Felietony Kultura

IMPRESJE I DYGRESJE Z PODRÓŻY HISZPAŃSKIEJ – część trzecia

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

CZY PAMIĘTA SIĘ O BOHATERACH I MĘCZENNIKACH HISZPAŃSKIEJ KRUCJATY XX WIEKU?

Z kilku odcinków autostrady północnej, czyli tej, która wiodąc do Madrytu przekracza Góry Guadarrama, widać jednocześnie wnętrza obydwu sąsiadujących dolin, oddzielonych masywem Abantosa i San Juan’a. W jednej stoi pomnik hiszpańskiego wieku XX – ów Krzyż na wykutej w skale Bazylice; w drugiej pomnik hiszpańskiego Wieku Złotego (Siglo de Oro), mianowicie ów wspomniany już, sławny Monasterio el Escorial wybudowany przez potężnego Króla Filipa II. Tak, tamten pałac królewski nazywa się, także w potocznej mowie, wcale nie „palacio”, ale właśnie „monasterio”. Jesteśmy wszakże w Hiszpanii! Zresztą także obecnie w jednym z jego skrzydeł znajduje się konwent Augustianów, a w innym prowadzony przez tychże zespół szkół dla ośmiuset uczniów.

Ale i ta okoliczność jest „prezentowana” tak jakoś po nowo-hiszpańsku – żadnych napisów, czy tablic informacyjnych, „z orłem” (oni także w godle państwowym mają orła, acz wziętego z odmiennej niż nasza tradycji heraldycznej). Czy z obawy przed wszędobylskimi turystami? Że zakłócą spokój konwentu lub tok zajęć szkolnych? Może i tak.

A może jeszcze inaczej? Może to po prostu konserwator zabytków nie życzy sobie – i słusznie! – aby ta monumentalna, przywoływana w różnojęzycznych albumach i podręcznikach historii architektury fasada Escorialu upstrzona była gdzieś tam po bokach jakimiś tabliczkami czy napisikami. Wystarczy wszakże, iż nad głównym wejściem widnieje płaskorzeźbiony Ruszt Świętego Wawrzyńca (sic! sprawdźcie sobie w Martyrologium Rzymskim), gdyż temu właśnie świętemu Król Filip II dedykował był cały ów Monasterio.

Lecz i o tym, że cały tamtejszy konwent Augustianów został w roku 1936 wymordowany, żadnego tam w El Escorial śladu nie spostrzegliśmy (sic!); aż dopiero później wzmiankę w internecie. Bracia Hiszpanie! Tak nie można! Czy doprawdy uważacie, że nasza – przybyszów „z dalekiego kraju” – tam na miejscu modlitwa za pomordowanych jest niepotrzebna? Czy nie potrzebna jest nasza modlitwa o beatyfikację męczenników? Ani ta do męczenników już beatyfikowanych? Czy nie czytaliście, że „nie jest Światło, by pod korcem stało”?

A może nami po prostu pogardzacie – płać za bilet (w Escorialu „tarifa basica” aż 10 euro!), wkładaj torbę czy plecak do skanera, nie pytaj się i za bardzo nie rozglądaj, na ustandaryzowanej trasie obejrzyj sobie za to muzeum wraz z „obiletowanym” kościołem i… wy…aj!?

W komnacie Króla Filipa II, w której ten wielki bohater i ewangelizator (sic!) dawnej epoki dokonał był swego życia, przy jego łożu z baldachimem nie stoi bukiet zawsze świeżych kwiatów w czerwono-żółtych barwach. A powinien, co przyznała nam także tamtejsza pani przewodniczka.

No tak, ale miało być nie o ewangelizowaniu w wieku XVI, lecz o Krucjacie w wieku XX. To są wszakże naczynia połączone. Dla przykładu – państwowe godła, znaki i symbole z czasów Filipa II i z czasów powołanego już w trakcie Wojny Domowej Nowego Państwa są te same!

Po powrocie do Polski z prawdziwym zaskoczeniem spostrzegliśmy na okładce jednego z czasopism hasło „Dąbrowszczacy – najemnicy Stalina”, a wewnątrz zapowiedzi, że skoro nie dotąd, to właśnie teraz rozpoczęto w naszym kraju usuwanie nazwy „Dąbrowszczacy” z ulic, szkół i różnych innych instytucji.

