Historia

„WARIANT HIPOLITA” – NA UPŁYWAJĄCE WŁAŚNIE STULECIE ROKU POLSKI MOCARSTWOWEJ 1919

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Całkiem niedawno wydawnictwo „Klinika Języka” przedstawiło kilka pozycji autorstwa Hipolita Korwin-Milewskiego (1848-1932). Tu zajmiemy się jedynie niektórymi ze spostrzeżeń powziętych w trakcie lektury drugiego tomu „Siedemdziesięciu lat wspomnień” (Szczęsne 2017).

Wzmiankowaliśmy swego czasu, że pierwotny impuls do powołania Armii Polskiej we Francji pochodził z obszaru inicjatywy nie polskiej wcale, ani nawet francuskiej, ale… rosyjskiej. Niech to nas nie dziwi. Wszakże Rosyjski Korpus Ekspedycyjny bił się z Niemcami na zachodnim froncie pod sojuszniczą komendą francuską. Po Rewolucji Lutowej w samej Rosji zaczęto przecież tworzyć wojska narodowe, więc przede wszystkiem polskie, będące nadal pod rosyjską komendą i skierowane nadal frontem przeciwko napierającym na Wschód Niemcom i Austriakom. To dopiero generał Dowbór-Muśnicki i inni dowódcy-Polacy wywikłali się, na początku roku 1918, spod komendy rosyjskiej, a to dlatego, że była ona już wtedy bolszewicka, a bolszewików należało zwalczać.

Zanim jednak do tego doszło, strona rosyjska traktowała Polaków znajdujących się na terytorium sojuszniczej Francji jako swój własny – by tak rzec – inwentarz (co przecież było dosyć na wyrost, skoro przebywali tam także Polacy poddani pruscy i austriaccy). Stąd brał się ten całkiem zrozumiały pomysł zorganizowania na odległość, tam daleko we Francji, takich formacji polskich, jakie już były na obszarze Rosji. W dniu 4 czerwca 1917 roku prezydent Republiki Francuskiej wydał stosowny dekret. Ale… co na to sami Polacy?

Otóż Polacy, jak przekonuje Hipolit Korwin-Milewski, oprócz kilku osób „wtajemniczonych”, byli zrazu zaskoczeni i zniesmaczeni, aczkolwiek rychło wzięli sprawę w swoje ręce i poczęli „kuć żelazo póki gorące”.

Albowiem wcześniej francuscy Polacy zaciągali się wprost do Armii Francuskiej, a ściślej do rychło okrytego chwałą Legionu Bajończyków, podlegającego dowództwu Legii Cudzoziemskiej. „W dzień wybuchu wojny – pisze Korwin-Milewski – było we Francji wszystkich Polaków z trzech zaborów, licząc kobiety, dzieci i starców, 12000 dusz, i że z nich wstąpiło dobrowolnie do wojska francuskiego 1500 ludzi, czyli ogromna proporcja 12,5% ludności”.

Teraz jednak – przełom wiosny i lata 1917 – na polskich zebraniach „różni mówcy wysuwali różne argumenta, lecz wszystkie dekretowi 4 czerwca nieprzychylne (sic!!!). Nie bez zdziwienia zauważyłem – pisze Korwin-Milewski – że większa część obecnych uważa za prawdziwy i obowiązujący rząd polski świeżo stworzoną w Warszawie Radę Regencyjną (co ich właściwie stawiało w obozie przeciwalianckim). W końcu postanowiono starać się jeśli nie o odwołanie dekretu 4 czerwca, to o bezterminowe odroczenie jego wykonania” (s. 125-126). Miało to atoli racje wybitnie praktyczne, gdyż w tamtym czasie, więc na długo zanim okoliczności międzynarodowe odmieniły się na tyle, że do wspomnianej armii mogli ruszyć Polacy-ochotnicy z Ameryki, „źródła dla werbowania ochotnika rzeczywiście polskiego (były) prawie wyczerpane. (…) Dekret nie został cofnięty, ale potężniejsza niż wszystkie dekrety siła rzeczy jeszcze przez cały rok przyznawała nam rację” (s. 126). „Nam”, czyli Polakom sceptycznie w tamtych okolicznościach nastawionych do omawianej tu inicjatywy. Tak więc w roku 1917, środowisko Komitetu Narodowego Polskiego kierowanego przez Romana Dmowskiego, patronującego owym zaczątkom Wojska Polskiego, było pośród francuskiej Polonii w mniejszości. Jednak „rezultat dał rację (to często bywa) tej garsteczce, a nie tłumowi, do którego należałem – stwierdza uczciwie Korwin-Milewski – dlatego… że garsteczka umiała wytrwać” (s. 127); co znaczy, że doczekać się po części przez siebie samą wytworzonych okoliczności sprzyjających rozwojowi tej polskiej wojskowej inicjatywy. To zaś poważnie zaważyło na podniesieniu polskiego „uroku” wobec Kongresu Pokojowego.

