Felietony

„By każda lekcja była występem przed wymagającą publicznością”

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Legenda polskiej edukacji i wciąż aktywny nauczyciel z 62-letnim stażem, Profesor Józef Niedżwiecki, w rozmowie o niezwykłych doświadczeniach dzieciństwa, młodości i dojrzałego życia – specjalnie dla naszych Czytelników.

Rozmawia Krzysztof Tracki.

Święto polskiej oświaty dostarcza dobrej okazji do pochylenia się nad dorobkiem zasłużonych pedagogów. W tym panteonie Profesor Józef Niedźwiecki zajmuje miejsce szczególne. Niezliczonym absolwentom z Ziemi Zawierciańskiej i Górnego Śląska kojarzy się jako pedagog z kilkudziesięcioletnim stażem, wybitny teatrolog i wieloletni dyrektor II Liceum Ogólnokształcącego im. Heleny Malczewskiej w Zawierciu. Z miastem tym jest związany od wczesnych lat powojennych. Za wielkie zasługi dla edukacji i życia kulturalnego w powiecie zawierciańskim został wyróżniony tytułem Zawiercianina 2012 roku. W 60-lecie pracy zawodowej, pedagogicznej i artystycznej, ujawnił się jako autor książki pt. „Teatr spłacany życiem”, traktującej o jego działalności jako człowieka teatru – animatora kultury, aktora i reżysera. Premiera miała miejsce w grudniu 2018 roku w Salonie Artystycznym ZAWartE Miejskiego Ośrodka Kultury „Centrum” w Zawierciu. A nie jest kres jego aktywności zawodowej – obecnie wciąż aktywnego pedagoga w katowickiej Szkole „OMEGA”.

Bogactwo doświadczeń Józefa Niedźwieckiego zainspirowało mnie do rozmowy, która być może pozwoli się zbliżyć do zrozumienia źródeł tego zjawiska, jakim jest nacechowane skromnością poświęcenie dla dobra wspólnego. Cecha ta ukazuje się jako naczelna wartość, przyświecająca życiu Profesora, ciągle – powtórzmy – aktywnego zawodowo w murach katowickiej “OMEGI”. Oświęcimiaka urodzonego w 1932 roku, który swoje dzieciństwo spędził w cieniu niemieckiego obozu zagłady!

*

Jaka była atmosfera Pańskiego domu rodzinnego? Jaką rolę odgrywały w nim tradycje wniesione przez rodziców?

Tradycje te określić mogę mianem inteligenckich i patriotycznych. Ojciec, urodzony w 1900 roku, studiował matematykę na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie. W 1920 roku, w obliczu zbliżających się do miasta oddziałów armii rosyjskiej, został zmobilizowany, w ostatnim zaciągu najmłodszych roczników werbowanych do Wojska Polskiego. W późniejszych latach chętnie wspominał wydarzenia 1920 roku. Od niego dowiedziałem się o „Polskich Termopilach” – bohaterskiej obronie Zadwórza, gdzie w odległości 33 kilometrów od Lwowa, oddział liczący 330 ochotników zatrzymał marsz konnicy Siemiona Budionnego. Polacy odparli sześć szarż kawalerii, walcząc pod koniec, wobec wyczerpania amunicji, na kolby i bagnety. W walce zginęło 318 obrońców, przeważnie kilkunastoletnich. W mieście było głośno o tej bitwie, tym bardziej że ofiara tych chłopców nie poszła na marne. Bolszewicy nie zdobyli Lwowa, nie byli też w stanie wspomóc wojsk pod Warszawą, przez co w niemałym stopniu stolica Polski została ocalona.

Ojciec ostatecznie nie wziął udziału w walce? Jak wyglądały jego dalsze losy?

JN: Zakończenie wojny pozwoliło mu ukończyć studia w Instytucie Matematycznym Uniwersytetu Jana Kazimierza. A chcę podkreślić, że studiował pod kierunkiem Stefana Banacha, ojca lwowskiej szkoły matematycznej. Z pewnością Banach, naukowiec o nietuzinkowej osobowości, miał na ojca wielki wpływ. Pamiętam, że jeszcze po latach chętnie naśladował jego ruchy, gdy jako nauczyciel matematyki, fizyki i chemii praktykował w Żorach, Mikołowie i Bielsku. Będąc pedagogiem z powołania, zajęcia prowadził metodą teatralną, starając się, by każda lekcja była występem przed wymagającą publicznością. W ślad za Banachem, do nauki matematyki używał pudełka do zapałek ze wzorem…

Do Oświęcimia trafił Pan zatem za sprawą ojca, który tam otrzymał pracę?

