Wiara

O CHODZENIU DO KOŚCIOŁA W POLSCE I O EMIGRACJI TAKŻE

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

W jakim stopniu ową coraz mniej liczną obecność Polaków na coniedzielnej Mszy Świętej wywołują, po prostu, masowe w wielu regionach Polski wyjazdy parafian za granicę na czas dłuższy? A w jakim stopniu lenistwo lub poświęcanie czasu na inne zajęcia, czy też, po prostu, szerzące się bezbożnictwo? Czy właśnie na emigrację można „zwalić odpowiedzialność” za spadek frekwencji na Mszy Świętej i pozostałymi przyczynami już się nie przejmować?

Na ostatnie pytanie odpowiadamy: nie. Na pozostałe wyczerpującej odpowiedzi tutaj nie udzielimy, poprzestając na zarysowaniu problemu i na zaledwie próbie wnioskowania. Wszystkich zainteresowanych odsyłamy oczywiście do narastającej wciąż literatury socjologicznej i statystycznej.

Za podstawę dla niniejszej prezentacji służą zaś ogólnodostępne dane publikowane przez warszawski Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego księży Pallotynów (ISKK).

Religijność bada się na wiele sposobów i przy użyciu wielu wskaźników. Najszerzej bodaj wykorzystywane są dwa takie wskaźniki: liczba „dominicantes” (w wolnym przekładzie: „niedzielowców”), czyli odsetek katolików uczestniczących w niedzielnej Mszy Św.; oraz liczba „comunicantes”, czyli odsetek katolików przystępujących w trakcie Mszy niedzielnej do Komunii Przenajświętszej.

Od wielu już lat obserwujemy z rosnącym niepokojem dość miarowy spadek liczby „dominicantes” w Polsce, a z niejakim zadziwieniem wzrost liczby „comunicantes”. Czyżby potwierdzały się tezy o religijnej polaryzacji wśród Polaków (w Kraju) – z jednej strony rośnie liczba tych nie chodzących do kościoła, przynajmniej w tę październikową niedzielę, kiedy to co roku przeprowadza się badanie, z drugiej zaś liczba tych, którzy uznają siebie za godnych by przystąpić do Stołu Pańskiego, i przystępują.

Zagadnienia „comunicantes” tu jednak nie będziemy podnosić, skupiając się na frekwencji na Mszy, czyli na „dominicantes”. Przyjrzyjmy się więc pokrótce temu, czemu inni się już nie raz przyglądali, a mianowicie corocznemu odsetkowi wiernych obecnych w kościele, w Polsce, za ostatnie 37 lat, czyli od roku 1980 do 2016 włącznie.

A dlaczego nie rok 2017, który przecież już minął, a z nim ostatnie jesienne liczenie wiernych wychodzących ze świątyni? Dlatego, że dane za ten rok nie są jeszcze ogłoszone. Tego co się działo przez ostatnie szesnaście miesięcy, czyli po październiku roku 2016, jeszcze nie wiemy. Ale i to, co zdarzyło się na przestrzeni samego choćby roku 2016, poruszy nas do głębi; zresztą, niektóre media już o sprawie pisały.

Tak więc w ostatniej dekadzie komunizmu, czyli w latach 80. XX wieku, w katolickiej Polsce do kościoła chodziła połowa katolików. Obecnie, po dawno już dokonanych porównaniach z innymi narodami wiemy, że to była „aż” połowa. W latach 1980-1990 interesujący nas tu odsetek „dominicantes” aż osiem razy (w ośmiu różnych latach) przekroczył pięćdziesiąt procent, a w stanie wojennym – rok 1982 – osiągnął wartość najwyższą dla całego tu omawianego 37-lecia, tj. 57.0%. „Jak trwoga, to do Boga”. Nieprawdaż? Atoli w tak zwanym roku przełomu – 1989 – mieliśmy najniższy dla tamtej dekady wskaźnik „dominicantes”, w wysokości 46.7%; warto zauważyć, że 46.0% nawet jeszcze w roku 2003, później już tylko mniej. Ponad połowa katolików poszła w Polsce do kościoła po raz, jak dotąd, ostatni w roku 1990 – 50.3%. Koniec epoki, po którym nadeszło, jak mawiał Poeta, „nowych ludzi plemię”.

