Felietony

Co znajdziemy w IPN na temat donosicieli? Całkiem sporo!

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

ŻYCIE WŚRÓD PISARZY, AGENTÓW I INTRYG

(środowiska polityczne, medialne i literackie w dokumentach IPN i dziennikach autora)

Stanisław Srokowski

Motto:

Amicus Plato, sed magis amica veritas

Drogi mi Platon, lecz jeszcze droższa prawda

WSTĘP

Zabrałem się do pisania tej książkę, nie znając jeszcze nazwisk agentów, którzy infiltrowali wrocławskie środowisko literackie ani ich kryptonimów. Nie wiedziałem także, jak mnie osaczali i szkodzili na każdym kroku, oplatając siecią intryg, donosów i zdrad. Dziś już w większości przypadków znam kryptonimy i nazwiska. Poznałem je z dokumentów IPN. Kilku agentów okazało się moimi znajomymi, kolegami, a w dwu przypadkach wręcz przyjaciółmi. Ale nie o nazwiska chodzi. A o mechanizm werbowania i zbrodni donosicielstwa. Bo donosicielstwo było, jest i będzie zbrodnią moralną wobec własnej wspólnoty. I zdradą tej wspólnoty.

Ks. Józef Tischner w „Etyce solidarności” powiada, że donos, jako forma zdrady, staje się głównym grzechem przeciwko solidarności sumień. Dlatego każdy konfident, kapuś czy donosiciel, jakkolwiek go nazwiemy, popełnia przestępstwo. I nieważne, czy po ujawnieniu jego nazwiska zaczyna się tłumaczyć, że był młody i głupi, czy też traktował donosicielstwo cynicznie i z wyrachowaniem, jako szczebel do kariery zawodowej. Bo każdy szkodził swojej wspólnocie, wpychając ofiary w ramiona oprawców. Każdy był moralnym przestępcą. Powodował rozliczne ludzkie dramaty, choroby, depresje, zawały, pozbawiał ludzi pracy, stanowisk, niszczył rozwój twórczy, a nawet – pośrednio – wsadzał do więzień lub prowadził do śmierci. Wspierał komunistyczny reżim w najgorszej postaci. Współdziałał z katami. Bardzo często za judaszowe srebrniki.

Cywilizowane narody nie mogą normalnie żyć bez klarownego systemu wartości, który odróżnia dobro od zła. Donosicielstwo było, jest i pozostanie złem. Dlatego wymaga napiętnowania. Potrzebuje tego zwykła ludzka przyzwoitość, poczucie sprawiedliwości i higiena społeczna. Zło trzeba nazwać po imieniu. I tępić bez względu na okoliczności.

Nie zrozumiemy naszego świata bez zrozumienia zapaści moralnej, w której obecnie się znajdujemy, relatywizując dobro i zło, gdy system wartości ulega deprecjacji. Nie pojmiemy współczesnej Polski bez jej ponurej historii, z której wyłaniają się demony bezpieki. Nie odczytamy dobrze ducha czasu, gdy nie poznamy jego alfabetu.

Od lat prowadzę dziennik, zwany tutaj „Zapiskami.” W trakcie obmyślania konstrukcji książki, uznałem, że dla Czytelnika będzie interesujące i ważne, jeśli zderzę swoją niegdysiejszą wiedzę o środowisku literackim Wrocławia, o Polsce i o moim pojmowaniu świata z wiedzą, jaką dostarczają dokumenty IPN. To zderzenie może okazać się owocne przy poznawaniu tamtej rzeczywistości. Szersze tło pozwoli dojrzeć zjawisko głębiej i bardziej wszechstronnie. Dlatego zderzam wiedzę urzędniczą, opieczętowaną z wiedzą odbitą w moich dziennikach. Taka metodologia pełniej odsłoni mechanizmy hańby.

Opowiadam głównie o okresie mojej aktywności twórczej i związkowej w środowisku pisarskim, czyli o końcu lat sześćdziesiątych i początku lat osiemdziesiątych dwudziestego wieku, kiedy należałem do Związku Literatów Polskich. Zarówno dokumenty IPN, jak i moje „Zapiski”, dotyczą tego właśnie okresu. Zaczynają się w roku 1968, kiedy zostałem zmuszony do opuszczenia Legnicy i przeniosłem się do Wrocławia.