Tak. Zamieszkałem u boku rodziców w kamienicy przy Rynku pod numerem 18. Tam we wrześniu 1939 roku miałem iść do pierwszej klasy…

Ale to stabilne dzieciństwo brutalnie przerwał wybuch wojny.

Niestety. W rezultacie szkoły nie zaznałem wcale aż do chwili zakończenia okupacji.

Jak pamięta Pan pierwsze dni obecności Niemców w Oświęcimiu?

Przed wybuchem wojny miasteczko żyło w ścisłym związku z koszarami Wojska Polskiego na Zasolu. Wkrótce po wejściu Wehrmachtu rozeszła się wiadomość, że Niemcy zaczęli przetrzymywać tam Polaków. Z okolicznych kamienic zaczęli znikać Żydzi. Na własne oczy obserwowałem jak Niemcy palili żydowską Wielką Synagogę w Oświęcimiu [w nocy z 29 na 30 listopada 1939 r. – przyp. KT]. Przez cały ten czas żyliśmy w ciągłej obawie utraty życia i majątku. Tym bardziej, że już we wrześniu 1939 roku hitlerowcy zajęli mieszkanie w naszej kamienicy na potrzeby swojego sztabu. Dobrze pamiętam napomnienia ojca, by umieć powiedzieć w języku niemieckim słowa: ja tutaj mieszkam. „To cię ocali” – powtarzał mi ojciec. Poczucie cierpienia i lęku potęgowała wiadomość, że w walkach z Niemcami zginął mój wujek, Stanisław Daniec. Wkrótce po ukończeniu Szkoły Oficerskiej poszedł na wojnę. Świadkowie mówili, że zginął od bomby lotniczej nieopodal Białegostoku.

Dla młodziutkiego mieszkańca Oświęcimia okupacja musiała być czasem strasznym. Jakie obrazy zachował Pan z tej bardzo mrocznej przeszłości?

Pamiętam jak w mieście zaczęła rozchodzić się wiadomość o budowie nowego obozu w Rajsku – Brzezince. W przeciwieństwie do Auschwitz I, przeznaczonego dla inteligencji polskiej, obóz ten był budowany w celu eksterminacji ludności żydowskiej. Wielkim wstrząsem był dla mnie widok, jaki ujrzałem z dachu kamienicy pod koniec 1942 roku (na dach zaprowadził mnie ojciec). Obserwowałem słupy dymu ze spalonych ciał, słyszałem krzyki, jęki i piski Żydów, czułem swąd palonego ludzkiego tłuszczu…

Ludność Oświęcimia miała wiedzę co dzieje się za drutami Auschwitz?

I nie była temu obojętna! Pamiętam więźniów idących codziennie przez miasto „piątkami” pod eskortą esesmanów do pracy przy budowie I.G. Farbenindustrie w Monowicach niepodal Birkenau, gdzie – jak sie później dowiedzieliśmy – miano produkować kauczuk i benzynę. Dziś wiemy, że większość z tych nieszczęśników (co najmniej 300 tys. – przyp. KT) zostało wymordowanych. Sam jako chłopak rzucałem im chleb ze słoniną, stapianą specjalnie dla nich przez okolicznych chłopów. W bramach kamienic zostawialiśmy upieczone ziemniaki. Niektórzy esesmani odwracali oczy, gdy więźniowie wyskakiwali je zabrać.

Pomoc zatem, na miarę możliwości, była oddolnie zorganizowana. Ale i niezwykle niebezpieczna.

Bez wątpienia. W pomoc byli zaangażowani chyba wszyscy znani nam sąsiedzi. Pamiętam ich nazwiska: Radwańscy, Żurkowie, Jurkowscy, położna Konieczna. Wszyscy oni na różne sposoby przemycali chleb na teren obozu. W miarę naszych skromnych możliwości pomoc była potężna. Pewnego razu matka zwróciła się do mnie słowami: „bierz chlebak, idź po śmietanę, podrzuć to wszystko pod obóz. Sołę przepłyniesz, podejdź pod baraki”. Zrobiłem co nakazała. W pobliżu drutów, na zieleńcu, dostrzegł mnie syn Rudolfa Hoessa [komendanta obozu Auschwitz – przyp. KT]. Znalazł się na tyle blisko, że dwukrotnie dźgnął mnie finką w udo. Wymknąłem mu się i uciekłem przez Sołę.

Z Pańskiego opisu wynika niezbicie, że był to najstarszy syn Hoessów, Klaus, największy łobuz spośród rodzeństwa. Wiemy, że był on członkiem Hitlerjugend i sam często bawił się w esesmana. Zdarzało się, że przebrany w ubiór kapo strzelał z procy lub wiatrówki do więźniów.

