Felietony

Spółkowanie w służbie awangardy

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Kto by pomyślał, że w awangardzie nieubłaganego postępu znajdą się sodomici i gomorytki? Za pierwszej komuny, w awangardzie nieubłaganego postępu była partia – ale to się tak tylko mówiło, bo jak przyszło co do czego, to okazało się, że partia nie jest warta nawet funta kłaków. Mam oczywiście na myśli stan wojenny w 1981 roku, kiedy to nie tylko pierwszy sekretarz partii Edward Gierek, ale również jego pierwszy minister Piotr Jaroszewicz, powędrowali do „internatu” – jak eufemistycznie nazywano wtedy obozy dla internowanych. Pod jakim pretekstem – trudno zgadnąć – bo na przykład ja powędrowałem do Białołęki z powodu „kontynuowania działalności antysocjalistycznej, co zagrażało bezpieczeństwu państwa” – a w każdym razie tak uważał stołeczny komendant MO i tak napisał w decyzji o internowaniu. W przypadku Edwarda Gierka, a zwłaszcza – Piotra Jaroszewicza nic takiego, to znaczy – żadna „działalność antysocjalistyczna” – nie wchodziła w rachubę, więc „bezpieczeństwu państwa” musieli oni zagrażać w jakiś inny, zagadkowy sposób. W jaki? Tajemnica to wielka, w obliczu której skazani jesteśmy na domysły – ale skoro już jesteśmy skazani, to nie żałujmy sobie i domyślajmy się! Ja na przykład się domyślam, że o żadne „bezpieczeństwo państwa” tu nie chodziło, a ruch generała Jaruzelskiego miał motywy pedagogiczne. Chodziło o to, by przy pomocy tej aluzji pokazać obywatelom, kto tu rządzi. Oto wpakowaliśmy pierwszego sekretarza do turmy i co? I ani jeden głos nie odezwał się w jego obronie! To znaczy, że partia przestała się liczyć, że odtąd liczą się tajne służby, czyli SB i stare kiejkuty. I tak już zostało do dnia dzisiejszego, z tym, że w połowie lat 80-tych stare kiejkuty rozgromiły SB, o czym świadczyło zdymisjonowanie generała Mirosława Milewskiego nie tylko ze stanowiska ministra spraw wewnętrznych, ale i członka Biura Politycznego KC PZPR. Generał Milewski w UB był chyba od urodzenia, a od 1944 roku – prawdopodobnie też seksotem NKWD. Kiedy jednak pojawiły się sygnały, że Michał Gorbaczow próbuje namówić prezydenta Reagana do ustanowienia w Europie nowego porządku politycznego, który zastąpiłby rozsypujący się porządek jałtański, to zasłużeni seksotowie NKWD, co to jeszcze samego znali Stalina, byli generałowi Jaruzelskiemu i generałowi Kiszczakowi potrzebni, jak psu piąta noga. Toteż sławną transformację ustrojową przygotowały i przeprowadziły już tylko stare kiejkuty, dobierając sobie w charakterze parawanu tak zwaną „lewicę laicką” z pierwszorzędnymi korzeniami i w ten sposób położyły fundamenty pod naszą młodą demokrację – co w imieniu naszego obecnego Najważniejszego Sojusznika pobłogosławił pan Daniel Fried – podówczas, podobnie zresztą, jak i teraz – urzędnik Departamentu Stanu, tylko, że wtedy na niższym stanowisku. Jak widzimy, nasza demokracja może jest i młoda, ale fundamenty ma solidne, z czym muszą liczyć się również promotorzy „dobrej zmiany”. Przypomniał o tym nie kto inny, tylko sam Jarosław Kaczyński, pod pretekstem „rekonstrukcji rządu” spuszczając z wodą znienawidzonego Antoniego Macierewicza, którego teraz w dodatku wzięło pod lupę CBA. Toteż jeśli nawet stare kiejkuty zakładają jakieś partie, np. w rodzaju Nowoczesnej, którą wzgardziła nawet moja faworyta, Wielce Czcigodna Joanna Scheuring-Wielgus i próbuje doznać szczęścia z Ryszardem Petru, to nie stawiają na żadną partię, jako awangardę nieubłaganego postępu. Jakże bowiem na taką awangardę awansować jakieś efemerydy z ambitnymi panienkami? Jeśli w całej Europie rewolucjoniści stawiają na proletariat zastępczy, to w naszym bantustanie, gdzie stare kiejkuty muszą przecież słuchać zagranicznych central, nie może być inaczej. Toteż obok „kobiet”, zwanych przy innych okazjach „dziewuchami”, do awangardy nieubłaganego postępu zostali wciągnięci sodomici i gomorytki. Okazuje się, że o postępie przesądza sposób spółkowania – czy jest tradycyjny, czy przeciwnie – nowatorski. Ponieważ w innych dziedzinach żadnych innowacji na własną rękę nikomu, a zwłaszcza starym kiejkutom, wdrażać nie wolno, toteż wyżywają się z sodomitami i gomorytkami, do czego – powiedzmy entre nous – zawsze miały predylekcję, trudniąc się sutenerstwem politycznym i dosłownym.