Staram się też w tej książce zrozumieć – na tle dokumentów IPN – swoje własne miejsce w skomplikowanych układach i zależnościach wewnątrz lokalnego Olimpu. I próbuję dociec, w jaki sposób odbywało się kaperowania agentów i wciąganie ich w sieć pułapek. Dlaczego w jednych przypadkach to się udawało, a w innych nie.

Z dokumentów IPN wyziera świat ludzkiej podłości, cynizmu, nieraz bezradności oraz mizeria charakterów. Ale spotykamy też zachowania dramatyczne, odważne, godne i heroiczne. I one są wskazówkami dla naszego życia. Polacy mają prawo wiedzieć, gdzie, kto i jak stał w czas hańby.

Starożytni Hellenowie stworzyli pojęcie: katharsis. Przez oczyszczenie świat się odnajduje i rozwija, a człowiek czuje się bardziej wolny. W przeciwnym wypadku grozi nam totalna wieża Babel, której fundamenty i tak już sobie zafundowaliśmy. A rozpad wspólnot zawsze się rozpoczynał od rozpadu wartości, sensów i pojęć. Zdecydowałem się odsłonić rzeczy i sceny istotne dla zrozumienia tamtej epoki, ale także dla siebie samego oraz po to, by poddać je diagnozie społecznej, z nadzieją, że nigdy się nie powtórzą.

Dziś w Polsce toczy się ostry bój o prawdę, suwerenność, wolność i pamięć. W tej materii należy stanąć na twardym gruncie sprawiedliwości, bez względu na konsekwencje.

LEGNICA 1968

Wszystko zaczęło się w marcu 1968 r. Pracowałem wówczas, jako nauczyciel języka polskiego, w Technikum Elektroenergetycznym w Legnicy.

To były ciekawe, ważne i trudne doświadczenia w niezwykłym i skomplikowanym mieście. Mieszkali tu: Polacy, Żydzi, Ukraińcy, Niemcy, Grecy, Rosjanie, Łemkowie, Cyganie i Macedończycy. Wśród okupantów sowieckich spotykało się żołnierzy niemalże wszystkich republik ZSRR: Kazachów, Ormian, Gruzinów, Łotyszy, Czuwaszów, Litwinów, Estończyków i Bóg wie, kogo jeszcze. Także sowieckich cywilów nie brakowało. Legnica stanowiła swoisty tygiel narodów. Mała Moskwa. Było co obserwować. Toteż pod wieczór robiłem „zapiski” z minionego dnia i notowałem różne osobliwości. Pozwalają mi one teraz rekonstruować pewne wydarzenia i konfrontować z dokumentami IPN.

Spośród interesujących i ważnych dla mojego rozwoju spotkań były debaty z wielkimi postaciami ówczesnej kultury. W Legnicy działał tuż obok mojej szkoły, przy ul. Lampego, słynny wówczas klub „Parnasik”. Nie „Parnas”, a „Parnasik”. Ale to wystarczyło, by pojawiały się w nim godne tej nazwy inicjatywy. Kierował klubem człowiek prosty, uczciwy, czasami naiwny, lubiący sobie popić, ale łaskawy i życzliwy dla wszelkich innowacji twórczych, Stanisław Skowron. Często tam zaglądałem. Namówiłem go kiedyś na rzecz dla miasta atrakcyjną i dalekosiężną, choć na swój sposób szaleńczą, jak na owe czasy, a nawet niebezpieczną, mianowicie, na tworzenie swoistego tygla kulturowego, ośrodka debat artystycznych i intelektualnych, pytań filozoficznych i zmagań poetyckich. Jak na czasy komunistyczne, pomysł mógł spalić na panewce, ale Stasio Skowron pomysł podchwycił i od tego momentu klub gwałtownie się ożywił. Już nie tylko kwitło w nim życie towarzyskie, herbata, kawa i kieliszek czegoś mocniejszego, ale poczęły pojawiać się głośne sławy kina, teatru i opery, wybitni twórcy literatury i sztuki, poeci, prozaicy i dramaturdzy. Toczyły się burzliwe dyskusje poświęcone nowoczesnej poezji i awangardzie teatralnej. Blisko był Wrocław, a w nim rozwijała się wielka myśl nowatorska, literacka, teatralna, filmowa, plastyczna i muzyczna, która od środa podkopywała komunistyczny system i rozbrajała go intelektualnie. Przybywali stamtąd, ale też z innych ośrodków kultury, na moje i Skowrona zaproszenia, największe sławy tamtego czasu, Zbyszek Cybulski, którego witałem bodajże w końcu 1965 r. na dworcu kolejowym, a on pojawił się w kufajce, budząc ogromną sensację, Tymoteusz Karpowicz, wielki odnowiciel strof poetyckich, z którym prowadziłem spotkanie, Andrzej Łapicki, na widok którego legnickie panny mdlały, Tadeusz Łomnicki, Ryszard Bukowski, znakomity kompozytor, Romuald Cabaj, oryginalny prozaik i wielu innych wybitnych twórców, aktorów, literatów, mistrzów kina.