I nie miał żadnych skrupułów. Po wojnie dopiero dowiedziałem się, że jednym z kryteriów przyjęcia do Hitlerjugend była barbarzyńska zdolność okaleczenia psa poprzez wydrapanie jego oczu nożem.

Otarł się Pan zatem o śmierć. Z pewnością nie są to wszystkie wspomnienia z okresu okupacji?

Do wspomnień tych dorzucę jeszcze jedno – o pięknie śpiewających dziewczynkach romskich. Będąc za drutami, gromadziły się na wzgórku, by pod lufami esesmanów przyciągać nasza uwagę swym śpiewem. Po pewnym czasie przestały się pojawiać. I śpiewać. Już nigdy ich nie zobaczyłem…

Wyzwolenie obozu przez Armię Czerwoną nie przerwało Pana traumatycznych doświadczeń?

Byłem na terenie obozu już sześć dni po wyzwoleniu [Armia Czerwona wkroczyła do Oświęcimia 27 stycznia 1945 roku – przyp. KT]. Obraz był straszny. Widziałem piece krematoriów z niedopalonymi ciałami więźniów. Widziałem porozcinane brzuchy. Przez długie lata ziemia w obozie przesycona była ludzkim popiołem i krwią. Niedługo potem brałem udział w pogrzebie ponad tysiąca więźniów. W małych skrzyneczkach niesiono szczątki ciał ofiar niemieckiego ludobójstwa.

Był Pan również w grupie 100 osób oglądających egzekucję Rudolfa Hoessa.

Tak. 16 kwietnia 1947 roku atmosfera była przesycona napięciem. Władze wiedziały, że mieszkańcy okolic obozu mogą podjąć próbę dokonania linczu na zbrodniarzu. Widziałem jak szedł pod szubienicę…

Skala dramatu jaki rozegrał się w Auschwitz nigdy nie będzie możliwa do opisania zwykłymi ludzkimi słowami. Tym bardziej boli, gdy docierają do nas głosy z różnych stron świata, próbujące Polakom przypisywać współudział w żydowskim Holokauście. Tak oto, w imię bieżącej polityki, poświęca się prawdę historyczną. Także tę wyświetloną przez Pana, a historykom znaną od dawna – Auschwitz było wspólnym doświadczeniem, Polaków, Żydów i innych nacji. Czy są wydarzenia, które Pana zdaniem mogły by jednak budzić kontrowersje? Czy był Pan ich świadkiem?

Takim wydarzeniem dla mniej zorientowanych byłoby zachowanie okolicznej ludności na wieść o otwarciu obozu. Widziałem ludzi, którzy z wózeczkami szli na jego teren w celu poszukiwania złota. Zjawisko było masowe. Chłop do miednicy nabierał ludzkich prochów, mieszał je z wodą i czekał na drobinki złota. Wielu poszukującym zdarzyło się nawet wykopać sztabę złota.

Czy można jednak zrozumieć to zjawisko bez uwzględnienia psychologii wojny? Nędza tych, którzy przetrwali, szła w parze dewaluacją życia, tragicznym w swej prostocie oswojeniem ze śmiercią, a nadto z brakiem nadziei na szybką poprawę swojego powojennego losu.

Oczywiście. Dodam, że osobiście słyszałem słowa zachęty ze strony żołnierzy sowieckich: „tu jest Kanada złota!” Do grzebania w prochach zachęcali Sowieci w zamian za butelkę wódki. Nadto wielu starych oświęcimian poczuwało się do własności ziemi, z której zostali wysiedleni.

Obraz powojennej polskiej katastrofy rysuje się dziś wyraziście. Państwo, które z przyczyn formalnych zaliczało się do grona zwycięzców, z wojny wychodziło przegrane. Politycznie, materialnie i kulturowo. Niech wolno mi będzie przytoczyć dane: w kraju, w którym w chwili zakończenia wojny żyło około 25 milionów ludzi, posiadaniem dyplomu ukończenia przedwojennej uczelni wyższej mogło poszczycić się co najwyżej 65 tysięcy! Nie stanowi to nawet trzech promili w populacji całego państwa! Reszty dopełniał stalinowski terror, skierowany w stronę najbardziej patriotycznych niedobitków polskiej elity niepodległościowej. W ciągu pierwszych lat powojnia śmierć w walce z „budowniczymi Polski ludowej” znalazło 9 tysięcy Polaków, a blisko 21 tysięcy zamordowano w komunistycznych więzieniach. Dane te w wystarczającym stopniu ukazują straty polskiej inteligencji. Tymczasem Pan z racji tradycji rodzinnych stawał przed szansą zasilenia jej szeregów. Stąd moje kolejne pytanie: jak przebiegał proces Pana powojennej edukacji?