Przypomnijmy, że w okupowanej przez państwa centralne Polsce wtedy – wiosna-lato 1917 – i długo później nie było prawie żadnej polskiej formacji wojskowej. Po zwinięciu przez Piłsudskiego inicjatywy legionowej część legionistów przebywała w obozach internowania, część biła się na dalekiej Bukowinie („Żelazna Brygada” Hallera), część wcielona została wprost do wojska austriackiego i posłana na front włoski. W Królestwie przebywały mało liczne oddziały Polnische Wehrmacht. Po rosyjskiej zaś stronie frontu formowały się bardziej liczne oddziały polskie, lecz daleko od centrum spraw polskich. O próbach nawiązywania od Wschodu kontaktu z okupowanym przez siły germańskie krajem, konkretnie zaś z Radą Regencyjną, pisaliśmy w innym miejscu. Niemniej, zasada ogólna wytworzyła się taka, że wszystko, co znajdowało się po antyniemieckiej stronie frontów (wschodniego i zachodniego), było pod patronatem Dmowskiego i kierowanego przezeń Komitetu, od jego adresu na paryskiej Avenue Kleber zwanego przez Korwin-Milewskiego „Kleberem”. Jednocześnie zaś warszawska Rada Regencyjna, aby móc cokolwiek robić dla dobra Polski, nie mogła przecież demonstrować antyniemieckich nastrojów… do czasu…

Docieramy w naszych rozważaniach inspirowanych przywoływanymi tu wspomnieniami do wydarzenia z tych, jakie w dzisiejszej historycznej publicystyce utarło się określać jako „nieznane”. Minęło aż Sto Lat, i więcej, rzecz jest niezmiernej wagi, lecz pomimo to pozostaje nadal w szufladzie pt. „nieznane”. A gdzie ci wszyscy etatowi badacze, wydziały, instytuty, uniwersytety? – pytamy po raz kolejny i zapewne nie ostatni.

Otóż w marcu 1918 roku podczas zawczasu umówionego spotkania w wąskim gronie, z udziałem Hipolita Korwin-Milewskiego „p. Emile Bourgeois, profesor w College de France, uchodzący za rodzaj ‘Szarej Eminencji’ Ministerstwa Spraw Zewnętrznych (…) skierował rozmowę na będący w pełnym rozkwicie Polski Komitet Narodowy (prowadzony przez Romana Dmowskiego – M.D.); ministerstwu jakoby wiadomo, że prócz nielicznych Polaków pieniężnie od niego (tj. Komitetu – M.D.) zależnych nie ma on wśród kolonii polskiej żadnego poparcia (sic!), i dlatego zachodzi obawa, czy dostarczane przez ten Komitet wiadomości i poglądy nie są jednostronne. Dlatego radzi nam (francuski polityk innym Polakom przebywającym w Paryżu – M.D.), abyśmy uformowali drugi Komitet, także z ministerstwem ustosunkowany (…); będzie można słyszeć różne dźwięki” (ss. 147-148).

Czyż to nie jest tekst z tych, o jakich zwykło się mówić: przepyszny kawałek! A takich znajdziemy u Korwin-Milewskiego więcej.

Oczywiście, Francuzi oferowali się ten nowy Komitet finansować, w sytuacji gdy owi rozmówcy-Polacy Komitetowi dotychczasowemu to właśnie, z pozycji polskich, zarzucali. Prezesurę tej nowej instytucji oferowano właśnie Hipolitowi Korwin-Milewskiemu.

„Odpowiedziałem – wspomina tenże – że takie postępowanie od razu przypominałoby najgorsze czasy przed- i porozbiorowej historii polskiej, kiedy każda organizacja natychmiast wywoływała kontr-organizację. (…) Wymówiłem się wiekiem, zdrowiem itd. (…) A co do rezultatu, czy nasza wstrzemięźliwość wyszła na korzyść sprawy, czy nie, o tym sądzić nie mogę” (s. 148).

