Historia

Zapomniany dziennikarz – zapomniane dziennikarstwo

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Śląsk oczami Bolesława Surówki

 

Jakże wiele niezwykłych doświadczeń skrywa w sobie życie jednego z największych dziennikarzy w dziejach śląskiej prasy, redaktora Bolesława Surówki. Jak wiele wiedzy o Śląsku i jego mieszkańcach zachował dla nas w felietonach Pod włos, publikowanych w Polonii – dzienniku założonym przez Wojciecha Korfantego. Po wojnie Surówka powrócił do Katowic, wiążąc się z Dziennikiem Zachodnim. Do śmierci pozostał symbolem dziennikarskiej rzetelności, encyklopedycznej wiedzy i szczerej fascynacji historycznym fenomenem odrodzenia polskości na Śląsku – ziemi, która na jego oczach powróciła na łono Macierzy. Zapamiętany został jako krytyk i recenzent, obserwator życia politycznego i artystycznego. Bliscy znali jego niezwykłą dbałość o czystość literackiej polszczyzny. Rzadziej w obrazie jego życia eksponowany jest epizod wojenny – oficerska służba w 73 Pułku Piechoty w czasie kampanii wrześniowej – a także krytyczny stosunek do wpływów niemczyzny na Śląsku. Tym bardziej wielu chciałoby zapomnieć o jego niechęci do śląskich separatystów, również w okresie międzywojennym zapatrzonych w Niemcy i niemczyznę.

 

Podstawę po temu daje bogata spuścizna dziennikarska Surówki, a w niej napisana ze swadą książka Było – minęło. To zbiór wspomnień o tej części Śląska, która przypadła odrodzonej Polsce (w 1922 r.). Zbiór przesiąknięty polskim spojrzeniem, cenny każdemu, kto zna i czuje specyfikę pogranicza. Wówczas tak sztucznie wytworzonego na obszarze Górnego Śląska…

 

Okładka Było-minęło
*
Urodzony z dala od Śląska (w 1905 r. w Rudkach nieopodal Lwowa), Bolesław Surówka przybył w te strony w 1923 roku. Następne lata poświęcił jednak głównie studiowaniu – we Lwowie (na Uniwersytecie Jana Kazimierza) i we francuskim Lille. Do Katowic powrócił jako magister prawa, politolog oraz dziennikarz. Szybko też przekonał się, że czasu studiów nie zmarnował. W Katowicach poznał Wojciecha Korfantego. Za jego sprawą trafił do katowickiej Polonii, gdzie rychło ujawnił dziennikarski talent. Trzeźwy obserwator śląskiej codzienności nie pozostawał dłużny nikomu – obłudzie strojących się pokojowe piórka Niemców zza nieodległej granicy, jak również separatystom spod znaku środowisk ślązakowskich, ziejących nienawiścią ku Polsce. Krytyki nie szczędził przeciwnikom Korfantego z kręgu Józefa Piłsudskiego. Z tego powodu młody Surówka stał się celem niewybrednych drwin i wymyślnych epitetów. Rzecz to jednak bardzo znamienna – żadne z nich („wesołek korfantowy”, „błazen polonijny”, „zapluty karzeł”) nie przywarło do Surówki na stałe. Zapamiętany został jako „Niejaki X” – wielki dziennikarz i wielki patriota, wzór rzetelnego dziennikarstwa.

 

Śląsk, który zastał

 