Na podstawie tego, co podano powyżej, okres następny – przełomu wieków – za jaki my tutaj przyjmujemy piętnastolecie, od roku 1989 do roku 2003 włącznie, możemy na użytek niniejszych rozważań nazwać „epoką 46 procent”; skoro omawiany tu odsetek aż siedem razy osiągał wtedy wartość pomiędzy 46 a 47 (cztery razy pomiędzy 47 a 48). Ale był to zarazem okres polskiej „niepodległości przedunijnej”; jak by nie patrzeć, pod względem religijności dosyć stabilny (ale tej mierzonej tylko jako wskaźnik „dominicantes”, co jeszcze raz przypominamy i podkreślamy). Nie wyjeżdżano wtedy z Polski tak nagminnie, jak w mającym nadejść XXI wieku. I działo się to wszystko wciąż za pontyfikatu Papieża Polaka, czyli „Naszego Papieża”, o którego osobie i nauczaniu nieustannie przypominały nieomal wszystkie ówczesne polskojęzyczne massmedia.

Minimum dla tamtego okresu przypadło na rok 1993 – 43.1%. No cóż, zachowanie już odmienne, aniżeli we wspomnianym roku trwogi – 1982. W 1993 mówił albowiem jeden do drugiego: „Zabieraj pieniądze z Giełdy, bo komuna wraca”. I wróciła, drogą wolnych i nieskrępowanych wyborów. Aha, bo już od kilku lat działała w Warszawie reaktywowana Giełda Papierów Wartościowych; wówczas ulokowana zresztą w dawnej centralnej siedzibie tejże „komuny”, czyli w Domu Partii.

Jeśli zatem dla w omawianym tu zakresie stabilnego, względnie długiego, bo aż piętnastoletniego okresu „niepodległości przedunijnej” średni roczny wskaźnik „dominicantes” wynosi 46.7%, a dla poprzedzającego go dziewięciolecia (do 1988 włącznie) 52.1%, to oznacza, że owa nasza „trzecia niepodległość” pociągnęła za sobą, skokowo, na przełomie lat 80. i 90. XX wieku, spadek tak mierzonej religijności o aż ponad 5 punktów procentowych (dalej: pp.), co wynika z prostego odejmowania.

Jaki więc miała w tym udział ówczesna emigracja, w latach 80. niekiedy przymusowa lub półprzymusowa, tego tutaj nie rozstrzygniemy. Dlaczego w ogóle wzmiankujemy tu emigrację? Ano dlatego, że o Polaku-emigrancie przełomu wieków XX/XXI na ogół nie wiadomo, a w każdym razie w trakcie corocznego liczenia „dominicantes” nie było i nie ma jasności, czy wyjeżdżał on na stałe. Z tego powodu liczby emigrantów można co najwyżej oszacować (a nie wyliczyć co do jednego łebka), na co wielokrotnie wskazywali autorzy z Głównego Urzędu Statystycznego, m.in. w internetowym opracowaniu z końca roku 2017 zatytułowanym „Informacja o rozmiarach i kierunkach czasowej emigracji z Polski w latach 2004-2016”. Właśnie – czasowej!

Siłą rzeczy taki emigrant-katolik traktowany jest zatem w swojej parafii, więc także przez badaczy, dotąd i nadal, jako zobowiązany do przyjścia w niedzielę do kościoła. Jeden więc parafianin nie przychodzi, bo pozostaje w domu aby np. obejrzeć w telewizji interesujący go program, a drugi, bo go akurat nie ma w Kraju; obaj są więc tu na Mszy Św. nieobecni, co uwzględnia się w obliczeniach.

Owszem, można by badać, czy ten tam Polak-emigrant chodzi do kościoła w obcym kraju osiedlenia. To już jednak wykracza poza ramy niniejszego artykułu. Dość powiedzieć, że obecna polska emigracja, ta już XXI wieku, postrzegana jest przez obserwatorów, oczywiście w wymiarze ogólnym, jako pierwsza w historii, która katolickich praktyk nie niesie ze sobą z Polski w szeroki świat. A mówiło się jeszcze, tak niedawno, że to owi młodzi Polacy mają, przede wszystkiem swoim budującym przykładem, reewangelizować tę zachodnią „Zjednoczoną Europę”. Co z tego wyniknie – zobaczymy.