Już w tym miejscu zaznaczmy, że autor w swoich postanowieniach niesądzenia okazał się nie dość konsekwentny, o czym dalej.

I przywołujemy opinię wyczytaną gdzieś już w obecnych, naszych czasach, że mianowicie prowadząc politykę szczerze dla Polski trudno nie być czyimś agentem (sic!), tzn. nie mieć oparcia w jakiejś zewnętrznej sile – czy to będzie jakieś państwo, czy związek państw, czy może jakaś potęga pozapaństwowa. Po prostu, także Polska, że już nie wspomnimy o mniejszych krajach (lecz co poniektórych dużych też), jest na tyle słaba (sic!), że staje się ona instrumentem w cudzych rękach. Ale owych hegemonów jest obecnie, i Sto Lat Temu było, więcej niż jeden. Rywalizują więc oni pomiędzy sobą, jak to czynili w przeszłości, a ich wpływy ścierają się, także na gruncie spraw między innymi polskich. To powoduje mniej lub bardziej bezwiedny rozłam wśród Polaków – na zwolenników jednej, drugiej, a może i jeszcze innej strony globalnego sporu.

Lecz nasze opowieści Sprzed Stu Lat są – przeciwnie – właśnie o tym, jak starano się ówczesny z dawna istniejący podział – trzy zabory – przełamać i podać sobie ręce, brat-Polak innemu bratu-Polakowi, ponad tymi narzuconymi nam przez obce siły podziałami, ponad obcymi frontami, kordonami, barierami, interesami czy intrygami. Mało tego – zamyślano przecież i pracowano w tym celu, aby energia obcych mocarstw, jak ówcześnie zwłaszcza Francji, działała wprost na korzyść Polski (co nie znaczy, że interesy polskie i francuskie miałyby być całkiem zbieżne, o nie). A dzisiaj? Tak jak i wczoraj. Co innego w telewizorze, a co innego w „realu”.

Wróćmy jeszcze do owej smakowitej rozmowy Hipolita Korwin-Milewskiego z Emilem Borgeois. Oto jest już KNP Romana Dmowskiego, Erazma Piltza i Maurycego ordynata Zamoyskiego (zwanych przez naszego pamiętnikarza „trójką” lub „Kleberem”). Komitet ten popierają, i to czynnie, pewne koła polityczne francuskie. Jednakże okazuje się, iż innym kołom politycznym francuskim ów KNP jakoś nie wystarcza, zawadza, że nie wzbudza u nich zaufania, i że z tego powodu nad sprawą polską, więc i – bagatela! – polsko-niemiecką oraz polsko-rosyjską te inne koła poczuwają się nie mieć dostatecznej kontroli. Mamy zatem rywalizację w łonie francuskiej tzw. klasy politycznej, co samo przez się nie powinno dziwić, nawet w warunkach prowadzonej właśnie na śmierć i życie wojny z Niemcami.

Że środowisko p. Borgeois chciało też mieć swoją polską agenturę, to wynika z cytowanego ustępu. Lecz jakie polityczne walory oferowało ono w zamian, tego się nie dowiadujemy. Może prof. Borgeois nie zdążył tego rozwinąć, wobec odmowy swoich polskich rozmówców.

Tu dodajmy, że Hipolita Korwin-Milewskiego zrazu nie zapraszano do KNP, czyli do „Klebera”; później zaś czyniono takie kroki, co najmniej dwukrotnie. Jednak Milewski systematycznej współpracy z grupą Dmowskiego nie podjął, aczkolwiek na kartach wspomnień mamy relacje z kilku spotkań i rozmów obydwu panów, i jeszcze liczniejszych kontaktów z Komitetem zapośredniczonych przez różne osoby.

Jako ważna cezura rysuje się na kartach wspomnień – co nas nie dziwi – data rozejmu Ententy z Niemcami zawartego w Compiègne w dniu 11 listopada 1918 r., a to z przyczyny związku pomiędzy tym aktem a poczynaniami wojsk niemieckich na ziemiach polskich i w ogóle na Wschodzie – tam przecież zwycięskich.