Śląsk, który zastał był już podzielony. Niedawna umowa, podpisana w Genewie (potocznie zwana konwencją górnośląską) sztucznie dzieliła zwarty dotąd obszar. Granica przebiegała wzdłuż ulic i podwórek, nienaturalnie dzieliła rodziny. Wielu ludzi przedzielonych granicą skłaniało to do trudnych wyborów – żyć w rozłące ze swymi bliskimi czy zmienić swe miejsce pobytu. Jednak nie tylko łączenie rodzin było przyczyną migracji. Z jednej i drugiej strony granicy migrowali Polacy i Niemcy. Jedni gnani obawą przed odwetem za swą polską postawę w czasie powstań, drudzy – niemożnością pogodzenia się z wizją życia pod dominacją Rzeczypospolitej. Po obu stronach nowej granicy zmieniały się proporcje etniczne. O ile w Katowicach przed wybuchem powstań liczbę Polaków szacowano na 20%, pod koniec okresu międzywojennego liczba ta wzrosła do 60% (Niemców liczono na 20%). Proces ten jednak nie mógł oznaczać by proporcje się całkiem odwróciły. Odwiedzający niemiecką część Górnego Śląska Bolesław Surówka zauważał: „…polskość, nawet w silnie zniemczonych miastach, jak Bytom, Zabrze czy Gliwice, dawała o sobie znać niemal na każdym kroku.(…). Po polsku można się było więc wszędzie rozmówić, w sklepach czy w restauracjach, a na ulicach język polski słyszało się bardzo często”.

 

Po polskiej stronie nowej granicy następowały tymczasem szybkie zmiany. Skutecznie zacierano niemieckie nazwy miejscowości, którym „chrzciciele” spod znaku hakaty chcieli otworzyć germańską przyszłość. Zresztą powrót do starych nazw nie nastręczał najmniejszych kłopotów. Wszystkie nazwy były polskie od wieków, zaś nowe niemieckie – dostrzegał Surówka – nawet Niemców raziły dziwacznością. Bo jak ocenić „Morgenroth”, nazwę wcześniejszego Chebzia, tłumaczoną jako „Jutrzenkę” albo „Gwiazdę poranną” – jeśli uwzględni się niezbyt szczytną sławę ówczesnych mieszkańców miejscowości? Jak odnieść się do nazwy Ligoty przechrzczonej jako „Idaweiche” („Rozjazd Idy”)? Jak do nowej nazwy Murcek, przezwanych „Emmanuelssegen” („Błogosławieństwo Emanuela”)?

 

O kolorycie cząstki Górnego Śląska, przyznanej Rzeczypospolitej, decydowało wiele czynników. Surówka opisywał je dosadnie. Dosadnie więc odnosił się także do śląskich separatystów. Nie skrywał prawdy, i dziś wymownej, że kilka tytułów prasowych w ich rękach („o bardzo niedobrej sławie”) cieszyło się wsparciem finansowym Niemców, zainteresowanych utrzymywaniem aury wrogości wobec państwa polskiego i polskości. Lekkie pióro wytrawnego dziennikarza nie oszczędzało separatystów. Tak przedstawiał Jana Kustosa, propagatora śląskiej odrębności: „Co do Kustosa, to ten był również kanalią, tyle że polityczną. Propagował oderwanie Górnego Śląska od Polski i stworzenie z niego osobnego państwa pod protektoratem Polski i Niemiec. Nie uznawał też pojęcia Polak w stosunku do rodowitych mieszkańców Śląska, nazywając ich tylko Górnoślązakami i przeciwstawiał ich Polakom, czyli przybyszom z innych dzielnic Polski.”

 

Nie inaczej Surówka oceniał innego separatystę, Józefa Kożdonia z Cieszyna, szefa Śląskiej Partii Ludowej, co „atakował zawsze tylko Polskę”. Na ludzi tego pokroju, głoszących, że „Ślązak nie tęskni do matki Polski”, spoglądał Surówka okiem zdecydowanej większości Polaków, widząc w nich głównie proniemiecką rzeszę nienawidzących Polski renegatów.

 

Śląsk Korfantego – Śląsk Grażyńskiego

 

Obecność w środku świata śląskiej prasy pozwoliła mu poznać miejscowe realia. Na Górnym Śląsku w najlepsze trwał podział na grażynioków i korfanciorzy. Miał on swe źródła w trzecim powstaniu, gdy Korfanty jako dyktator doświadczył frondy tzw. Grupy „Wschód” (jej ideologiem był Grażyński). Zarzuty kierowane pod jego adresem były niezwykle poważne: zdrada interesów polskich, wyrażająca się w dążeniu do wygaszenia powstania i nawiązania rozmów z Niemcami, a nawet w skłonności ku separatyzmowi i utworzeniu niepodległej republiki śląskiej. Korfanty do końca życia odpierał te zarzuty. Jednakże plama na honorze pozostała, starannie podtrzymywana przez ludzi powiązanych z Michałem Grażyńskim.