Do dzisiaj wspominam upojne chwile ze Zbyszkiem Cybulskim w restauracji „Tivoli”, gdzie ze znakomitym aktorem zawarłem serdeczną znajomość, która przetrwała do jego tragicznej śmierci, a obok nas siedział Stanisław Skowron i ucztowaliśmy do zamknięcia lokalu. Z Cybulskim znaleźliśmy szybko wspólny język, bo jak się okazało, byliśmy krajanami, on starszy ode mnie o dziewięć lat, urodził się kilka powiatów dalej, na ziemi stanisławowskiej, a ja mieszkałem niedaleko Halicza, więc gawędziliśmy trochę o dawnej Polsce. To wtedy dowiedziałem się od niego, że jego korzenie sięgają Armenii, a więc był po części Ormianinem, jak to na Kresach, bowiem tam co drugi był po części kimś innym niż rodowitym Polakiem. I o tym ze Zbyszkiem rozmawialiśmy, naturalnie, także o sztuce, filmie, aktorstwie.

W pewnym momencie Zbyszek zamilkł, zamyślił się i z pochyloną głową cicho powiedział: – Noc. – Nie bardzo wiedziałem, do czego nawiązuje, czy do tego, że jest już późna pora i czas się pożegnać, czy też do czegoś innego, znacznie ważniejszego i dramatycznego. Wkrótce się przekonałem, że przyszła mu na myśl noc kresowa ze swoimi widmami i grozą. Szybko wypiliśmy po kieliszku i już tego wieczoru do Kresów nie wracaliśmy. Wspomniał tylko jeszcze, że nigdy tego nie zapomni i powoli zaczęliśmy się żegnać.

Później, gdy wracałem do tego epizodu mego życia, wielokrotnie szukałem na mapie jego wsi, bodajże, Kniaże, w której się urodził i którą nosił w sercu do końca swojego życia, kiedy w styczniu 1967 r., jeśli dobrze pamiętam, ósmego stycznia, spiesząc nad ranem na ekspres do Warszawy, wpadł we Wrocławiu na peronie trzecim pod pociąg i zginął. Miał wtedy trzydzieści dziewięć lat i był u szczytu sławy. Wielka indywidualność, potężny talent, człowiek o niesamowitej wrażliwości, wewnętrznie powikłany, z wieloma kompleksami, które staranne ukrywał pod ciemnymi okularami, symbolem tamtej epoki. Ceniłem go i szanowałem. I kiedy tylko miałem okazję, później już we Wrocławiu i w Warszawie, szedłem z nim na spotkanie i oddawaliśmy się tajnikom naszej wspólnej historii, wspomnieniom Kresów, o czym, o ile wiem, z nikim innym poza mną tak szczerze i dojmująco nie rozmawiał.