Jednakże przedtem sprawowała w Warszawie swój urząd Rada Regencyjna; i o tym, w powiązaniu z francuską propozycją, z marca 1918 roku, powołania „drugiego Komitetu” Korwin-Milewski pisze następująco, a my wraz z nim odbywamy pożyteczne wbrew pozorom ćwiczenie z dziedziny „co by było gdyby”. Rzecz dzieje się w Lozannie, prawie rok później, w lutym 1919 r., czyli zaledwie trzy miesiące po abdykacji Rady Regencyjnej, zatem po upadku w Polsce monarchii, jak dotąd bezpowrotnie:

„Miałem kilka razy sposobność widzieć się z dawnym moim znajomym, eksregentem księciem Zdzisławem Lubomirskim. Opowiadał mi we wszystkich szczegółach o ostatnich czasach swoich rządów, szczególnie o stłumionym przez ś.p. Józefa Ostrowskiego ‘buncie’ gabinetu Świerzyńskiego i o intronizacji (sic!) przez niego samego (tj. przez ks. Lubomirskiego – M.D.) p. Józefa Piłsudskiego, prowodyra partii socjalistycznej.

Wówczas to przyszło mi (…) na myśl, że może wiosną 1918 r., odpowiadając odmownie na propozycje (patrz wyżej) p. Emila Bourgeois o uformowaniu pod moim kierunkiem oddzielnego komitetu polskiego, blisko zestosunkowanego z francuskim Ministerstwem Spraw Zagranicznych, popełniłem (…) z punktu widzenia interesów polskich prawdopodobny błąd. Albowiem z opowiadania księcia Z. Lubomirskiego okazywało się jasne, że jeśli ten nie pozbawiony energii mąż stanu w chwili runięcia potęgi niemieckiej znalazł się zupełnie bezbronnym wobec agitacji ulicznej, zakusów partii PPS, machinacji p. Daszyńskiego w Krakowie, w Lublinie itd., to dlatego, że nie skorzystał w ostatnich miesiącach z osłabienia ciężkiej łapy niemieckiej, żeby sobie zorganizować zawczasu, czy przez porozumienie z Dowbór-Muśnickim, czy przez urządzenie w Warszawie i głównych miastach z elementów umiarkowanych rodzaju milicji, swoją własną siłę zbrojną.

A to może i zechciałby i potrafiłby zrobić, gdyby aż do października, słysząc tylko jeden dzwon (jak rozumiemy – niemiecki – M.D.), nie był tak jak większa część społeczeństwa warszawskiego hypnotyzowany przez wszechpotęgę niemiecką i przez pewność ostatecznego zwycięstwa państw centralnych. Prawdopodobnie postąpiłby zupełnie inaczej, gdyby był dobrze poinformowany, nie z gawęd i słuchów, lecz z poważnego wzbudzającego jego osobiste zaufanie źródła o rzeczywistym stanie rzeczy i pewnych perspektywach. Otóż gdybym stosownie do propozycji p. Emila Bourgeois uformował niezależnie od Klebera i z nim paralelny komitecik, to naturalnie nie inaczej, jak pod warunkiem, że byłoby nam pozwolone utrzymywać ciągły kontakt i stosunki z Radą Regencyjną w Warszawie (zatem poprzez front wojny, czyli zapewne przez niezastąpioną w tamtych warunkach Szwajcarię – M.D.). Nie wątpię, że takiemu komitecikowi (…) takie pozwolenie byłoby udzielone (przez Francuzów – M.D.), a nawet poczynione wszelkie ułatwienia. Wówczas regenci książę Lubomirski i Ostrowski najpóźniej od 15 lipca (1918; dzień, w którym generałowie Mangin i Gouraud każdy ze swojej strony gruntownie potłukli Niemców) wiedzieliby, z jaką siłą rzeczywistą Polska będzie miała do czynienia i stosownie by się przygotowali. Ale, stało się” (ss. 175-176).

PT Czytelnicy tych wywodów Hipolita Korwin-Milewskiego, i my razem z nimi pytamy, jak już w najmniej jednym z poprzednich naszych artykułów, o kontakty z Radą Regencyjną (lub ich brak) tego istniejącego przecież Komitetu Narodowego Polskiego, kierowanego przez Romana Dmowskiego. Na tegorocznych (2019) warszawskich Targach Książki Historycznej żadnej książki na ten temat nie znaleźliśmy. Gdzie są ci etatowi autorowie, profesorowie, badacze, wydawcy, instytuty, uniwersytety…itd. itp.? A może to my (znowu) źle szukaliśmy?