 

Obaj politycy, delikatnie mówiąc, nie pałali do siebie sympatią. A mimo to spór ten tylko z pozoru był osobisty. Grażyński dostrzegał siłę Korfantego, niezmiennie zdolnego porywać śląskie masy na przekór ambicjom pomniejszych polityków i planom pierwszorzędnych rywali. Znał też opinie powtarzane na Zachodzie (Times), że jest Korfanty „na tym brzegu Odry wszechwładnym panem”, i że „ani okruszyna węgla nie wyjedzie z kopalni, o ile on nie odwoła strajku i nie zarządzi naprawy toru kolejowego.” Wrogów Wojtka jątrzył jego skrajnie nie lewicowy światopogląd, sposób widzenia zagadnień gospodarczych i roli pieniądza w polityce. Jeden z najbogatszych ludzi w Rzeczypospolitej nie traktował dostatku jako koniecznego następstwa wyzysku klasy robotniczej. Swego statusu też się nie wstydził. Bezpośrednio po złączeniu części Śląska z Polską zasiadał w kilku radach nadzorczych, przejmując wpływ nad niemałą częścią gospodarki Górnego Śląska. Na tle kryzysu szalejącego w Polsce bogactwo Korfantego musiało wielu razić. Żywiołem „Korfa”, giełdowego gracza, pozostawały weksle, akcje, kursy walut, transakcje, na których budował potężny kapitał i … polityczną niezależność. Dlatego szybko znaleźli się ludzie, uderzający w jego popularność. Dla nich był Wojtek uosobieniem kłamstwa i wyzysku robotników w jednym – ucieleśnieniem stosunku elit do narodu, który ówczesna Polska Zachodnia (organ prasowy Grażyńskiego) charakteryzowała wprost jako relację zachodzącą „pomiędzy pijawką a ciałem”. Czy była to jednak ocena uczciwa, wolna od schematyzmu i uproszczeń? Przed laty celnie opisał ten problem Kajetan Dzierżykraj-Morawski: „W kraju ubogim, rolniczym, nie przemysłowym, w narodzie stanowiącym dziwny, a często romantycznie zabarwiony amalgamat feudalizmu z rewolucjonizmem, bogacenie się było zaledwie tolerowane, i to o ile nie szło w parze ze służbą publiczną. Jedynie posiadanie własnego kawałka ziemi, jakichś Piekliszek czy Chludowa, nie budziło zastrzeżeń u spadkobierców wielowiekowej tradycji szlachecko-chłopskiej. (…). Szukając drogi, która w wielu krajach europejskich byłaby droga normalną, popełnił Korfanty w ówczesnych warunkach polskich niewątpliwie pomyłkę.” I przy tym pozostańmy.

 

Tymczasem w aurze najostrzejszych ataków powziął Korfanty doniosłą myśl o ustanowieniu wpływowego pisma. Gdy 27 września 1924 r. w Katowicach ukazywał się pierwszy numer Polonii, krąg politycznych przeciwników Korfa nie przebierał już w żadnych środkach. Ziejący nienawiścią Wojciech Stpiczyński (red. nacz. Głosu Prawdy, piłsudczyk i wolnomularz) pisał o nim jako „wczorajszym nędzarzu – dzisiejszym magnacie”, który bez skrupułów „firmował najciemniejsze spekulacje przemysłowców niemieckich”. Inne pismo piłsudczykowskie, Głos, przypinało mu wręcz łatkę anarchisty, bojówkarza, demagoga i alkoholika: „Przed, w czasie i po pracy – koniaczek, w akcji politycznej z reguły – bojówki.”

