Kultura

„ANIM JA ICH NAMAWIAŁ, ŻEBY TU LEŹLI, ANI CHCĘ GINĄĆ DLA ICH DOBRA” DLACZEGO „PLACÓWKA” BOLESŁAWA PRUSA NIE JEST DZIŚ LEKTURĄ SZKOLNĄ ?

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Wprowadzenie

Dlaczego „Placówka” nie jest dziś lekturą szkolną? A dlaczego przez długie dziesięciolecia PRL-u była, i to jedną z lektur najbardziej ulubionych w „tamtym systemie”?
Na to drugie pytanie łatwiej będzie odpowiedzieć tym, którzy na półkach z książkami mają jeszcze podręczniki do bodaj szóstej czy siódmej klasy szkoły podstawowej z tamtych lat, a w nich oficjalną PRL-owską interpretację. Nam – wstyd powiedzieć – zabrakło cierpliwości, aby wertując katalogi Biblioteki Narodowej on-line przekonać się, czy aby w owym nieprzebytym lesie o nazwie „język polski podręcznik dla klasy…” pozycje z czasów PRL-u nie zostały – by tak rzec – wycięte. No bo na naszej półce ostały się – o dziwo – jakieś podręczniki z lat 70. ubiegłego wieku, ale ten „do polskiego” nie.
Na półce w innym pokoju znalazło się atoli wydanie „Placówki” przez PIW z roku 1967 – „książka zatwierdzona do bibliotek licealnych (sic!) pismem Ministerstwa Oświaty” z roku 1958 – opatrzone wstępem oraz aneksem. Wydanie Gebethnera i Wolffa z roku 1948 należy zaś do serii „tomików Biblioteczki Uniwersytetów Ludowych będących lekturą szkolną” (s. 349).
We wstępie do wydania z roku 1967 czytamy, jakoby akcja powieści toczyła się nie pod zaborem rosyjskim, lecz pruskim, że mianowicie: „’Placówka’ stanowi polską odpowiedź na gwałty imperialistycznego rządu pruskiego wobec ludności polskiej (…). Żadna przemoc nie zdoła zniszczyć narodu, który posiada zdecydowaną wolę oporu. Prusacy zagarnęli część polskich ziem przemocą i podstępem w okresie rozbiorów” (s. 11), i dalej podobnie, o kanclerzu Bismarck’u, Hakacie i kulturkampfie. Taki komentarz – przyznajmy – jakoś by pasował do Sienkiewiczowskiego „Bartka zwycięzcy”, lecz nie do „Placówki”, chociaż i ona traktuje o niemieckim zasiedlaniu ziem polskich, lecz nie tylko o tym, i nie przede wszystkiem.
Uczynny Internet podpowiada, że wydawcy lektur szkolnych oferowali nowe edycje „Placówki” jeszcze z datą 2017. W prezentacji utworu można tam nadal przeczytać, że: „głównymi wątkami są: kolonizacja niemiecka na ziemiach polskich, studium na temat życia chłopa w 2 połowie XIX wieku oraz jego walka o utrzymanie ziemi”.
Dzisiejsze lektury szkolne wydawane są nawet (sic!) „kompletne, bez skrótów i cięć w treści”, lecz zarazem „z opracowaniem”, które jest tak zbudowane, aby uczeń książki wcale już nie czytał, lecz mimo to był „pewniakiem na teście”. Witamy w XXI wieku!
Co do wspomnianego wstępu do wydania z roku 1967, to polski chłop, główny bohater powieści Prusa, jest w nim przedstawiony jako „nieoświecony, niezaradny i bierny” i w dodatku bez pieniędzy, których ponoć bardzo dużo mają niemieccy koloniści (ss. 9-10). Niektórzy chłopi też mają pieniądze. Atoli w wyścigu do zakupu szlacheckiego folwarku „zaczyna działać kupiec bardziej energiczny”, a gromadę wiejską podjudza przeciwko głównemu bohaterowi miejscowy karczmarz, przy czym narodowość ani imiona tych obydwu nie są młodym czytelnikom wstępu ujawniane (s. 9).
Tak więc za PRL-u aby uzyskać dobry stopień „z ‘Placówki’”, trzeba było odpowiadać „jak we wstępie”, a w post-PRL-u do roku 2017 trzeba było w tym samym celu zapoznać się z „opracowaniem”, w obydwu zaś przypadkach nie tracić już cennych chwil wczesnej młodości ani na czytanie dzieła Bolesława Prusa, ani tym bardziej na rozmyślania nad treścią i przesłaniem owego dzieła… i wszystkich innych lektur też.