Śmiać się czy płakać? Dlaczego właśnie rok 2018, a nie na przykład 2008, 1998, czy inny jeszcze? Bo jeśli nawet przeszkadzały niesprzyjające tej inicjatywie kolejne ekipy rządowe, zawsze można było podtrzymywać ten temat na gruncie publicystyki… w tym lub innym „obiegu”. A tu, tak bardzo po nowo-polsku – z głębi ciszy nagle duży szum.

O dzisiejszym stanie polskich dusz i umysłów niech albowiem świadczy to, że dopiero po aż trzydziestu latach się u nas połapano, że „Dąbrowszczacy” jednak też są źli, i że ich sprawa to bynajmniej nie to samo, co „Marsz Dąbrowski z ziemi włoskiej do Polski…”. Aczkolwiek konserwatyści-puryści dopatrzą się podobieństw w obydwu tych etosach, i będą mieli rację.

Najwidoczniej lepiej być szeregowcem, podoficerem lub niższym oficerem, aniżeli wyższym dowódcą. „Generał Walter”, absolwent Szkoły Czerwonych Komunardów, dowódca „Dąbrowszczaków”, co to „się kulom nie kłaniał”, z polskich ulic dawno już był zniknął, lecz jego podkomendni – no popatrz pan – jeszcze przez prawie dwa pokolenia się utrzymali. Co to będzie dalej?

Gdy przed laty ustalono, że ów tajemniczy siedlecki obraz jest rzeczywiście autorstwa El Greca, zaczęto rozpatrywać okoliczności, w jakich mógł się on był dostać aż do dalekiej Polski. Czy to w czasach Napoleona zrabował go jakiś oficer Legii Nadwiślańskiej? Czy w XX już wieku jakiś wrażliwy na piękno sztuki „Dąbrowszczak”?

Warszawskie zaś skrzyżowanie szerokich arterii komunikacyjnych imienia „Armii Ludowej” i „Waryńskiego” trwa – zdaje się – nadal. Ale nie o tym tutaj.

Na okładce czasopisma młoda zakonnica klęczy i modli się, a z tyłu „czerwony Dąbrowszczak” celuje z pistoletu w jej potylicę; rzecz dzieje się oczywiście w Hiszpanii w latach 1936-1939, aczkolwiek historycy piszą, że latem roku 1936 Wojna Domowa (Guerra Civil), jak i mordowanie katolickiego kleru, została w rzeczy samej wznowiona, gdyż konflikt pomiędzy dwoma skrzydłami hiszpańskiego społeczeństwa narastał już od pokoleń, a z większą mocą ujawnił się był już w roku 1931.

Wróćmy do Hiszpanii roku 2018. Powtarzamy, że na podstawie zebranych obserwacji nie mamy jeszcze tej ambicji, aby silić się na autorytatywne podsumowania. My tu tylko relacjonujemy to, cośmy zaobserwowali, przeczytali i usłyszeli na szlaku naszej wędrówki po Kastylii, Nowej i Starej, i przecież wcale nie całej, ale tylko w kilku tamtejszych miastach i w ich okolicach. Jeśli zaś uogólniamy, to tylko w oparciu o ten przez nas zarejestrowany li tylko wycinek tamtejszej rzeczywistości; nic więcej. Niech już PT Czytelnik sam rozważa, czy taka „pars” (część) może starczyć „pro toto” (za całość).

Tak się od możliwych zarzutów zabezpieczywszy palnijmy od razu na wstępie, że stosunek Hiszpanów do Wojny Domowej i jej różnego rodzaju upamiętnień jest dziś podobny, jak trzydzieści lat temu stosunek Polaków do najogólniej pojętego zagadnienia „roku 1920”; ale z przeciwnym wektorem. Wtedy Polacy mieli nadzieję, że oto idą lepsze czasy, w których „o roku 1920” nareszcie będzie można mówić swobodnie wszystko. Ostatnie trzydziestolecie dowiodło jednak, że kaganiec wciąż jest nałożony, „ale inaczej”. O tym albowiem, co w tej i pokrewnych materiach mówić i pokazywać wolno, a czego nie wolno, decyduje teraz u nas nie tyle jakiś zatajony urząd cenzury, co owa dobrze widoczna w telewizji i w innych mediach „Akademicko-Profesorska Historyczna Szkoła znad Wieprza”. Nie jesteś „znad Wieprza”, i – co „gorsza” – nie chcesz takim być, to oznacza, że tak po prawdzie (!?) nie ma ani ciebie, ani wywoływanych przez ciebie tematów. Całe obszary historii są tym sposobem wyłączone – jak w PRL – ze swobodnego obiegu medialnego. To proste! I cywilizacyjnie bardzo, ale to bardzo niełacińskie, nieklasyczne!!!