 

Nic więc dziwnego, że zależało Korfantemu na utworzeniu opiniotwórczego pisma. Dla niego zakupił od Maxa Bartelsa drukarnię na terenie Rybnika, w Katowicach zaś (przy ul. Sobieskiego 11) powołał do życia Śląskie Zakłady Graficzne i Wydawnicze z kapitałem przekraczającym 1 mln zł(!). Na koniec zgromadził pod swoją egidą doborowe kolegium dziennikarskie.

 

„Polonia”

 

W nim znalazł się Bolesław Surówka. Do niego Korfanty, jak pokaże przyszłość, wykazał szczególne wyczucie. „Ja byłem najmłodszym dziennikarzem – wspominał – no i też, prawdę powiedziawszy, zupełnym nowicjuszem w zawodzie dziennikarskim(…). Na szczęście nad moją praktyczną edukacją dziennikarską czuwały dwie, można by rzec, „stare wygi” dziennikarskie, a równocześnie doskonali koledzy: Władysław Zabawski i Jan Smotrycki, więc rychło wciągnąłem się całkiem do tego co miałem robić.” Oni udzielali mu podstawowych rad co do warsztatu dziennikarza: że na tym polu ważna jest „nie tyle ilość informacji, ile ich jakość, czyli forma podania – to znaczy możliwie zwięzła, przede wszystkim zaś zaciekawiająca czytelnika. No i trochę dowcipna, byleby ten dowcip nie był ciągniony za włosy.(…).”

 

Łatwo zgadnąć, że katowicka Polonia okazała się trudnym przeciwnikiem dla piłsudczyków. Śląska sanacja (po przejęciu władzy przez Piłsudskiego w 1926 r.) pod wodzą nowego wojewody, Michała Grażyńskiego, podjęła tę niełatwą walkę. Próby rozbicia Polonii od środka nie przyniosły jednak rezultatu. Nie wiele też pomogły szykany finansowe. „I tak(…) w okresie osławionego Brześcia – wspominał Surówka – gdy toczyła się walka wyborcza (wybory jesienne 1930 r.) , w której sanacja nie przebierała w żadnych absolutnie środkach, zażądano od Polonii natychmiastowego zapłacenia jakiejś wyimaginowanej należności w wysokości 3 tysięcy złotych. Ponieważ nakaz zapłaty przyszedł wieczorem i brzmiał jako natychmiastowy, trudno było o tej porze zdobyć gdzieś odpowiednia gotówkę(…). Na to tylko czekał komornik asystujący przy wręczaniu nakazu płatniczego i od razu opieczętował – maszynę rotacyjną” (wartą kilkaset tysięcy zł.).

 

Inną odsłonę sanacyjnych rządów stanowiła instytucja cenzora. W Katowicach swoją siedzibę posiadał w budynku sądu przy ul. Mikołowskiej. Tam dyżurny cenzor – z reguły sędzia śledczy – analizował treść najnowszego wydania, „czytał szybko gazetę i gdy znajdywał w niej coś, co uważał za godne skonfiskowania, zakreślał dany akapit czy nawet kilka wierszy lub zgoła jakiś tytuł i wręczał gazetę czekającemu w pokoju policjantowi. Ten wsiadał do naszego auta(…) które zawoziło przedstawiciela władzy do drukarni. Tam wstrzymywano maszynę rotacyjną, dłutem wydłubywano z odnośnej półwalcowatej płyty inkryminowane wiersze, następnie sporządzano czerwony nadruk „Drugie wydanie po konfiskacie”(…) i pismo szło już teraz z maszyn upstrzone jedną czy kilkoma białymi plamami.”

 

Drobne te przykłady niechaj służą tym, dla których i dziś rządy sanacji jawią się wyłącznie w pozytywnych barwach.