Pozostał nam do omówienia okres najnowszy, po roku 2003, ten w którym wskaźnik „dominicantes” już nie przekroczył wartości 46, i jak dotąd bezpowrotnie spadł poniżej wartości 40 – począwszy od 39.1% w roku 2013.

W roku wejścia Polski do Unii Europejskiej – 2004 – nasz wskaźnik spada o 2.8 pp. w stosunku do roku poprzedniego – z 46.0% do 43.2%. Później nieco rośnie – do 45.8% w roku 2006 (maksimum dla całego najnowszego okresu), aby w ciągu dwóch następnych lat spaść o aż 5.4 pp., przy czym ten z roku 2008 jest o 3.8 pp. mniejszy od tego z roku poprzedniego; to w tak krótkim czasie duży spadek.

Emigracja z Polski, teraz już „wewnątrzunijna”, skierowana zwłaszcza do Wielkiej Brytanii, ma w owych spadkach swój udział, a jakże. Dość powiedzieć – a odwołujemy się tym razem do danych GUS z w/w opracowania – że jakkolwiek liczbę przebywających poza Krajem najnowszych wychodźców z Polski szacuje się na koniec roku 2004 (wstąpienie RP do Unii) na jeden milion, to na koniec roku 2010 już na dwa miliony (!), a na koniec roku 2016 na „tylko” dwa i pół miliona (2.515 tys.). Sprawa jest prosta – wynagrodzenia za wykonywanie takiej samej pracy są na Zachodzie kilkakrotnie wyższe niż w Polsce; no i ten „socjal”, „dzięki” któremu można nareszcie bez obawy dzieci rodzić.

Wszelako takie zwyczajne materialne motywacje do wyjazdu z Ojczyzny nie są w historii żadną nowością, więc nie obecne młode pokolenie Polaków jako pierwsze je „odkryło”, do czego jeszcze powrócimy.

Osobnych badań wymaga sprawdzenie, czy aby nie ówczesna walka, także, a może zwłaszcza na gruncie medialnym, prowadzona pomiędzy PO i PiS-em przekładała się, a jeśli tak, to w jakim stopniu, na reakcję Polaków polegającą na zaprzestaniu przez niektórych z nich chodzenia do kościoła – i/lub wyprowadzenia się z Polski. W obu przypadkach mamy do czynienia z emigracją, wewnętrzną i zewnętrzną – od zastanych uwarunkowań życia polskiego, takich, jakimi je postrzega dana osoba, a przecież nie jedna osoba, lecz cała rosnąca liczebnie zbiorowość. „Mam tego wszystkiego dosyć!”; więc przestaję się zachowywać tak jak dotąd, zatem przestaję (na przykład) chodzić do kościoła – oto pierwszy krok. „Mam tego wszystkiego dosyć!” – więc „wyjeżdżam z tego kraju” – oto krok drugi.

Pamiętajmy wszelako koniecznie i o tym, że inne szerokie rzesze rodaków ani „nie mają tego dosyć”, ani nie przestają chodzić co niedzielę do kościoła, ani nie zamierzają wyjeżdżać z Polski; przy czym podziały pomiędzy tamtymi a tymi mogą przebiegać nawet wskroś rodzin, co już się przecież w wieku XX zdarzało.

Tego rodzaju masowe zjawiska – a trzymajmy się tu tematu „dominicantes” – posiadają kilka współwystępujących lub nawet współzależnych przyczyn. Osobnego badania wymaga więc i ta wzmiankowana już wyżej przyczyna, mianowicie kolejna fala wychodźstwa, istna erupcja emigracji zarobkowej (i niezarobkowej) z Polski przypadająca na tamte lata bezpośrednio po przyjęciu naszego Kraju do Unii Europejskiej.