Natomiast w Hiszpanii – odwrotnie – najwidoczniej już minęły owe lepsze czasy na rozpamiętywanie wydarzeń Wojny Domowej, a tym bardziej owego cywilizacyjnego zderzenia Rewolucji i Kontrrewolucji, na gruncie hiszpańskim przez tęże wojnę w najgłębszym wymiarze egzemplifikowanego. Czy powrócą? Dla wielu – co zrozumiałe – najważniejsza jest zgoda narodowa. Wielu z tych uważa, że przemilczanie określonych obszarów historii ma być dobrą podstawą do osiągnięcia tejże zgody. My zaś wiemy, że zgoda może być zbudowana tylko na Prawdzie. Ot, i problem. Bo w blaskach Prawdy, tak w Hiszpanii, w Polsce i w innych krajach, określone grupy i osoby musiałyby po prostu „zejść ze sceny”, lecz oni – jak dobrze wiemy – właśnie tego bardzo, ale to bardzo nie lubią.

Przypomnijcie sobie lata 70. ubiegłego wieku i beatyfikację Ojca Kolbego. Byłeś dzieckiem, jeszcze nie rozumiałeś co to takiego beatyfikacja, ale we wszystkich wówczas kościołach w Polsce widziałeś portret mężczyzny o jasnym spojrzeniu spoza okularów, ubranego w oświęcimski pasiak z czerwonym trójkątem z literą „P” (Pole – Polak), naszytym nań numerem obozowym i z aureolą wokół głowy. Już dawno temu te portrety jakoś poznikały (a niedawno dowiedzieliśmy się, że się wtedy wahano, czy Ojca Kolbego ogłosić Męczennikiem, czy jednak „tylko” Wyznawcą).

Natomiast w Hiszpanii analogiczne portrety jakoś nie mogą się w tamtejszych świątyniach upowszechnić, pomimo że ostatni papieże beatyfikowali już kilkaset spośród męczenników Wojny Domowej (Mártires de Guerra Civil). Wieluset, skoro wymordowywane tam były całe klasztory i seminaria duchowne. Niedawno Telewizja Polska wyemitowała hiszpański film o tej tematyce zatytułowany „Zakazany Bóg”. W filmie stosunkowo mało jest okrucieństwa, lecz nie wiemy, czy dlatego, że go w tamtym konkretnym przedstawianym przypadku zadano rzeczywiście mniej, niż gdzie indziej (poprzestając na więzieniu ofiar i na „fusilamiento” – rozstrzelaniu), czy dlatego by widzom oszczędzić makabrycznych scen. Wszakże w Katyniu też „tylko” rozstrzeliwano (lecz wcześniej krępowano ręce ofiar).

Co do odwiedzonych przez nas licznych hiszpańskich (kastylijskich) kościołów pełniących funkcje parafialne (gdyż kwestię wyjątkowej pod każdym względem Doliny Poległych już poprzednio nieco przybliżaliśmy), to sprawę najśmielej przedstawia się w sławnym toledańskim San Juan de los Reyes, pustoszonym, jak i wiele innych, w wieku XX przez rodzimych republikanów, a na początku wieku XIX przez bezbożnych najeźdźców francuskich (a w tak zwanym międzyczasie rodzimi liberałowie też kościołom bynajmniej nie folgowali). Świątynia ta wraz z przyległym doń zespołem klasztornym należy dziś do tych „obiletowanych” – 2.8 euro za wstęp (entrada normal).

Tak na marginesie owych odniesień Napoleońskich trzeba już tu zauważyć, że my Polacy, aby być naprawdę uczciwymi, powinniśmy się Somosierry wstydzić i za nią Hiszpanów przepraszać, a nie wciąż się nią pysznić. Albowiem najświetniejsza nawet i najbardziej ofiarna akcja bitewna, lecz poczyniona w złej sprawie i w chybionej służbie, tylko obciąża reputację Polaka.