Wobec braku możliwości pobierania nauki podczas niemieckiej okupacji, edukację szkolną w przyspieszonym tempie odbyłem w latach powojennych. Studia rozpocząłem w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Katowicach. Rozpocząłem je w Katowicach, a ukończyłem w Stalinogrodzie [tu śmiech – przyp. KT]. Dobrze pamiętam dni po śmierci Stalina w 1953 r. Studentkom kazano płakać. Mnie przypadło w udziale odśpiewać kantatę o Józefie Stalinie. Tak czy inaczej, kończąc te studia, otwarłem sobie drogę do pracy zawodowej.

No właśnie. W jakich okolicznościach przyszło Panu rozpocząć pracę zawodową?

Niedługo po ukończeniu moich studiów, ojciec przeczytał w gazecie, że generał Aleksander Zawadzki otwiera nowe szkoły, jedną z nich w Koziegłowach. Tam też on, absolwent Banacha, podjął pracę w liceum, ja zaś wstąpiłem do pierwszej klasy gimnazjum, potem do liceum ogólnokształcącego, które ukończyłem maturą. Do szkoły przyjmował mnie dyrektor tej placówki, Stanisław Ignacy Rączka – mój polonista, uznany kompozytor pieśni patriotycznych, pedagog i dyrygent. Po studiach tam też się ożeniłem.

I tu pytanie kolejne. Jak z Pana perspektywy wyglądał stan ówczesnej inteligencji? Tej która pozostała przy życiu i tych którzy do niej awansowali? Z jakim obrazem nauczycieli spotkał się Pan, rozpoczynając pracę zawodową?

W moich oczach nauczyciele nie byli ideowymi komunistami. Obraz ten wyostrzyłem sobie po przeniesieniu się do Zawiercia, gdzie podjąłem pracę w Liceum Pedagogicznym niedługo po odwilży październikowej. Tu dyrektorem był były AKowiec, przesiąknięty tradycją patriotyczną. Przedwojenni nauczyciele, po seminariach, byli ideowymi niepodległościowcami. Wyjątkiem byli sympatyzujący z lewicą weterani Batalionów Chłopskich, ludowcy, aktywnie działający w ZNP, którzy wciągnęli mnie do tego związku. Zupełny margines stanowili natomiast lokalni sekretarze partii. Z ich strony dało się słyszeć zarzuty, skierowane w stronę nauczycieli, że inteligencja w Zawierciu jest bierna kulturalnie i nie spełnia oczekiwań partii.

A jak było naprawdę?

Robiliśmy swoje. Szesnaście lat uczyłem w zawierciańskim liceum, zawsze traktując w sposób podmiotowy zastępy moich uczniów. Każdego roku z klasami drugimi jeździłem do Oświęcimia. Polskiej literatury starałem się uczyć zawsze w zgodzie z faktami.

Nie było zewnętrznych interwencji?

Dobrze pamiętam hospitację mej lekcji, odbytą przez wizytatora z miejscowej POP [Podstawowej Organizacji Partyjnej przy PZPR – przyp. KT]. Tematem zajęć był „Pan Tadeusz” Adama Mickiewicza. Po zakończeniu lekcji wizytator zapytał o rzekome przemilczenia faktów: „Dlaczego nie powiedzieliście, że ksiądz Robak był uczestnikiem rewolucji 1905?” Taki poziom „ideologicznego wykształcenia” reprezentowała „nowa inteligencja”.

Smutne. Jednak Pańskie predyspozycje pedagogiczne zostały rychło dostrzeżone. Pana absolwenci do dziś wspominają umiejętność „reżyserowania” lekcji z literatury i języka ojczystego. Wskazują, że lata Pańskiej pracy nauczycielskiej były w istocie jak premiery teatralne, że nawet w odpowiedzi na proste pytanie potrafi Pan zainscenizować scenę z dramatu.

Przyznaję, że wzorem ojca zawsze starałem się z lekcji tworzyć coś na kształt sztuki teatralnej. Zawsze z autentycznym przekazem. Teatr zresztą obecny w mojej pracy niezmiennie, gdy prowadziłem kółka teatralne, organizowałem regularne wyjazdy do teatrów Krakowa i Katowic. Wysiłki te tylko zwielokrotniłem, gdy przyszło mi w końcu objąć funkcję dyrektora II Liceum Ogólnokształcącego w Zawierciu.