Pamiętajmy, że na szerszą skalę wychodźstwo z Polski mające zarobkowe lub inne niepolityczne przyczyny datuje się mniej więcej od połowy XIX w. (co dotyczy wielu innych krajów i narodów naszej części Europy). Sławna rozprawa Amerykanina Williama Thomasa i Polaka Floriana Znanieckiego zatytułowana „Chłop polski w Europie i Ameryce” miała swoje pierwsze (anglojęzyczne) pięciotomowe wydanie w latach 1918-1920 – sto lat temu! Przyznajmy także, uczciwie, że znaczna część Polaków, liczona w miliony oczywiście, w zasadzie akceptowała warunki życia w PRL-u, poza dwoma ograniczeniami – że nie można wyjechać na Zachód aby zarobić, i że złotówka jest „niewymienialna na twarde waluty”. Przypominamy, że socjalistyczne państwo ścigało posiadaczy owych „twardych walut” i inwigilowało tych, co byli powrócili z Zachodu (a niektórych inwigilowało także w trakcie ich pobytu na Zachodzie).

Kto dziś pamięta o tamtych dwóch nie najmniej ważnych ograniczeniach wolności? Młodzież dzisiejsza nigdy o nich nawet nie słyszała; więc wyjeżdża z Ojczyzny, kiedy chce i dokąd chce. Ci zaś, starsi nieco, którym te ograniczenia doskwierały, wyruszyli w świat przy pierwszej lub drugiej nadarzającej się okazji – bo już można. Bo i przed wojną było, rzecz jasna, można; atoli u nas nie wie się już zupełnie o tym, że na przełomie lat 20. i 30. XX w. to, dla odmiany, Wielki Kryzys nękający kraje Zachodu zatrzymał na czas pewien ową napierającą ze Wschodu Europy emigrację.

Ale za PRL-u wyjeżdżać nie było można, gdyż granica pozostawała wtedy w zasadzie zamknięta. Poeta śpiewał, akompaniując sobie na gitarze: „Kaśka z Przemkiem cienko przędą, w styczniu będzie trzeci bachor; próżno skarżą się urzędom, że też chcieliby na Zachód…”.

Ważniejsze jest atoli coś jeszcze. Czy jadąc tam, zwłaszcza gdy w większej gromadzie, przenosimy ze sobą – tak jak czyniły to minione pokolenia (co zauważyli m.in. Thomas i Znaniecki) – owe rudymenta polskiej kultury, a z nią religijności? Czy, przeciwnie, postąpienie stopą na „zachodniej” ziemi oznacza dla nas automatyczne i wręcz oczywiste wykiełznanie się już z polskich „zależności”, zwłaszcza zaś tych wywiedzionych z głębszej tradycji, kulturowych, a z nimi obyczajowych, moralnych i religijnych właśnie? Ale my tu akurat nie piszemy o emigrantach w docelowym miejscu ich pobytu.

Tak czy owak, już na poziomie tych tu naszych dociekań, chociaż nie możemy rozstrzygać o przyczynach, to śmiało zauważamy charakterystyczne następstwo zjawisk. Tak przy pierwszym kroku uczynionym „w stronę liberalnego Zachodu”, na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego stulecia, jak i wtedy, gdy czyniono krok następny, czyli przystępowano w początkach XXI wieku do Unii Europejskiej, Kościół Katolicki w Polsce tracił kolejno znaczne liczby praktykujących (dotąd) wiernych, wyrażające się w każdym z tych dwóch przypadków stratą ponad 5 pp. wskaźnika „dominicantes”.

Po roku 2008 się troszkę uspokoiło; wskaźnik ten osiągnął w roku następnym wartość 41.5%, lecz później nadal spadał. Tak, owszem, jego spadek współwystępował z rządami nad Polską sprawowanymi przez koalicję PO-PSL, to na pewno. Ale… wciąż pamiętajmy o wieloprzyczynowości omawianych tu masowych zjawisk społecznych! Tak więc roczna średnia „dominicantes” dla dziewięciolecia 2008-2016 wynosi już tylko 39.7%. Byłaby wyższa, gdyby nie potężny spadek dla roku 2016 właśnie, o aż 3.1 pp. – do poziomu 36.7%, najniższego w naszych czasach. A w tym roku rządziło już Polską zwycięskie w przeszłorocznych wyborach PiS, skonfliktowane wszakże z tamtą koalicją.

Ktoś powie, że mianowicie część duchowieństwa popiera jedną partię, a część tę drugą, co się przekłada na takie a nie inne reakcje przynajmniej części wiernych. Więc także tę kwestię należy badać.