Najpierw była, i pozostała, ozdobna wnęka w kościelnym murze, w której wyryto na ścianie imiona i nazwiska ponad trzydziestu miejscowych franciszkanów zamordowanych w 1936 roku. Obecnie w sąsiadującej z wnęką białej kaplicy wisi dużych rozmiarów zbiorowy portret przedstawiający ponad dwudziestu zakonników, na tle Toledo i oświetlającego całą scenę Światła Ducha Świętego, w neogotyckiej pysznej oprawie i z podpisem: „Franciszkańscy Męczennicy Kastylii – 1936”.

W toledańskiej Katedrze znajdziemy na ścianie płytę dawniejszą, ku pamięci pomordowanych, oraz płytę nowszą, umieszczoną z okazji beatyfikacji Męczenników, ale innych już osób, aniżeli w kościele poprzednio wspomnianym. Każdy, u siebie, jeśli wspomina, to miejscowych, na ogół już nie sięgając do tych z sąsiedniego i dalszych terenów. W jednej z kaplic Katedry toledańskiej znajduje się inne jeszcze upamiętnienie Wojny Domowej, mianowicie figurka Matki Bożej Alkazaru. Czy ta sama – tego nie wiemy – czy kopia tej, jaka przetrwała w gruzach owego starodawnego zamku, którego heroiczna i zwycięska obrona w lipcu-wrześniu 1936 roku, pomimo najrozmaitszych propagandowych usiłowań rodzimej i zwłaszcza „światowej” lewicy, zapadła już chyba na stałe w hiszpańskiej tradycji.

Amerykanin Warren H. Carroll nie waha się o bitwie o Alkazar napisać następująco: „W świętym mieście Toledo, położonym w centrum Nowej Kastylii, opanowanej przez rewolucjonistów, rozpoczynała się największa epicka opowieść tej wojny, historia bohaterstwa, z jakim może się równać niewiele opowieści w całej historii Hiszpanii i historii światowej” („Ostatnia Krucjata”, Wrocław 2007, s. 80).

Niechże przekaz Amerykanina Carrolla o Hiszpanii jak najbardziej się po świecie szerzy! Niechże szerzy się po świecie podobny przekaz o Polsce, autorstwa Walijczyka Normana Daviesa („Orzeł Biały – Czerwona Gwiazda” i inne)! My zaś tu w Polsce, aby warto było nasze dzieła na obce języki tłumaczyć, przełammy najpierw dominację owej „Akademicko-Profesorskiej Historycznej Szkoły znad Wieprza”! I piszmy Prawdę! Bez przemilczeń! Nic więcej!

Byli już cudzoziemcy, którzy także dla rozgłoszenia sprawy polskiej, jako tej uniwersalnej, zrobili nader wiele. Przypomnijcie sobie freski w papieskiej kaplicy w Castel Gandolfo i te w Bazylice Loretańskiej.

Zatrzymujemy się gdzieś w Toledo na posiłek; trzeba poczekać parę minut. Lokal, jak i wiele innych, jest ciekawie urządzony. W Polsce mówi się, że „stylowo”. Wstajemy, oglądamy wiszące na ścianach czarno-białe fotografie z dawnych lat. Jedną z nich już gdzieś indziej tu widzieliśmy. To zrujnowana pierzeja Placu Zocodover, wraz z domem – jak się już dowiedzieliśmy – w którym swego czasu Cervantes pisał „Don Kichota”, a nad nią dumne gruzy niezdobytego Alcazar de Toledo. Przecież Pan Pułkownik Moscardo, w owej sławnej rozmowie telefonicznej, pożegnawszy się już z umiłowanym synem, zapowiedział nieprzyjacielskiemu dowódcy, że „Alkazar nigdy się nie podda”, i słowa dotrzymał.

Tu pozwolimy sobie na skojarzenie, o którym dziś po hiszpańsku, ani tym bardziej po polsku najpewniej nigdzie się nie pisze, ani nie czyta. Przecież to była – wybaczcie śmiałość, o dzisiejsi teologowie – w warunkach Europy XX wieku składana ofiara taka, jak… Ofiara Abrahama. I patriarcha Abraham został w ostatniej chwili uwolniony od dopełnienia tamtej ofiary. Jednak ofiara Pana Pułkownika Moscardo, lecz przecież i wielu innych ówczesnych hiszpańskich ojców i matek, została przyjęta. Wszelako wkrótce w tejże samej Europie wybuchła druga wojna światowa, której prologiem była wszakże wojna hiszpańska, i wtedy zjawisko, o jakim tu mówimy, zostało niebywale zwielokrotnione.