Kto jednak przeczytał „Placówkę”, lecz nie „na stopień”, a dla przyjemności (sic!), ten stwierdza, że powyższe ani z treścią, ani z przesłaniem tej powieści w ogóle się nie zgadza. Owszem, zgadza się wątek przestrogi przed niemiecką kolonizacją (lecz również obecność karczmarza oraz „energicznego kupca”). Wszakże główny bohater wojuje z kolonistami o ziemię. Owi przybysze są nie dość, że Niemcami, lecz w jeszcze szerszym polu widzenia są oni właśnie nachodźcami – jakie to dzisiejsze! – swoim pojawieniem się burzącymi dotychczasowy z dawna ustalony porządek. Nachodźcy nie przypadkowo przybywają w to właśnie miejsce, skoro tędy ma być i rzeczywiście jest przeprowadzana „droga żelazna”, z nasypami i z mostem, co także chwieje dotychczasowym biegiem spraw, dla jednych z korzyścią, a dla innych ze stratą.
„Placówka” traktująca o okolicznościach ostatniej ćwierci XIX wieku i wtedy będąca literaturą jak najbardziej współczesną i „zaangażowaną”, jawi się atoli jako tekst proroczy, w którym antycypowane są nasze dzisiejsze czasy, a przecież teraz mamy już drugą dekadę wieku XXI. Czyżby rację miał stary Lampedusa, że mianowicie „musi się zmienić bardzo wiele, aby nie zmieniło się nic”?
Powiedzmy od razu, że gdyby „strona polska”, wszakże w swoim własnym kraju – chłopi, dwór, plebania – miała swoje własne przywództwo (bo zarówno „strona żydowska”, jak i „strona niemiecka” takowe miała!), gdyby działała ona w sposób zorganizowany i skoordynowany, i gdyby pomiędzy Polakami, w omawianym przypadku zwłaszcza pomiędzy chłopami, utrzymywany był sprawny obieg informacji (a nie czczych plotek i pomówień!), to powieściopisarz, w tamtym przypadku sam Bolesław Prus, nie miałby pożywki do zadzierzgnięcia iście sensacyjnej fabuły. W tamtych czasach wspomniane cechy „strona polska”, będąca wszak zniewolona, wykazywała atoli pod zaborem pruskim – i dlatego fabuła „Placówki” rozgrywa się nie tam, lecz pod zaborem rosyjskim, a ściślej w Kraju Priwislanskim (Królestwie Polskim-Kongresowym), na prawym brzegu Wisły, nad rzeczką Białką.
Takie rozbicie „strony polskiej” powodowane jest po części pospolitymi ludzkimi wadami, jak zwłaszcza zawiść, chciwość i pycha, także lenistwo i głupota, po części natomiast jest w oparciu o te wady umiejętnie podtrzymywane przez obie strony przeciwne – zwłaszcza przez z dawna tam obecnych Żydów, lecz także przez nowo przybyłych (w tamte akurat strony) Niemców. Czy w Prusowej „Placówce” rozpoznaje już Czytelnik „nasz polski wiek XXI”, czy jeszcze nie?
Strona czwarta, rosyjska – ówcześnie władza państwowa – jest w powieści, zapewne z przyczyn cenzuralnych, nieobecna (także w innych wielkich dziełach naszej literatury czasu zaborów, jak np. Reymontowa „Ziemia obiecana”), o ile pominąć postać wachmistrza żandarmerii, który nic nie robi, ale po wsiach jeździ i nienależne mu datki zbiera, oraz krótką wymianę zdań o cesarzach – niemieckim i „naszym”.
Mamy zatem aż cztery strony sporu. Ktoś tamtą patologię nadal u nas podtrzymuje. Czy wciąż jeszcze w Łodzi, zatem też na obszarze byłego Królestwa Kongresowego, odbywa się coroczna impreza pod nazwą „Festiwal Czterech Kultur”? Bo nawet w Mexico City mamy sławny Plac (tylko) Trzech Kultur! Lecz tak po prawdzie cała Ameryka Łacińska objęta jest jedną (!), nie dość że kulturą, to nawet cywilizacją iberyjską, w dominującej swej części o nazwie Hispanidad. Lecz my dziś nie o tym.