 

Polonia władzy nie pozostawała dłużna, w tym pióro redaktora Surówki. Atakując Polskę Zachodnią Grażyńskiego doczekał się wprawdzie procesu. Jednocześnie jednak rozgłosu nabrały jego felietony „Pod włos”. Na tyle, że ta udana polemika „z bzdurą natury politycznej” doczekała się uznania samego Korfantego i odtąd było „mi wolno pisać to, co mi się żywnie podoba.” A cóż w tym „podwłosiu” wyśmiewał? A był tu pomysł niejakiej Wielopolskiej, by profil Giewontu przerobić z pomocą dynamitu tak, by przypominał twarz Piłsudskiego… Surówka trzeźwo zalecał więc, by innym szczytom nadać nowe nazwy: szczyt Durny zwałby się odtąd szczytem Generała Składkowskiego, Baranie Rogi – szczytem Jędrzejewiczów, natomiast Wołowiec otrzymałby nazwę szczytu pułkownika Becka…

 

Ironia i kpina pod piórem Surówki przybrała wytrawny charakter. To dzięki temu mógł dość swobodnie bić „po sanacyjnych bonzach” (jakkolwiek sam wojewoda Grażyński był dla niego nietykalnym „tabu”). Bijąc w „włodarza ziemicy śląskiej” doczekał się więc aż dwóch konfiskat, ponosząc koszty skłonności do kpin z nadętych uroczystości „ku czci”. A mimo to jednak – dodajmy w imię prawdy – stać było nawet czasem Polonię na uznanie dla Grażyńskiego: „Tak tedy – pisał po latach Surówka – jeśli z jednej strony Grażyński jako nasz przeciwnik polityczny był groźny i nie przebierał w środkach, to z drugiej trudno w nim nie uznać człowieka, który w administracyjnym i gospodarczym, a także w pewnym stopniu kulturalnym rozwoju Śląska ma duże i godne zapamiętania zasługi.”

 

Czy w tym poziomie dziennikarskiej krytyki było coś ze współczesnego nam kpiarstwa, jakże typowego dla „znanych” celebrytów i tanich masowych tabloidów? Czy w takim sposobie dziennikarskiej ironii, jaki na co dzień prezentował Surówka, jest chociaż cień tej umysłowej miałkości i próżnej zaciętości, obecnej u części dzisiejszych „dziennikarzy”? Wydaje się wręcz koniecznym stwierdzić, że samo porównanie urąga… Urąga, rzecz jasna, pamięci dziennikarza, pamiętającego o najwyższych wartościach, których nie trzeba artykułować, oraz granicach, których nie należy przekraczać. Ważna to przestroga dla współczesnych adeptów odpowiedzialnej sztuki dziennikarskiej.

 

Żurnalista – oficer kampanii wrześniowej

 

W latach trzydziestych był już Surówka uznanym i wytrawnym dziennikarzem. Pełnił w tym czasie funkcję kierownika redakcji aż dwóch tytułów, należących do koncernu Polonii – Kuriera Wieczornego i Siedmiu Groszy. Dawało mu to pozycję wyjątkową, zważywszy że rynek ówczesnej śląskiej prasy był drugim z największych po Warszawie. Przerwała to wojna, wschodząca na horyzont II Rzeczypospolitej.

 

Rozkaz mobilizacyjny otrzymał Surówka 24 sierpnia 1939 r. Przemierzając drogę do Śląskich Zakładów Technicznych (gdzie przewidziano uformowanie batalionu) oglądał miasto wyraźnie odmienione: „Katowice w tym dniu – wspominał – wyglądały już zupełnie inaczej niż wczoraj. Częściowa mobilizacja ogarnęła już tego ranka tysiące ludzi. Wszędzie widziało się zaaferowanych mężczyzn, spieszących z kuferkami i walizkami w rozmaitych kierunkach. Wielu było w mundurach. Nastrój był(…) jakiś taki finałowy. Coś się kończyło, zamykało czy odchodziło. Ba – odchodziła cała epoka. Czuło się to w powietrzu. Jutro wyglądało posępnie.” A jednak nastroje nie były pesymistyczne. Powołani do wojska rodowici Ślązacy jednoznacznie tę prawdę potwierdzali. Kompania, którą formował Surówka, składała się głównie z katowiczan: „Odgrażano się pierońskim Germanom ile tylko wlezie i obiecywano sobie, że jak tylko spróbują, to nakopiemy im do rzyci, że im się na zawsze odechce wojny.”