U nas sytuację z Alkazaru porównywać by można ze znanym choćby z jednego z naszych obrazów czynem Kaspra Karlińskiego, żyjącego w końcu XVI wieku („Najpierw stałem się Polakiem, później ojcem”). Lecz to jednak coś nieco innego. Oto przeciwnik, arcyksiążę Maksymilian, habsburski pretendent do tronu polsko-litewskiego, chociaż posunął się (z poduszczenia owego złej sławy „Diabła” Stadnickiego) aż do tak bardzo niemoralnego szermowania życiem wziętego przez siebie dziecka-zakładnika, też był przecież katolikiem, też czcił Matkę Przenajświętszą, też liczył się ze słowem papieża, także w polityce. Jednakże jego ostatecznie zwycięski rywal w staraniach o polski tron, szwedzki następca tronu Zygmunt, również posiadał te cechy. Karliński walczył po stronie Zygmunta i polskiego Sejmu.

Zupełnie zaś „po przeciwnej stronie barykady”, nie tak jednak wyraźnej – przyznajmy – na wschodzie, jak na zachodzie Europy, znajdowało się wielu ówczesnych polskich panów-braci, czynnie sięgających po „nowinki”, porzucających katolicyzm i przyjmujących protestantyzm. O trzy pokolenia wcześniej polski król dopuścił do założenia w Prusach pierwszego w dziejach protestanckiego księstwa.

W tym samym czasie – a wspomnienia tamtej epoki znajdujemy w Hiszpanii wszędzie – Habsburgowie, ci wschodni i ci zachodni-hiszpańscy, owi „los Austrias”, walczyli z protestanckimi państwami i ich sojusznikami na śmierć i życie, o przetrwanie. Z protestantami sprzymierzone było Imperium Osmańskie oraz – co by nie mówić – katolicka Francja (sic!).

Poczytajcie, przypomnijcie sobie, spójrzcie do historycznego atlasu, spróbujcie zrozumieć… Ten wątek dziejów hiszpańskich jest, nie on jeden, bardzo wyrazisty i przejrzysty: w Europie heroiczna i wytrwała obrona Santa Fe (Świętej Wiary), gdy w Ameryce, na Filipinach i w kilku innych jeszcze miejscach jej radosne i gotowe na wszelkie ofiary szerzenie po owych niezmierzonych obszarach.

„70 dni Alkazaru!”. To brzmi trochę jak „63 dni Warszawy” (w roku 1944); ale, niestety dla Polaków, okoliczności były inne, i wynik zupełnie przeciwny, z wielopokoleniowymi tego konsekwencjami. Sprawa toledańskiego Alkazaru wymaga oczywiście szerszego omówienia (które dziś także w języku polskim można już znaleźć). My jednak nadal zwiedzamy miasto. W (po)jezuickim kościele Świętego Ildefonsa, stanowiącym trzecią oprócz Zamku i Katedry architektoniczną dominantę Starego Toledo (i jak tamte „obiletowanym”, ale taniej – wstęp 2.8 euro) będący tu po raz pierwszy turysta-pielgrzym tylko dzięki uważnemu rozglądaniu się wokoło napotyka w posadzce płytę nagrobną, szarą i prostokątną, jakich wiele w tamtejszych kościołach, ale nowszą, o czym świadczy napis ku pamięci Męczenników roku 1936. Owszem, było łatwiej, gdyż w tamtym kościele położono parkiet (sic!); i oto prostokąt granitu pośród tegoż parkietu.

Odpowiecie, logicznie i po polsku, że o te i wszelakie inne sprawy najlepiej pytać miejscowych; wtedy oni nam wskażą, gdzie co jest i czego gdzie szukać. My jednak już na wstępie niniejszego cyklu wzmiankowaliśmy, że z tym właśnie jest niejaki problem. Jedni z pełnym zrozumienia uśmiechem, lecz i ze zdziwieniem, że oto cudzoziemiec interesuje się takimi rzeczami, wskażą nam, jeśli sami wiedzą. Inni bynajmniej nie będą nam „stawać okoniem”, lecz po prostu odpowiedzą, że nie wiedzą, albo że po prostu nie rozumieją, co my do nich mówimy. W przewodnikach i na tablicach informacyjnych trudno się doszukać informacji o pamiątkach Wojny Domowej, ale nie tylko o niej, bo przecież o na przykład Świętej Inkwizycji także.

