920 (nieomal wszystkie z roku 1920) w celu zestawienia ich listy, z jakiej miało być i rzeczywiście było wylosowane to, z jakiego podjęto doczesne szczątki Nieznanego Żołnierza w celu uroczystego przeniesienia ich do specjalnie na ten cel wyszykowanego Grobu przy Placu Saskim w Warszawie.

Otóż dla naszych pradziadów (lecz dla rodziców jeszcze też), zupełnie jak dla starożytnych Greków czy Rzymian, wystarczającym argumentem nie było wcale to, że w danej bitwie zginęło dużo Polaków (wtedy, w roku 1925, postanowiono wziąć pod uwagę tylko największe pobojowiska, gdyż wszystkich w ogóle były przecież setki). Stoczony bój miał być albowiem… zaszczytny. A nie hańbiący! Uwaga, uwaga – naszymi myślami sięgamy tu do okresu sprzed hekatomby drugiej wojny światowej, która spowodowała wszakże przewartościowanie pewnych wartości na ich niekorzyść.

Co to albowiem za korzyść dla Sprawy Polskiej w przypadku, gdy nasi żołnierze nie byli do walki należycie przygotowani (dowództwo lub/i podkomendni); wydawali/otrzymywali złe rozkazy; może nie chcieli walczyć tam, gdzie trzeba było; albo rzucali się do walki tam, gdzie trzeba było się uchylić; wreszcie dali się zaskoczyć i pozarzynać, i to jeszcze w dużej liczbie (w sytuacji, w jakiej wcale nie musiało do tego dojść), a okrutny nieprzyjaciel po trupach naszych żołnierzy ruszył wymordowywać nasze wsie i miasta – bezbronną ludność cywilną…

Coś Wam to przypomina? Te dziś przywoływane często wątki z okresu drugiej wojny światowej, ostatnio z pewnych kresowych ziem…

Ale my trzymajmy się tamtego przykładu z roku 1920, sprzed drugiej wojny światowej. Zresztą, weteran tamtej wojny (obydwu wojen), sławny Ojciec Bocheński, ujmuje te sprawy w swoim wydanym w Polsce w latach 90. XX wieku, acz chyba już nie wznawianym dziełku pt. „De virtute militari” – „O cnocie żołnierskiej”. Jest to tekst z dziedziny etyki. Tak więc musisz żołnierzu i w ogóle, człowieku, swoją powinność wypełnić jak najstaranniej, mężnie i rozważnie zarazem, i wtedy twoja praca i walka będzie zaszczytna. I poniesiona ofiara także… No i wreszcie będzie skuteczna – zwyciężysz!

Nasi przodkowie, i w ogóle narody cywilizacji łacińskiej, nie chlubili się bynajmniej i nie licytowali stratami, jakie zadał był im najeźdźca dokonujący rzezi w zajmowanych przez siebie naszych miastach i wsiach, o nie. Straty te albowiem, nie dość że były fizyczne – w ludziach i w tym co do tych ludzi należało – to były także moralne, gdyż równoznaczne z pohańbieniem naszego narodu. Nasi przodkowie nie chlubili się tym, że musieli się ukrywać, że zepchnięto ich do roli ściganej zwierzyny, że musieli prosić kogoś albo i żebrać o pomoc, o łaskę…

Oto bezkarny wróg wyniszcza nas, jak chce… Czy może być niższy upadek? Czy może być głębsza hańba? Z czym się tu obnosić? Jakże godzien chwały jest więc ten, który – najpierw – temu zapobiega, lecz jeśli to się nie udaje, to przed tym broni, aktywnie, ofiarnie, mężnie i rozważnie… Który zmniejsza skutki uderzenia silniejszego nieprzyjaciela…

Owszem – zauważcie tę subtelną różnicę – nasi przodkowie poczytywali sobie za zasługę, że nawet w najtrudniejszej sytuacji przetrwali, że zmylili pogoń, że prześladowców powstrzymali zadając im straty, że nie ulegli w śledztwie, że ocalili swoich bliskich, swoich przyjaciół, kolegów, współpracowników, i siebie samych, że byli aktywni, że nie poddali się biernie przeciwnościom… Wiele jest na to świadectw, a my tu się nawet nie ośmielamy, aby kontynuować ten temat, niezmiernie rozległy.