I w tym czasie otrzymał Pan zaszczytny tytuł Profesora?

To prawda. Tytuł ten nadał mi w 1973 roku ówczesny minister oświaty i wychowania Jerzy Kuberski. Odebrałem go w postaci dyplomu w gmachu ministerstwa w Warszawie.

Skromność sprawia, że pomija Pan milczeniem najbardziej wymierne i dostrzegalne owoce Pana wieloletniej pracy – licznych absolwentów, wśród których jest wielu, którzy poszli w Pana ślady. Należy do nich teatrolog, profesor Dariusz Kosiński, który po latach w pięknych słowach docenił Pana wysiłki stwierdzając, że był Pan w jego życiu jednym z tych, którzy przekonanie, iż bez teatru i kina nie da się żyć, „podtrzymywali i rozdmuchiwali”. Dziś podkreśla (tu zacytuję), że „praca, którą wykonywał z nami dyrektor Niedźwiedzki była najprościej pojętą i zarazem najkonsekwentniej realizowaną pracą u podstaw”. Myślę, że słowa te w pełni oddają specyfikę, doniosłość i cele Pana pracy twórczej.

Moim ideałem była dążność do stworzenia w sobie osobowości nauczyciela. Aby ją uzyskać, przyjąłem następujące założenia: miłość do człowieka wyrażana jako służba i powinność, poczucie odpowiedzialności, wewnętrzna prawdziwość i morala odwaga, a na zewnątrz zdolność sugestywnego oddziaływania słowem, obrazem, melodią oraz ruchem ciała.

Czy cechy te dostrzega Pan w zastępach współczesnych pedagogów?

Z przykrością muszę stwierdzić, że nie zawsze. W oczy rzuca się dziś pogoń za dobrami materialnymi i chęć realizacji obowiązków zawodowych „byle jak”, na skróty. I to nie omija nauczycieli. Nie dobrze się dzieje, że do naszego środowiska przedostają się również niepokojące wpływy polityki i zmian kulturowych. Jako polonista, miłujący wartość słów, z bólem dostrzegam łatwość, z jaką w przestrzeni publicznej wypacza się pierwotny sens pojęć. Boli mnie, gdy słyszę z ust jednych i drugich (bez różnicy!) o tzw. „języku nienawiści”, o „języku zdrady”. A przecież zjawiska takie jak nienawiść to stany moralne, emocjonalne! Słowa są wyłącznie ich narzędziem i nośnikiem! Za słowami stoją ludzie i ich emocje! Czasem najpodlejsze!

A stąd tylko jeden krok do dehumanizacji tych, którzy zdają się myśleć i czuć inaczej aniżeli my. Strach pomyśleć jak mogą wyglądać przyszłe pokolenia Polaków, gdy podobne uczucia zawładną także nowymi zastępami pedagogów.

A przecież często daje się dostrzec, także w nauczycielskim środowisku, niczym nieusprawiedliwione poczucie wyższości wobec tych, którym się “nie udało”, którym przychodzi dzisiaj dopiero korzystać z pomocy państwowej. Na naszych oczach w szkołach społecznych pojawiły się również zastępy uczniów, nie należący do najzamożniejszych. I dobrze! Dobrze, że ktoś im pomógł! W pokoleniach pedagogów, uczących po wojnie, dominowało poczucie misji. Misji i służby drugiemu człowiekowi. Niech i dziś zatem tak pozostanie.

Ponad sześćdziesięcioletniemu dorobkowi swojej pracy zawodowej poświęcił Pan swoją książkę pt. „Teatr spłacany życiem”. To zbiór refleksji, które odnoszą się zarówno do przeszłości i przyszłości. Jakie przesłanie chciałby Pan przekazać tym, którzy będą kontynuować ten szczególny rodzaj służby, jaką jest praca pedagogiczna?

Nauczyciel – wychowawca powinien dążyć do doskonałości w nauczaniu, kształceniu i wychowaniu młodego człowieka. Te trzy procesy o najgłębszych treściach (psychologii, filozofii i socjologii), muszą tkwić głęboko w osobie nauczyciela. I w jego świadomości, że nauczać można sie nauczyć, kształcenie przy uczeniu da się zawsze w jakimś stopniu osiągnąć, ale proces wychowania oraz umiejętność jego organizacji jest najtrudniejszy, ponieważ posiąść filozofię całokształtu rozwoju jednostki, klasy, społeczności szkonej – oto jest wyzwanie! Wszystko zatem zależy od osobowości nauczyciela-wychowawcy.

Bardzo dziękuję za rozmowę.

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!