Jednak w księgarniach są nawet osobne działy „Guerra Civil”, wypełnione literaturą zarówno taką, po jaką sięgnąć warto, jak i tą inną. Jest nawet przewodnik po wojennym Madrycie (podobnie jak u nas po powstańczej Warszawie roku 1944), ale traktuje on zagadnienie, by tak rzec, chyba zbyt wąsko.

W Madrycie zatem, i w innych miastach, sytuacja się powtarza. Wizerunków beatyfikowanych Męczenników Wojny Domowej trzeba po tamtejszych kościołach szukać. W jednym miejscu widać je od razu, w innym dopiero gdzieś na mrocznej ścianie za kratą zamkniętej kaplicy, jeszcze gdzie indziej nie widać ich wcale.

Na przykład, w sławnej Katedrze w Avila (oczywiście „obiletowanej”: 6 euro – entrada general) słusznie uznano, że złocone epitafium na takiej właśnie bocznej ścianie jest nie dość widoczne, więc na wspaniałej kowalskiej roboty kracie kaplicy powieszono starannie oprawioną tabliczkę z napisem „beatos” i ze zdjęciami, imionami oraz nazwiskami tamtejszych pięciu Męczenników.

Tu wreszcie trzeba nadmienić – choć jest to zagadnienie wymagające odrębnego oglądu – że wszystko to, o czym tu piszemy, otoczone jest niewypowiedzianym bogactwem najwspanialszych dzieł sztuki sakralnej najwyższej klasy, jakie na Chwałę Bożą ufundowały, wytworzyły, umieściły w swoich wspaniałych świątyniach i omodliły dawne pokolenia Hiszpanów. Oczywiście tylko tam, gdzie owa rewolucyjna i wzorująca się na Rosji Sowieckiej (sic!) część pokolenia pierwszej połowy XX wieku nie dokonała barbarzyńskich zniszczeń, i to tych już nie do odbudowania. Wcześniej niszczyli, jak się rzekło, chwytający niekiedy w Hiszpanii za rządy libertyni, także napoleońscy żołdacy, czyli Francuzi, lecz przecież w wieku VIII i późniejszych Maurowie też byli nie uszanowali wielu wizygockich kościołów.

I oto kolejny dzwonek alarmowy: U nas w Polsce rozwijany jest ostatnio swoisty kult „Sprawiedliwych Wśród Narodów Świata”. Ów obecnie jeszcze świecki kult uparcie toruje sobie dostęp do rzymsko-katolickich świątyń, zaś od kilku już lat mamy stosowne muzea, a właściwie galerie multimedialne (to jednak wielka różnica), są w Kościele Dni Judaizmu, jest stowarzyszenie, jego zarząd, prezesi, państwowy patronat, sporo zarówno wiadomości, jak i pospolitego szumu w telewizji i innych mediach. „Ze Sprawiedliwych…” wielu czujących „ducha czasu” i znających „mądrość etapu” zapobiegliwych młodych ludzi „robi” w pośpiechu doktoraty i habilitacje.

W Toledo natomiast napotkaliśmy swego rodzaju wystawę adresowaną najwyraźniej do turystów z całego świata, przygotowaną przez – o ile dobrze rozumiemy – wspólnotę Marii Gwiezdnej Jutra (lub Poranka, bo „mañana” ma obydwa te znaczenia). Niech to nam wyjaśniają teologowie-iberyści, skoro wezwanie „de la Estrella” spotyka się rzeczywiście w hiszpańskich świątyniach. A w polskich to nie? Jest u nas w pewnym mieście kościół pod wezwaniem Gwiazdy Nowej (!) Ewangelizacji.

Nowość! Nowinki! Nowy Dzień! Poranek! Wybierz Przyszłość! Tu w Toledo mamy wzmiankowaną samą tylko „Marię” – zauważcie to – a nie Świętą Marię, ani tym bardziej Najświętszą Maryję Pannę, ani nawet Naszą Panią (Nuestra Señora). Wyjaśnienie okazuje się być potrzebne natychmiast, skoro otwartym i niezawoalowanym celem tej wspólnoty jest już wprost: połączenie w jedno Kościoła z Synagogą (sic!). Ot, Hiszpanie, jak coś robią, to z otwartą przyłbicą, bez niedomówień: „The Free love towards Israel a Sign of the Times along the Mystical Path”.