Skąd zatem wziął się nasz „Placówkowy” problem? Niech na pytanie odpowiada sam Bolesław Prus (korzystamy z wydania PIW „wyboru pism w dziesięciu tomach” z roku 1966; w tomie IV „Placówka” poprzedzona jest jeszcze bardziej wstrząsającą i o podobnym przesłaniu „Anielką”, liczącą dwieście dziesięć stron i tyle właśnie trzeba odjąć dla określenia właściwej paginacji).

I Samotny Polak osaczony przez obcych i opuszczony przez swoich

Ante scriptum: W ówczesnym Królestwie Polskim (Priwislinskim Kraju) 1 morga nowopolska = 0.5598 hektara; 1 włóka nowopolska = 30 morgów

Dziesięciomorgowe grunta gospodarza Józefa Ślimaka – to nazwisko pamiętają dobrze ci liczni, którzy „przerabiali” „Placówkę” w szkole PRL-u – były zrazu okolone gruntami dworskimi, to znaczy od czasów niepamiętnych należącymi do miejscowej rodziny szlacheckiej (w omawianym kontekście wypada jednak dodać, że polskiej oczywiście). Skoro dwór i cały folwark kupił od dziedzica żydowski przedsiębiorca Hirszgold, budujący tu linię kolejową (sic!), sadyba Ślimaka znalazła się tym sposobem wewnątrz gruntów należących do tego nowego pana. Żyd jednak zbywał je od razu grupie niemieckich kolonistów kierowanej przez rodzinę Hamerów, na zasadzie tej, że ci przed spłatą całej należności mogli się z wiosną już osiedlić i nawet pobudować, do czego się ochoczo zabrali; a które to czynności i sposób ich wykonywania były tak podziwiane przez miejscowych chłopów-Polaków (atoli słowa „Polak” i „polski” w „Placówce” nie padają; wystarczy, że „chłop”).
Do Ślimaka należał pagórek, na którym stary Hamer chciał pobudować wiatrak dla jednego z synów, uprzednio kupując to miejsce od tegoż polskiego chłopa. Była zawczasu zawarta umowa pomiędzy Hamerem, a niemieckim młynarzem Knapem z dalszej wsi, że tenże Knap odda swoją córkę za żonę synowi tegoż Hamera, a nadto „wypłaci posag i jeszcze (Hamerom) dopożyczy pieniędzy” (s. 476), dzięki czemu będą oni mogli w terminie spłacić resztę należności Żydowi Hirszgoldowi i tym sposobem stać się właścicielami zasiedlonego już przez siebie gruntu. „Ciężki kontrakt podpisali z Żydem” (s. 476) – oceniał jeden z Niemców posunięcie Hamerów. Niektórych spośród nowo przybyłych niemieckich kolonistów już teraz „pełnomocnik Hirszgolda (też Żyd, nowo przybyły – M.D.) dusi o pieniądze za grunta” (s. 392). Powodzenie zaś układu Hamerów z Knapem dałoby tym pierwszym „dwadzieścia tysięcy rubli. A jak tych pieniędzy nie będzie, to Hamerowie mogą zbankrutować” (s. 392), z której to przyczyny „Hirszgold wygnałby ich na święty Jan i sprzedałby folwark Grzybowi (o tym nazwisku najbogatszemu chłopu we wsi – M.D.)” (s. 476). „Folwark” oznacza tu – przypomnijmy – tyle, co podworskie już grunta właśnie zasiedlone przez Niemców i spłacane owemu Żydowi Hirszgoldowi.
Już w tym miejscu zauważmy, że tam i wtedy akurat to Niemiec ma i prowadzi młyn, to ledwie przybyły inny Niemiec rwie się do stawiania wiatraka; to możny Żyd buduje ni mniej ni więcej, tylko drogę żelazną – najlepsza to inwestycja w tamtych czasach nowej fali rewolucji przemysłowej! – a inny Żyd, mniej możny, prowadzi – jak zobaczymy – miejscową karczmę i rozmaite inne lokalne interesa (także przestępcze!). A gdzie są Polacy? Gdzie oni są i co porabiają tam, w samym środeczku ziem polskich?