Na innym poziomie znajduje się wspomnienie zmarłych, pomordowanych, poległych i modlitwa za nich. Zginęli za Wiarę i Ojczyznę!

Oszczercę więc wysłuchajmy i… poprośmy o więcej. O, tak! „Piłeczka” niech będzie po jego stronie… Aby to on się potrudził i wysilił, i aby wyjaśnił nam do gruntu te niezrozumiałe, kontrowersyjne wątki swej wypowiedzi. No bo my nie rozumiemy, ale tak bardzo, ach jak bardzo, chcemy go zrozumieć. Niech to on brnie i brnie w swoich coraz to bardziej absurdalnych wyjaśnieniach… Na oczach „całego świata”, ależ tak… Niech to on coraz bardziej oddala się od jakiegokolwiek źródłowego oparcia dla uprawianej przezeń propagandy. Skoro to on, ten czy innych oszczerca, całą tę propagandową akcję sam z własnej inicjatywy „na oczach świata” był podjął.

Słyszymy ostatnio, że „tamta strona” właśnie dopiero co „przedstawiła dokumenty archiwalne”. Te dotyczące drugiej wojny światowej, po 75. już latach od jej zakończenia! Drodzy Czytelnicy – przecież tu jest pies pogrzebany. „Zdies’ sobaka zaryta”.

Wedle standardów naszej cywilizacji wszelkie dokumenty archiwalne, a już na pewno po tak długim okresie minionym od ich powstania, zabezpieczone i uporządkowane leżą sobie w specjalistycznym archiwum, a naukowcy z całego świata mogą z tymi dokumentami swobodnie pracować. Co ci naukowcy z tych dokumentów wydobędą i co ogłoszą drukiem, to już jest ich sprawa. Jeśli to się jakiemuś innemu naukowcowi nie podoba, to niech i on ma możliwość przybycia do tego samego archiwum, popracowania z tymi samymi dokumentami i stwierdzenia, czy jego poprzednik mylił się, czy nie. Po czym niech i on opublikuje wyniki swoich prac. Inni zainteresowani niech to czytają i niech to przyjmują jako aktualne stanowisko nauki w danej sprawie lub też niech idą do tego archiwum… albo jakiegoś innego, jak uważają za stosowne. Tak i tylko tak, jak świat światem, a przynajmniej od czasów Sokratesa przebiega normalny dyskurs, przecież nie tylko naukowy. Albowiem prawda jest to zgodność myśli z rzeczą. Tylko tyle i aż tyle!

Na to więc nałóżcie owe ostanie doniesienia – z owego innego kraju, w którym dostęp do archiwów jest już zwyczajowo utrudniony, a dla historyków z niektórych innych państw, także z Polski, chyba nadal, od wielu już lat, niemożliwy (był w latach 90. XX wieku pod tym względem okres względnej „odwilży”, lecz już przecież dawno temu się skończył).

I ktoś stamtąd znowu szermuje jakimiś „nowo odkrytymi dokumentami”, już mniejsza o to, czego dotyczącymi – niech będzie, że zawierającymi jakieś treści antypolskie. Pomijamy już tu pytanie o prawdziwość tak zgłaszanych „w przestrzeni publicznej” archiwaliów (vide: nasza polska debata o prawdziwości/fałszywości akt Służby Bezpieczeństwa PRL).

„Nowo odkryte”? A na czym polega owa „nowość” tego odkrycia? Czy na przykład jakiś polski historyk, ćwierć wieku temu, mając już skądinąd wiedzę o możliwości istnienia, i to w konkretnym tamtejszym archiwum, tego rodzaju dokumentów, na próżno ubiegał się o dostęp do nich? Ćwierć wieku temu – na przykład. No to co to za „nowe odkrycie”? My tu tylko pytamy – PT Czytelnicy są już do tej naszej maniery zapewne przyzwyczajeni.

Przecież nie na tym polegają badania HISTORYCZNE, aby trzymać archiwa zamknięte przed badaczami, i co pewien czas pokazywać jakieś pliki pożółkłego papieru, nie wiadomo skąd wzięte (przez kogo spreparowane), ale tak aby żaden historyk nie „swój” nie mógł tych plików ani dotknąć, ani się nawet do nich zbliżyć.