Młoda dziewczyna, kustoszka tej wystawy, odziana w jasnoszarobrązowy habit i takiż welon przekonuje, że jest członkinią zakonu, i to wprost katolickiego zakonu, mającego swoją gałąź męską i żeńską. Powstał on dziesięć lat temu, ma na razie swoje domy w kilku miastach Hiszpanii – tu wymienia nazwy tych miast – lecz jego celem jest ogarnięcie całego świata (sic!). Polscy zatem wierni naśladowcy „nowoczesnych zachodnich wzorów eklezjalnych” mają wciąż i bezustannie tak wiele do nadrobienia, bez końca, bez końca…

Hiszpan, Hiszpanka, nawet jeśli znają tylko swój ojczysty język (a bardzo często tak właśnie jest), starają się jak mogą udzielić cudzoziemcowi wszelkich potrzebnych mu informacji, i z reguły im się to udaje (sic!). Lecz w tym tu przypadku nie bądź, o cudzoziemcze, za bardzo dociekliwy, gdyż znienacka usłyszysz „nie rozumiem”… i tego „nierozumianego” wątku rozmowy już nie ponawiaj! O, nie! Ale zawsze możesz coś kupić – obrazek, książeczkę. O, tak!

Przypominamy sobie z minionego trzydziestolecia więcej niż jedną taką osobę pokazywaną w polskojęzycznej telewizji, która chociaż „rozumiała” ponoć tylko po angielsku, to i w tym języku potrafiła powtarzać poprzez ekran „nie rozumiem”, by nazajutrz, nie wiedzieć „jakim cudem”, ekspandować całkiem dobrze zachowaną, więc i przez nas rozumianą polszczyzną. Co kraj (naród) to obyczaj.

Na toledańskiej wystawie eksponowana była poprzez tekst i obraz zwłaszcza Pieśń nad Pieśniami. Nie wnikaliśmy już, w której to z wziętych z Pieśni nad Pieśniami postaci ludzie ci dopatrują się personifikacji Synagogi, a w której Eklezji. Wybaczcie, ale zachowywaliśmy siły na dalsze zwiedzanie i najpewniej z tego powodu nie pośpieszyliśmy przekonywać tej młodej „siostry”, że angażuje się ona w dzieło z natury swojej niewykonalne.

A pójdźże sobie, dziewczyno, chociażby do madryckiego Prado, lub do któregoś z muzeów tam na miejscu, toledańskich, popatrz na te liczne obrazy i pomiarkuj, co też one przedstawiają i co takiego z tychże przedstawień niezbicie wynika! My w drodze do tych wspaniałości pokonujemy zawrotną odległość dwóch i pół tysiąca kilometrów, a ty masz do nich ledwie kilka kroków.

Atoli rejudaizacja, zwłaszcza w Toledo, choćby na razie tylko (i aż) pod kątem obecności tam turystów z całego świata, trwa w najlepsze. Najrozmaitsze żydowskie artefakty oferowane są w rozlicznych sklepach z pamiątkami (obok artefaktów nieżydowskich, oczywiście). Bez trudu napotykamy hasła w rodzaju „Toledo miastem Trzech Kultur” – ta trzecia to muzułmańska. Takie na przykład Mexico City też jest Trzech Kultur, ale jednak, oprócz jednej, innych niż te toledańskie (że je tak tu nazwiemy). Lecz naszą polską Łódź zamianowano w najnowszych już czasach Miastem Kultur aż Czterech. Katastrofa! Multi-kulti!

„Azulejos” jest to hiszpańska specjalność i cały osobny temat do artystyczno-estetycznych rozważań. W omawianym przypadku mamy atoli barwne ceramiczne kwadraciki o boku około 8 centymetrów, ze znakiem a to menory, a to jakichś hebrajskich liter, które napotykamy nie tylko w sklepowych witrynach, lecz także wpuszczone w bruk ulicy (sic!). Nasza wspomniana wyżej rozmówczyni w habicie ochoczo potwierdza, że jest to oznaczenie zasięgu dawnej „dzielnicy” żydowskiej. I nie peszy jej bynajmniej, że na poczesnym miejscu tej „dzielnicy” stoi potężny kościół i klasztor ufundowany przez Królów Katolickich, którzy wszakże Żydów z Hiszpanii wygnali dawno już temu.