W rezultacie sposób spółkowania stanął nie tylko w samym centrum zagadnień politycznych, stanowiąc lakmusowy papierek postępowości. Im więcej miejsca w szeregach awangardy zarezerwowano dla sodomitów i gomorytek, tym postęp bardziej postępowy. Im mniej – no to mniej. A ponieważ Nasza Złota Pani przykazała niemieckim owczarkom tarmosić nasz nieszczęśliwy kraj za nogawki pod pretekstem praworządności, to nic dziwnego, że tuż przed tak zwanym „wysłuchaniem” Polski przed Sanhedrynem zwanym Radą Europejską, stare kiejkuty musiały dostać rozkaz otworzenia jeszcze jednego frontu. Sąd Najwyższy z faworytą Naszej Złotej Pani, Małgorzatą Gerdsorf i sędziowie, wśród których palmę męczeńską właśnie otrzymał pan Waldemar Żurek, najwyraźniej może nie wystarczyć, więc trzeba do grilla dołożyć paliwa w postaci zawiedzionych nadziei sodomitów i gomorytek, którym Krajowa Rada Sądownictwa 15 czerwca negatywnie zaopiniowała ustawę o tak zwanych „związkach partnerskich”. Nawiasem mówiąc, ta nazwa jest idiotyczna, bo związki z zasady są partnerskie, co oznacza, że kształtują je ich uczestnicy według swoich upodobań. Bywa z tym rozmaicie, jak to w życiu – o czym świadczy piosenka pani Katarzyny Szczot, używającej pretensjonalnego pseudonimu „Kayah” pod tytułem „Testosteron”. Mówi ona o pretensjach uczestniczki przelotnego związku partnerskiego do drugiego uczestnika, który w trakcie nieporozumienia rozkwasił jej nos, wskutek czego dostała spazmów: „Oskarżam cię o łez strumienie, osamotnienie, zdradę i gniew. Oskarżam cię o to cierpienie, wojen płomienie, przelaną krew” – oczywiście z nosa. Takie przelotne związki mogą być też źródłem niepokoju, o czym świadczy piosenka zespołu „Wilki”: „Byłem z nią parę chwil, było tak namiętnie. Myślę, że nie stało się nic”. A cóż mogło się stać po takich namiętnych momentach? Zasadniczo dwie rzeczy – zapłodnienie i zarażenie, na przykład kiłą, czy „adidasem”. Niektóre piosenki bagatelizują takie następstwa; na przykład za moich czasów w kołach wojskowych modna była dezynwoltura, co zaznaczyło się w piosence: „Pijanego szypra kutra raz dręczyła myśl okrutna; facet myślał, że ma trypra, a to była zwykła kiła!” Ale nawet i tu natykamy się na „myśl okrutną”, więc widać, że żartów nie ma, nawet jeśli autor piosenki nadrabiał miną. W takiej sytuacji wyeliminowanie choćby jednego czynnika ryzyka, to już jest coś i tym tłumaczę sobie rosnącą popularność spółkowania jednopłciowego, zwłaszcza wśród ludzi młodych, których dotychczasowy tryb życia oduczył odpowiedzialności. To nie byłoby nic złego; problem polega na tym, że próbują z tego zrobić nie tylko problem polityczny, ale nawet – probierz praworządności i domagają się od władz politycznych nadania tym przelotnym flirtom formy instytucjonalnej. Pani Magdalena Gałczyńska w „Onecie” pisze, że takie związki osób, które żyją „w jednym gospodarstwie” nie jest w Polsce uregulowany. To prawda tylko częściowo, bo umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych między osobami różnopłciowymi nazywają się konkubinatami”, a na brak regulacji cierpią tylko umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych między osobami tej samej płci. Trudno powiedzieć, dlaczego właściwie sodomici i gomorytki – bo o nich mowa – nie mogą wytrzymać bez urzędowego zatwierdzenia swoich czynności. Nie sądzę, by spodziewali się doznawania z tego tytułu jakichś dodatkowych dreszczyków. Bo urzędowy certyfikat nie jest konieczny również z tak zwanych sytuacjach życiowych. „Nowoczesna”, która forsuje jeden z takich projektów najwyraźniej nie wie, albo nie chce wiedzieć, że powody, dla których państwo powinno wydać specjalną ustawę, w ogóle nie istnieją. Na przykład jeśli chodzi o dziedziczenie, to przecież strony umowy o wzajemne świadczenie usług seksualnych mogą sobie sporządzić również testamenty i kto przeżyje – ten wygrał. Nazwisko zmienić może sobie każdy obywatel na dowolne – również na nazwisko osoby, z którą akurat spółkuje. Jeśli chodzi o informacje o stanie zdrowia, to wcale nie jestem pewien, czy sami zainteresowani chcieliby je ujawniać, zwłaszcza jeśli akurat kurują się z tak zwanych „wstydliwych chorób” – ale przecież w szpitalu zawsze pytają pacjenta, komu mają udzielić o stanie jego zdrowia, więc Nowoczesna jak zwykle się myli. Jedynym problemem prawnym jest adopcja dzieci – oczywiście cudzych. Tutaj każdy prawnik – chyba, że przekupiony – musi postawić stanowcze veto, bo chodzi o ochronę małoletnich przed demoralizacją, której sprzyjałoby przebywanie dziecka w towarzystwie osób, które w centrum swoich życiowych zainteresowań stawiają upodobania seksualne, uważane powszechnie za zboczenia. KRS negatywnie opiniując ten projekt miała rację, chociaż mogłaby uzasadnić ją w taki właśnie sposób, bez odwoływania się do pojęć nieostrych.

Stanisław Michalkiewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!