Bynajmniej, nie tak źle. W roku Stulecia Traktatu Wersalskiego nie tylko się rozglądaliśmy, lecz nawet się rozpytywaliśmy o „najnowsze monografie” tego zagadnienia, daremnie.

Korwin-Milewski nie kontynuuje swojego na poruszony tu temat „gdybania”, ale my sobie na to pozwólmy. Chodziło przecież o to, aby nie doszło do owego „11 Listopada”, lecz oczywiście tego warszawskiego (sic!) – dzisiaj tak namiętnie i na wyprzódki przez wszystkich w Polsce demonstracyjnie świętowanego – i by tym bardziej nie doszło do warszawskiego 14 Listopada 1918 roku.

Chodziło o to, aby polską polityką nie zawładnął przywieziony przez Niemców do Warszawy Józef Piłsudski, ani podobne mu w rzeczy samej osoby, jak Ignacy Daszyński, Jędrzej Moraczewski, Edward Rydz-Śmigły, jak również Stanisław Thugutt, Wincenty Witos, Błażej Stolarski i tylu innych.

Wspomnienia Korwin-Milewskiego jest to kolejny tekst z epoki, w jakim wzmiankowano ową „intronizację” Józefa Piłsudskiego w Warszawie, szczegółów i kulis jednak nie odsłaniając. Nadal mało wiemy! Wiemy tyle, że po pałacu „czerwonym” książąt Lubomirskich znajdującym się na warszawskich „Fraskatach” nie pozostał ślad, acz obok nadal stoi pałacyk „biały”, od dziesięcioleci mieszczący Muzeum Ziemi. Gdzieś tam, na warszawskiej nadwiślańskiej Skarpie, w połowie listopada 1918 roku, przełożona została kolejna zwrotnica dziejów Polski, a stacją rozjazdową był Wrzesień 1939.

Hipolit Korwin-Milewski wspomina, jak to starał się, pisząc stosowny memoriał do władz francuskich, aby na jesieni 1918 r. wojska niemieckie, podporządkowane już swoim zachodnim zwycięzcom, pozostały jeszcze na Wschodzie, mniej więcej w sam raz na wschodnich granicach Rzeczypospolitej sprzed 1772 roku, aby dać czas Wojsku Polskiemu, temu mającemu przybyć z Francji, z owej jaskini wewnątrz Giewontu („czy już czas?”), lub skądkolwiek, w celu obsadzenia tej granicy i zluzowania Niemców; więc nawet Armia Niemiecka oraz Austro-Węgierska mogłaby być użyta wprost i bezpośrednio na korzyść Polski Odrodzonej. Razem z Milewskim posmakujmy sobie i pofantazjujmy (aczkolwiek wtedy to wcale nie musiała być li tylko fantazja):

„Żeby zaraz po zawieszeniu broni już niepotrzebna na froncie zachodnim Armia Polska (…) była odprawiona przez Gdańsk, Libawę i Odessę (sic!) w towarzystwie małych oddziałów wojsk sprzymierzonych, ‘dla respektu’, celem obsadzenia granicy bolszewickiej i stopniowego zastąpienia cofających się sił niemieckich. Dla zaszachowania szczupłych wówczas hord bolszewickich ta armia Hallerowska, wzmocniona ostatkami armii Dowbór-Muśnickiego, aż nadto by wystarczyła” (ss. 164-165).

I to się wydarzyło, chociaż – jak wiemy – z wielomiesięcznym opóźnieniem, kiedy to przeciwnik zewnętrzny i wewnętrzny miał dość czasu na wywołanie faktów dokonanych; a ponadto spełniało się to na mniejszą skalę, pod najwyższym dowództwem ani „Klebera”, ani Hipolita Korwin-Milewskiego i jego przyjaciół, ani Ententy, i bynajmniej nie „przez Gdańsk, Libawę, ani Odessę” (z Odessy przyszła, z bronią, Dywizja gen. Lucjana Żeligowskiego, i na tym koniec).

Według Korwin-Milewskiego jego szeroko pomyślany memoriał „pomimo dobrej woli Rządów Ententy, lecz dzięki złej polskiego przedstawicielstwa (KNP-”Klebera” – M.D.), absolutnie żadnego rezultatu nie dał, w niczym nie odwrócił tego morza cierpień i zniszczeń, które tak wspaniale opisuje pani Kossak-Szczucka w swojej ‘Pożodze’” (s. 164).

Cytaty wybrał i słowem wiążącym opatrzył:
Marcin Drewicz, grudzień 2019

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!