W Reymontowych Lipcach wyglądało to lepiej, skoro tak młynarz, jak i kowal byli to tamtejsi miejscowi bogaci chłopi (polscy, ależ polscy, oczywiście, tamtejsi z dziada pradziada); ale karczmę także tam trzymał Żyd, który – przypomnijcie sobie – skwapliwie wydzierżawił Antkowi dubeltówkę, aby ów przy użyciu tejże dubeltówki dokonał… ojcobójstwa!
Jak wiemy i pamiętamy, polski chłop Ślimak, tam nad rzeczką Białką, nie chciał sprzedać swego gruntu, pomimo że Niemcy go wielokrotnie w tej sprawie nachodzili i cenę sami podbijali, później także grozili, że on się długo pomiędzy nimi nie utrzyma. Motywacja Ślimaka sięga – co też wiemy – obszarów metafizyki najwyższej próby (ale tych nieco niższych również, bo dlaczegóż by nie), czym tu akurat nie będziemy się zajmować, pozostawiając tę rzecz jako wciąż oczywistą dla każdego Polaka. Nie bez powodu sam Prus tę z pozoru banalną opowiastkę o handlu gruntami zatytułował właśnie „Placówka”, a należąca do tego samego pokolenia Poetka napisała już wprost, że „nie rzucim ziemi, skąd nasz ród” i że „twierdzą nam będzie każdy próg”. Powtórzmy: każdy! A gdyby już się stało najgorsze – dodała z niezłomną nadzieją – to przecież wreszcie kiedyś „odzyska ziemię dziadów wnuk”. Stąd zaś blisko już do „co nam obca przemoc wzięła…” – słów jeszcze innego Autora. Przemoc może być atoli również gospodarcza, polityczna, „kulturowa”, „medialna”, nie tylko militarna. Skąd my to na przełomie XX/XXI wieku znamy?
Atoli z powyżej cytowanej historii dowiadujemy się nader przejrzyście, kto wówczas na ziemiach polskich rządził, zwłaszcza tam na miejscu, „w środowisku lokalnym”. No bo nie Polacy, ani nawet nie Niemcy. A jak jest dzisiaj? Odpowiedzcie sobie sami.
Czytelnikom, którzy – czego jesteśmy wszak pewni – dopingują w tym starciu oczywiście „stronie polskiej”, jednak świta nadzieja. Tenże Grzyb, co to w przypadku niepowodzenia Niemców Hamerów miałby nabyć folwark, to przecież Polak, swój chłop, najbogatszy gospodarz we wsi. Lecz tu pojawia się jedna z tych jakże wielu owych między-polskich barier komunikacyjnych, acz wraz ze wskazaniem przyczyny przez Bolesława Prusa. Powodzenie Grzyba jest albowiem zależne od powodzenia oporu Ślimaka, lecz Grzyb i inni chłopi najwidoczniej nie zdają sobie z tego sprawy (do czasu), a tego swojego współziomka nawet prześladują. Dlaczego? Co za absurd! A jak jest dzisiaj?
Wbrew temu, co nam mówiono w PRL-owskiej szkole, nawiązując do nazwiska głównego bohatera „Placówki”, chłop Ślimak wcale nie był powolny, bezradny, niemrawy, ani gapowaty – i właśnie za to, że taki nie był, musiał ponieść karę! Oto nowo przybyli Niemcy stali się w pierwszym okresie ich tam bytności dobrymi nabywcami produktów z najbliżej ich kolonii położonego gospodarstwa Ślimaka, podobnie jak wcześniej „jeometry-mierniki” wyznaczający trasę przyszłej kolei żelaznej. Ślimak nie dość, że sprzedawał swoje kurczęta i masło, to jeszcze jeździł po okolicy i zgodnie z samą istotą handlu kupował różne artykuły taniej, aby nowym przybyszom sprzedać je drożej (dopóki sami Niemcy się tym nie zajęli). No i się zaczęło, gdyż inni chłopi na ten pomysł wpadli z opóźnieniem albo i wcale, więc musieli z zawiścią obserwować bogacenie się Ślimaka. Lecz był tam ktoś jeszcze, mianowicie – w odróżnieniu od wspomnianego przybysza Hirszgolda – miejscowy Żyd, karczmarz Josel, z Hirszgoldem najpewniej z dawna już współpracujący, czego jednak Pan Prus nam wprost nie wyjawia.