Przychodzi na myśl Warszawa i podobny zabieg uczyniony tu jeszcze w wieku XX – wpuszczone w poprzek chodników i jezdni długie i szerokie szyny z nierdzewnej stali z powtarzającym się po wielekroć napisem: „Tu był mur getta; tu był mur getta…”. W Toledo tym materiałem również się posłużono: „The Judish Quarter” – czytamy pod stopami „w trzech językach”, tym razem angielskim, hebrajskim i hiszpańskim. „Dzielnica Żydowska” – i to bez żadnego „była”, bez użycia czasu przeszłego, chociaż od zakończenia tamtej epoki minęło już ponad pięćset lat (sic!). Gdy się ściemni, w kilku miejscach tej dzielnicy nie zwracające na siebie dotąd uwagi, a zawieszone wysoko na ścianach kamienic rzutniki tę samą treść będą wyświetlać takoż na trotuarze, i zarys menory też.

Co robić? Jak się zachować wobec tak energicznej wytrwałej akcji prowadzonej przy użyciu najrozmaitszych, starych i nowych „multimediów”? Bo i nam Polakom, także w ostatnich latach, dane jest się mierzyć z tymi coraz to w inny sposób objawiającymi się naciskami.

Przypomnijmy przy okazji, że akurat w Warszawie i w ogóle na Mazowszu aż do schyłku wieku XVIII, czyli do trzeciego rozbioru, i jeszcze przez pewien czas później, Żydów nie było w ogóle, ponieważ prawo zabraniało ichniej tam obecności. Rozprawia się dziś o ponoć „żydowskim” krakowskim Kazimierzu, a my zapytujemy, kto to taki, dla kogo i w jakim celu wzniósł na owym Kazimierzu w wieku XIV owe potężne gotyckie hale kościołów Bożego Ciała czy Świętej Katarzyny, o pobliskiej Skałce już nie wspomniawszy.

W Toledo zaś, już w wieku XXI, opodal owej rozległej „haciendy” mieszczącej obecnie Muzeum El Greca – wielkiego mistrza sztuki, więc i duchowości wszakże katolickiej – postawiono kameralny pomnik Samuela Haleviego, w średniowieczu przywódcy tamtejszej żydowskiej wspólnoty; i koniecznie w kontekście „Trzech Kultur” – koniecznie dziś „w pakiecie” – jak by się wyrazili niektórzy z młodszego pokolenia. Krzyż leży oto na bruku, wyobrażony na jednej z płyt chodnikowych, kilka metrów na Wschód za podniesioną na postumencie potylicą rzeźbionej głowy Samuela; takim samym sposobem przedstawiona menora kilka metrów przed twarzą Samuela, na Zachód od niej, półksiężyc kilka metrów na Południe. Co to ma oznaczać? Tylko nie mówcie, że „tak właściwie to nic”!

Już trzęsiemy się z obawy, czyśmy już tu przekroczyli granice owej „poprawności politycznej”, czy może jeszcze nie. Co by nie mówić, referujemy tu zaledwie to, co na tych samych trasach napotyka każdy inny przechodzień.

No to jeszcze troszkę; i zarazem popróbujmy autocenzury (sic!). Oto w wielu muzealnych wnętrzach w Hiszpanii można podziwiać liczne, wspaniałe i wielkich rozmiarów tkaniny naścienne – „tapicerias”, które to obiekty znane są w Polsce jako „arrasy”, lecz w Hiszpanii lepiej by o nich powiedzieć „bruxellasy” (który to wyraz my tu powołujemy na potrzeby niniejszego artykułu). Tematyczny wątek „Trumfu Kościoła” jest na jednej z nich (nie powiemy gdzie się znajdującej – autocenzura!) przedstawiony tak oto, że u triumfalnego rydwanu kroczą dwie skrępowane męskie postacie. A projekt owej akurat „tapicerii” mamy w Prado w postaci obrazu autorstwa samego Rubensa, o tak! I otóż jedna z tych błądzących postaci ma oczy zawiązane (lecz nie jest to przecież Temida!), a druga ma… ośle uszy. W „politycznie poprawnych” podpisach można przeczytać, że jedna to „ślepota” („ślepota”, ale na co?), a druga to „ignorancja” („ignorancja”, ale wobec czego?).

Coś w tych nazwach się zawiera, atoli w lepszych źródłach wiedzy można przeczytać, co owe dwie postacie tak naprawdę symbolizują… i co sam Rubens nam był przekazał. Z tym więc niedomówieniem PT Czytelników pozostawiamy. Do następnego odcinka!

Marcin Drewicz, wrzesień-październik 2018

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!