Wiele lat później zaprzyjaźniłem się z najwybitniejszym i największym polskim reżyserem filmowym, autorem genialnego „Pamiętnika znalezionego w Saragossie”, Wojciechem Hasem, z którym w domu jego żony, Wandy Ziębickiej, popijaliśmy ormiański koniak i wspominaliśmy przy okazji Cybulskiego, ponieważ Zbyszek grał w tym filmie jedną z ważniejszych ról, a Has opowiadał mi, jak się z nim współpracowało. Krótko mówiąc, współpracowało się trudno, ale ciekawie, jak relacjonował Wojciech, bowiem Cybulski był kapryśny, nerwowy, niespokojny i miał szalone pomysły. Nagle znikał, albo ni stąd ni z owąd się pojawiał. I pił, dużo pił. Wciąż sprawiał wrażenie, jakby się czegoś bał, krępował, lękał. Może tego, że jego życie, a może i sława, wkrótce zgasną. Ten lęk trapił go do końca jego dni. Tylko nikt prawie o tym nie wiedział. Mimo ogromnej sławy, w chwilach słabości pokazywał, że dręczą go koszmary nieistnienia. Być może źródeł tych niepokojów należy szukać w jego dzieciństwie na zbroczonej krwią ziemi kresowej, której Cybulski nie mógł zapomnieć.

***

W marcu 68 r., po burzliwych demonstracjach w Legnicy przeciwko zamknięciu „Dziadów” Adama Mickiewicza w reżyserii Kazimierza Dejmka w Teatrze Narodowym w Warszawie, zjawili się w mojej szkole ludzie z bezpieki i najpierw poprosili dyrektora na rozmowy, a potem mnie. Wiedzieli już, że razem z grupą uczniów brałem udział w protestacyjnym pochodzie. Ostrzegli, bym się nie mieszał do polityki. I jako przykład tego mieszania – poza zdjęciami z demonstracji – pokazali mi odbitkę gazetki szkolnej, którą redagowałem razem z chłopakami.

Uczniowie krytycznie wypowiadają się o naszej rzeczywistości – oznajmiali.

I dodawali, że Służba Bezpieczeństwa przygląda się mi już od pewnego czasu z uwagą. A na koniec poinformowali, że jeśli jeszcze raz wezmę udział w demonstracji albo moi uczniowie wyjdą na ulicę, zostanie mi założona specjalna teczka, w której każde zdarzenie zostanie zarejestrowane i opisane, a ja wylecę ze szkoły. Słowem, grozili, straszyli, szantażowali. Szczególnie ta specjalna teczka zabrzmiała groźnie. Pojęcia wtedy jeszcze nie miałem, co taka teczka znaczy.

Demonstracje w Polsce wciąż trwały. Powiem od razu, że marzec 68 r. zaczynał w wielu regionach kraju nowy bunt studentów i robotników przeciwko komunizmowi. W Legnicy buntowali się szczególnie młodzi robotnicy, technicy i inżynierowie, wśród nich sporo było absolwentów mojej szkoły. Nie brakowało też uczniów i studentów, których musiał się wystraszyć Gomułka. Szybko się zorientował, że narastające w kraju demonstracje skierowane są przeciwko systemowi i całemu aparatowi ucisku. Nas w Legnicy mniej interesowały wewnętrzne rozgrywki i gry partyjne, nas interesował los Polaków. I dlatego wyszliśmy na ulicę.

W mieście ciągle pojawiały się złowrogie dla systemu hasła, ulotki, transparenty, slogany. Sporo z tego odnotowałem w „Zapiskach”. I znowu się zjawił tajniak, by mnie przepytać, czy mam z tym coś wspólnego. Pogroził, że jeśli trafią na mój ślad, nie mam czego w Legnicy i w szkole szukać. Nie trafili. Chłopcy, z którymi demonstrowałem, okazali się dyskretni i twardzi. Z wieloma z nich później się zaprzyjaźniłem i do tej pory otrzymuję dobre kontakty. Konspiracja łączy.