To absurd! To nie jest wzięte z naszej cywilizacji. I jako na właśnie rzecz obcą tzw. strona polska powinna się nauczyć na te bodźce reagować-nie-reagować. A nie włazić bez namysłu na pole sprzeczki całkowicie, starannie i zawczasu przygotowane przez przeciwnika.
Rocznicę wkroczenia Armii Czerwonej do obozu oświęcimskiego dziś zwanego Auschwitz świętują poza Polską, i jeszcze nie dopuszczają do siebie Prezydenta RP (nie chcą, by i on przemawiał). To i lepiej! Niech tak już pozostanie. Poza Polską… Bardzo dobrze! Poza Polską…

Tak zwany Marsz Żywych w Oświęcimiu podobno zrazu odbywał się co dwa lata, jak donosi usłużna Wikipedia. Dobrze! Więc tegoroczny Marsz przekierujmy na teren Republiki Federalnej Niemiec, a następny na teren Republiki Austriackiej. Tam obozów koncentracyjnych, dużych i małych, było więcej, tam też są stosowne muzea i pomniki, tam także, pośród ludzi innych narodowości, mordowano Żydów. Wspomniany Marsz, jak poucza Wikipedia, jest wszakże „inicjatywą edukacyjną”. Zatem niech uczestnicząca w nim młodzież „z całego świata” pozna teraz – bo już wielki czas! – „niemieckie obozy koncentracyjne” i „austriackie obozy koncentracyjne”. A że jest ich dużo, to i w następnych latach też je tam może poznawać.

W Polsce już wystarczy; nawet nas to już znużyło – po tych ponad trzydziestu latach powtarzania tej imprezy, która w naszej opinii jest ostatnio, by tak rzec… nader kontrowersyjna. Także i z tego powodu, że w związku z nią odbywały się rozmaite ekscesy, łącznie – jak nam kiedyś donoszono w mediach tzw. niszowych – z lataniem samolotem na niebezpiecznie niskim pułapie. Więc – już dość!

Co kto chciał pokazać – ten pokazał. Co chciał oznajmić – to i oznajmił. Koniec!

Niech teraz wracają Siostry Karmelitanki na teren oświęcimskiego obozu i niech powrócą Krzyże na oświęcimskie Żwirowisko! Niech wszystko powróci do stanu sprzed epoki – by tak rzec – wzmożenia „kontrowersyjnych opinii”.

A Ukraina i inne jakże rozległe przestrzenie byłego Związku Sowieckiego, gdzie także mordowano między innymi Żydów? I tamte zagadnienia – między innymi Archipelag Gułag bez niedomówień – warto pokazać młodzieży „z całego świata”. Są też kraje dalszego zachodu – Francja, Belgia… Bo taka, a nie inna jest historia Europy, którą – rzeczywiście – trzeba napisać na nowo, byle tylko prawdę, całą prawdę! A wtedy owe dzisiejsze główne nurty medialno-narracyjne jakoś tak… ucichną. I dadzą się lepiej usłyszeć te inne, dziś szerszej publiczności mniej znane lub zgoła nieznane…

Natomiast w Polsce… to tych narzuconych nam imprez i spotkań jest już za dużo, już wystarczy… wystarczy… My już się z tym zapoznaliśmy – owszem – i już więcej tego nie chcemy. Czy nam wolno – nie chcieć? Piszmy za to prawdziwą historię Polski (i krajów sąsiednich) i temu dziełu poświęcajmy naszą energię.

No i wypatrujmy tego naszego Odyseusza – czy też rodzimych Śpiących Rycerzy w Giewoncie („czy już czas?”). Ułatwiajmy mu powrót! Ścielmy drogę jego powrotu! A gdy wreszcie powróci, to on już będzie wiedział, co zrobić… (czy „Odyseja”, w całości a nie „we fragmentach”, jest jeszcze na liście lektur szkolnych?).

P.S.

Jak dywersyfikacja to dywersyfikacja. Już kiedyś wzmiankowaliśmy o tym, że – skoro inni rzecz wybudowali – nam pozostaje się tylko do tego „Nordstream’u” podpiąć, tam gdzieś opodal Świnoujścia lub już na lądzie, na Uznamie, i głowy nie zawracać. A to właśnie w imię jak najlepiej pojętej dywersyfikacji. Przecież nam znowu donoszą o nowych niepokojach w obszarze Zatoki Perskiej. Z „Nordstream’u” raz można korzystać, innym razem nie – lecz niech pośród innych także ta możliwość będzie dostępna.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!