 

Atak niemiecki przywitał Surówkę w zabudowaniach koszar w Oświęcimiu. Pierwsze bomby z niemieckich sztukasów spadły tu już o świcie (1 września). Natychmiast zrodziły wielką panikę, osiągającą poziom chaosu. „Pożar w burdelu podczas powodzi” – komentował dosadnie Surówka. Z trudem przyszło opanować chaos zaskoczonej tym kadrze oficerskiej. W przekonaniu Surówki, „wszystko to razem wyglądało dosyć symbolicznie.” I trudno mu odmówić racji.

 

Walki wrześniowe przebył Surówka jako oficer 73 Pułku Piechoty w ramach Grupy Operacyjnej „Śląsk” (składowej Armii „Kraków”). Przechodząc szlak od kobiórskich lasów aż po Tomaszów Lubelski stał się mimowolnie świadkiem bohaterstwa i brawury wielu Ślązaków. Ze wspomnień wyłania się obraz niezłomności prostego żołnierza. Aż po bój ostatni, stoczony pod Tomaszowem Lubelskim: „(…)mijał trzeci tydzień wojny, trzeci tydzień ustawicznej walki, nadludzkiego wysiłku, jakiego wymagał każdy marsz, trzeci tydzień niespania i głodowania. Ale wśród tych resztek śląskiej dywizji duch jeszcze nie był upadł i teraz, gdy zaczęliśmy rozwijać się do natarcia, też nikt się nie ociągał i nie tchórzył. Choć wszyscy wiedzieli, że to będzie chyba najcięższy bój w całej kampanii.(…).”

 

W niemieckie ręce wpadł dopiero ranny, gdy bitwa już się zakończyła, a głuche odgłosy serii z karabinów powoli zaczęły ucichać. Nie tylko dla porucznika Surówki kończyła się pewna epoka. W epoce tej całość swojego życia poświęcił w służbie dla polskości Śląska. I tak swoją rolę pojmował przez lata jako redaktor Polonii. I taką też spełnił jako oficer we wrześniu 1939 r.
*

Dziennikarskiemu powołaniu pozostał wierny do końca życia. Gdy zatem wraz z zakończeniem wojny ponownie zjawił się w Katowicach, trafił do Dziennika Zachodniego, formalnie godząc się z nową rzeczywistością. Właściwym wyznacznikiem jego postawy do końca pozostał patriotyzm. I radość z powrotu Polski na Ziemie Odzyskane. Efektem tych uniesień były liczne podróże. I oto ponownie, zaraz po wojnie, odżyła w nim dziennikarska pasja. Owocem wędrówek po Ziemiach Zachodnich stała się seria barwnych felietonów. I znów nie było w nich nic z patetyzmu. Surówka był patriotą prawdziwym.

 

I takim powinien on głównie pozostać dla współczesnych nam żurnalistów. Szczególnie dla tych, którzy i dziś tak chętnie oddają swe pióro obcym – koncernom medialnym i innym grupom wpływu, zakłamującym polską (i śląską) rzeczywistość. Bo ile wspólnego miałby z nimi dzisiaj sławetny redaktor Polonii? Czy patrzyłby biernie na wrogie Polsce manipulacje wokół historii Śląska? Czy wierny myśli Wojciecha Korfantego, milczałby, słysząc głosy, kwestionujące polskość Śląska (i Ślązaków)? Czy byłby obojętny patrząc na działania rozbijające jedność Polaków? Co rzekłby wobec podsycania w Ślązakach nienawiści do rodaków z innych dzielnic? Tego z pewnością już się nie dowiemy, ale odpowiedzi możemy się domyślać…

 

Krzysztof Tracki

Autor jest nauczycielem i publicystą,
autorem m.in. książki pt. „Młodość Witolda Pileckiego”.

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!