Nie wszyscy pamiętają, jak doszło do zamknięcia „Dziadów” Mickiewicza, dlatego w dużym skrócie przypomnę. Relacjonuję to wydarzenie za Marcinem Pijaczyńskim, który opisał je na stronie „Polska.net” (18.03.2005):

(…) „Spektakl został przygotowany dla uczczenia 50. rocznicy Rewolucji Październikowej. Premiera w Teatrze Narodowym w Warszawie miała miejsce 25 listopada 1967 roku. Udało się odegrać łącznie dziesięć przedstawień. Początkowo nie planowano całkowitego zdjęcia spektaklu z afisza. Zażądano natomiast od Dejmka wprowadzenia zmian i ograniczenia liczby wystawień sztuki do jednego razu w miesiącu. W odpowiedzi Dejmek złożył rezygnację ze stanowiska dyrektora Sceny Narodowej, która nie została jednak przyjęta. Po Warszawie krążyły plotki, że zdjęcie „Dziadów” z afisza nastąpiło wskutek interwencji radzieckiego ambasadora, Awierkija Aristowa. Brak jest jednak na to dowodów, a niektórzy znawcy tematu twierdzą nawet, że ambasadorowi decyzja polskich władz nie podobała się i groził publicznym zdementowaniem tej opinii. Ostatni spektakl „Dziadów” odbył się 30 stycznia 1968. Prawie od samej premiery w najbardziej antycarskich momentach przedstawienia zrywały się na widowni oklaski. Historyk, Jerzy Eisler, utrzymuje w swojej książce, „Marzec 1968”, że dejmkowską inscenizację „Dziadów” od samego początku postanowili wykorzystać do swoich celów „partyzanci”. To właśnie z tą grupą Eisler wiąże podgrzewanie nastroju na przedstawieniach. (Chodzi o rozgrywki wewnątrz samej partii między dwoma jej skrzydłami – St. S.)

Podczas ostatniego spektaklu swoje niezadowolenie z decyzji władz demonstrowali natomiast studenci. Po zakończeniu przedstawienia, skandowali m.in. „Niepodległość bez cenzury” i „Dejmek, Dejmek”. Przeszli też pod pomnik Adama Mickiewicza, gdzie złożyli kwiaty, a następnie zostali rozpędzeni i spałowani przez milicję. Część studentów została zatrzymana i wymierzono im bardzo wysokie kary pieniężne, niektórzy zostali bezprawnie relegowani z uczelni” (…).

Tak mniej więcej zaczęły się tzw. „wydarzenia marcowe”. Fala protestów rozlała się po całym kraju. Przewaliła się też przez Legnicę. Oto co odnajduję w „Zapiskach”:

30.02.68 r.

Znajomy dziennikarz, Ryszard Pollak, przywiózł z Warszawy wiadomość, że Związek Literatów Polskich zaprotestował przeciwko zdjęciu ze sceny „Dziadów. To znak, że pisarze stają przeciwko władzy z otwartą przyłbicą.

9.03.68 r.

Moi chłopcy skomponowali gazetkę ścienną, inteligentną… ironiczną, a nawet szyderczą. Pokpiwają sobie z samych siebie, ale także z wad ludzkich, z bezduszności, biurokracji, zakłamania i dwulicowości. Krytycznie patrzą na nasze życie, analizują rzeczywistość, szczypią nauczycieli. Gazetkę wywiesiliśmy na korytarzu (…). Już zbierają się przy niej tłumy (…).

Stanisław Srokowski, Legnica, 1968

11.03.68 r.

Wczoraj odbyła się w Warszawie wielka demonstracja studentów, ludzi kultury, mieszkańców stolicy. Podobno toczyły się walki w okolicach gmachu KC, a także na Krakowskim Przedmieściu. Zygmunt Urban (szkolny bibliotekarz – St. S.), twierdzi, że to początek rewolucji. Urban, to nasz wielki konspirator. Zbiera potajemnie młodzież i w podziemiu opowiada jej, jak należy walczyć o prawdę. Prawda staje się najważniejszą kategorią życia zbiorowego. Często rozmawiam z Zygmuntem o Polsce, wolności, prawdzie, Kościele, religii, Bogu. To jego i mój świat. Zygmunt namawia mnie, bym tworzył tajne kółka młodzieżowe pod pretekstem samokształcenia.

12.03.68 r.