Niejeden powie, że kto by nie rządził, to u nas teraz ludzie pomału przestają chodzić do kościoła, w ramach ogólnej laicyzacji, jaka od lat wdziera się do Polski z Zachodu właśnie. Tu otwiera się potężna przestrzeń badawcza pod nazwą „wzajemne relacje pomiędzy religią a polityką”. Historia zna wszakże takich, których rządy sprzyjały rozwojowi religijności i moralności oraz takich, których rządy temu nie sprzyjały, a nawet wprost szkodziły.

„Religia a massmedia”, „…a szkolnictwo”, „…a uniwersytety” – obszarów badawczych jest wiele.

Kolejne odpowiedzi kryją się w obecnym stanie samej religii katolickiej. Nie ma co ukrywać, że ze strony tego, co zwykło się było nazywać przez wieki Świętym Magisterium, odnośnie wielu spraw płyną ostatnio do rzesz wiernych przekazy raz to niejasne, innym razem nawet wewnętrznie sprzeczne lub sprzeczne z tym, cośmy tu w Polsce powszechnie słyszeli jeszcze dwadzieścia i więcej lat temu; a o wielu ważnych życiowych kwestiach od dłuższego już czasu przekazu nie ma żadnego.

Ludzie to widzą, słyszą, miarkują, lecz nie rozważają, ile z tego jest „przedsoborowe”, a ile „posoborowe”, ile Jana Pawła, Benedykta czy Franciszka, ale po prostu niektórzy przestają chodzić do kościoła; więc ministranci, liczący wiernych wychodzących po owej Mszy jesiennej, tych akurat zniechęconych ludzi u progów świątynnych już nie spotkają. Atoli świat, niezależnie nawet od wewnętrznych problemów katolicyzmu współczesnego, kusi dziś tysiącami coraz to nowych atrakcji, technologicznych i pozatechnologicznych, w Kraju i poza Krajem. Na oddawanie się tym przyjemnościom trzeba mieć czas – zaś owe dwie „mszalne” godziny w niedzielę, bo z dojściem do świątyni i powrotem do domu, to czas bardzo cenny. Na co go przeznaczyć? Możliwości jest tak wiele. Przyczyn osłabienia religijności, czyli odciągania wiernych od Boga, szukać więc trzeba wszędzie; i duchowni oraz socjologowie usiłują to robić.

Czy akurat na rok 2016, na pierwszy rok rządów PiS-u, przypadła kolejna duża fala emigracji z Polski? Bo to by w jakimś stopniu „usprawiedliwiało” ów kolejny gwałtowny spadek wskaźnika „dominicantes”. A tak, przypadła. GUS oszacował polskie wychodźstwo w tamtym „PiS-owskim” roku na 118 tysięcy osób. Ale, ale – nie bądźmy aby za pochopni we wnioskowaniu! W poprzednim, 2015, „PO-wskim” roku wyjechało tylko 77 tysięcy – no,no! Jednakże w roku zaprzeszłym, 2014, takoż „PO-wskim”, aż 124 tysiące (!) – więcej niż w tym „PiS-owskim”. Ot, wieloprzyczynowość – o której nie przestajemy powtarzać.

W roku jeszcze wcześniejszym, 2013, opuściło Kraj 66 tysiące osób, lecz wskaźnik „dominicantes”, dla tego oraz 2014 roku był ten sam – 39.1%!

Z powyższego wynika wszakże, iż zaprzestawanie chodzenia do kościoła nie jest w dzisiejszej Polsce zależne wprost od wskaźnika emigracji. Od czego jest więc zależne? Ooo! To wielkie pytanie, na które niech już inni Wam odpowiedzą.

Tak więc przez 36 lat, tj. od roku 1980, wskaźnik „dominicantes”, to wznosząc się, to opadając, stracił jednak w Polsce 14.3 punktów procentowych, od roku 1989 – 10.0 pp., od roku 2004 – 6.5 pp. W przypadku Polski, nawet dla tego ostatniego z tu wyróżnionych, najkrótszego okresu, rzecz dotyczy wciąż liczby siedmiocyfrowej, czyli milionów istnień ludzkich o ziębnącej katolickiej religijności.

W części drugiej rozważań, zatytułowanej „Chodzenie do kościoła w polskich diecezjach”, przyjrzymy się poszczególnym regionom naszego Kraju i zadziwimy różnicami zachodzącymi pomiędzy nimi.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!