Pomruki dyrekcji z powodu gazetki. Nic konkretnego, ale zawoalowane uwagi, że młodzież za wiele sobie pozwala, a niektórzy nauczyciele (niby ja?), sprzyjają anarchii i rozkładowi społecznemu (?). Ostro, ale jeszcze nie biją. Nauczyciele w większości przyjęli gazetkę ze zrozumieniem, nawet żartobliwie. Ale dyrekcja warczy… Chłopcy wytrzasnęli ulotki nawołujące do poparcia warszawskich studentów… Oto one: „Jesteś szuja i szmata, jeśli nie poprzesz warszawskiego brata”, „Wspieraj pisarzy, niech Bóg ci darzy”, „Prasa kłamie, powiedz to mamie”…Podejrzewam, że niektóre z nich, to dzieła ich tajnej pracy. Ale nie dopytuję o szczegóły.

14.03.68 r.

Dyrektor Pasternak spytał, czy zgodziłem się, by chłopcy wywiesili gazetkę. Odparłem, że tak. Był ponury i źle mu patrzyło z oczu. Bez słowa odszedł. Nocą słuchałem Wolnej Europy. Chyba tylko stamtąd można się dowiedzieć, co się naprawdę dzieje w Polsce. Komuniści pogardliwie nazywają WE „szczekaczką amerykańską”.

***

Wrocław coraz aktywniejszy politycznie, ale i Legnica już nie śpi, choć tu wszystko dociera później. W mieście w dalszym ciągu pokazują się ulotki, afisze wywieszone w bramach, na słupach, niektóre roznosi wiatr. Znalazłem następujące: „Sowieci do domu, niepotrzebni nikomu”, „Agenci bezpieki, zgińcie na wieki” (…). Koło Domu Kultury, na Mickiewicza, spory napis: „Ruskie i Gomułka, to jedna spółka.

15. 03.68

Spotykam w kawiarni Tivoli jednego z naszych twardogłowych nauczycieli, Jana S., przysiada się po pijanemu do mego stolika i zdradza mi w wielkim sekrecie, że ma ważne wiadomości na mój temat, ale nie może mi powiedzieć, bo nie wie, czy nie jesteśmy na podsłuchu. Mówiąc to, strachliwie rozgląda się po sali. Potem coś bełkocze, że już mnie mają, ale nie chce dokładnie tego wyjaśnić. A odchodząc, mamrocze: „Siedź na dupie, nie podskakuj, jak chcesz przeżyć, to potakuj”. Nigdy nie żywiłem do niego specjalnej sympatii, wydawał mi się sztywnym partyjnym aparatczykiem, a tu nagle ostrzega mnie. Sam nie wiem, co o tym myśleć. A może ma takie zadanie. Bym się skulił i zamilkł. W Legnicy kotłuje się. Po ulicach gromadzą się młodzi. Wiatr roznosi papiery.

Po południu (15.03) ogromna demonstracja (…). Długa rzeka młodzieży (…) szła w kierunku Rynku (…). Jakiż potężny duch wstąpił w młodych. Okrzyki, hasła antysowieckie. Moi chłopcy też się dołączyli. Pełno dzieci, nawet ze szkół podstawowych. Rozruchy trwały do 17 marca. Barykady, walki uliczne. Widziałem straszną rzecz, masakrę. Polska milicja znęcała się nad polskimi dziećmi (…) w sposób okrutny (…), bijąc pięściami, kopiąc i waląc, czym się dało. Kilkunastoletni chłopiec pokazywał mi swoje okrwawione i pełne ran plecy. Barbarzyńskie metody. Jestem zaniepokojony o swoich uczniów. Są zatrzymani i aresztowani (…). Najgorsi są ci z ZOMO, to małpoludy (…). Walą pałami po głowach i we Wrocławiu, i w Legnicy, i w innych miastach. Smutne to, tragiczne. Znalazłem hasło nalepione na bramie Zamku: „Przeżyliśmy potop szwedzki, przeżyjemy i sowiecki.”. Ruskich na ulicach prawie nie widać (…).

***

Wiele lat później czytam w opracowaniu historyka: (PRZECZYTAJ CAŁĄ – PRZERAŻAJĄCĄ I ZARAZEM FASCYNUJĄCĄ KSIĄŻKĘ)

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!