W ostatnich sekwencjach powieści Ślimak opowiada księdzu proboszczowi, że z powodu „tych najpierwszych kolejników, co na naszych polach tyki ustawiali, rozeźliła się na mnie cała wieś. Buntował też ich, bo buntował Josel za to, że mierniki kupowali u mnie kurczęta i insze tam rzeczy. Do dziś dnia ich buntuje…” (s. 500).
My zaś, w XXI już wieku, rozejrzyjmy się w naszej bieżącej sytuacji, pomni na tamtą XIX-wieczną analogię. W następnym zaraz wersie czytamy albowiem o czymś, co by było dla nas wręcz nieprawdopodobne, gdybyśmy nie wiedzieli o wielkim dziś wpływie niektórych, dość nawet licznych massmediów na szerokie kręgi społeczeństwa. Ksiądz czyni uwagę: „A wy do niego (czyli do Żyda karczmarza – M.D.) ciągle chodzicie po radę”; Ślimak na to: „Gdzież pójść – dopraszam się łaski dobrodzieja? Przecież chłop nieumiejętny, a Żyd zna się na wszystkim i nieraz mądrze poradzi”. A w ogóle to na różnych sprawach „nowięcej to się rozumieją Żydy; ale raz gadają tak, drugi raz inak, a chłop wierzy w to, z czym mu lepiej” (s. 500-501). I tak trwa po dzień dzisiejszy – chciałoby się westchnąć.
„Parę razy w swoich handlowych wycieczkach (Ślimak – M.D.) spotykał Josela, który patrzył na niego drwiąco i uśmiechał się. ‘Zły na mnie, kondel! – myślał Ślimak. – Boi się, że mu uszczypnę zarobku’” (s. 384).
Po zakończonej naradzie chłopi „podali ręce szynkarzowi i wyszli z izby nie pożegnawszy Ślimaka. Josel patrzył za nimi i wciąż się uśmiechał. Gdy kroki ich ucichły na śniegu, zwrócił się do Ślimaka: ‘A widzicie gospodarzu, jak to źle Żydkom chleb odbierać. Ja straciłem przez was z pięćdziesiąt rubli, wy zarobiliście dwadzieścia pięć, ale za to kupiliście sobie gniewu we wsi za jakie sto rubli. (…) Ja – mówił Josel – może mógłbym pogodzić was z gromadą, ale – co mi po tym? Już raz skrzywdziliście mnie, a serca to nigdy do mnie nie macie” (ss. 315-316). O nie, to nie jest z programu w dzisiejszej telewizji, to z „Placówki” Prusa. Swoją drogą – co za bezczelność!
Chłop słuchał tego jednak w przekonaniu, że (ówcześnie) handlować po wsiach nadal wolno tak dobrze Żydowi-Joselowi, jak i jemu, chłopu-Ślimakowi, i że on sam z tego tytułu nie jest nic winien ani Żydowi, ani nikomu innemu. W tamtych czasach „wolnego handlu” Polacy jeszcze nie podjęli tej praktycznej uniwersalnej zasady: „Swój, do swego, po swoje”.
Niechże nam znawcy judaizmu rabinicznego wyjaśnią, na jakiej to podstawie Josel żywił przekonanie, że owe akurat równe pięćdziesiąt rubli, których tenże nie handlując z określonymi osobami nie uzyskał, a które Ślimak handlując z tymiż osobami zarobił (ale tylko, zdaniem Josela, w połowie), należy się koniecznie Joselowi i koniecznie od Ślimaka; i że temu Żydowi w ogóle się cokolwiek z tytułu Ślimakowego handlowania należy.
My o tym wszystkim czytamy w już XXI wieku i dowiadujemy się od Pana Prusa, że to wcale nie koniec owej „piramidy finansowej”. Oto warunki zgody pomiędzy chłopami-Polakami, jakie naznaczył Żyd karczmarz, więc ten, kto uprzednio zasiał był niezgodę pomiędzy nimi, a ściślej rzecz biorąc pomiędzy Ślimakiem a Grzybem i „całą wsią”, miały dotyczyć oczywiście gruntów Ślimaka, jako położonych najbliżej budującej się kolei żelaznej: „Wy, Ślimaku – powiada Josel – oddacie mi najprzód te pięćdziesiąt rubli, com w lecie przez was stracił (sic!) a potem… potem – wybudujecie na swoich gruntach chałupę i wynajmiecie ją mojemu szwagrowi”. Na pytanie, co tenże szwagier Josela tam będzie robił, Josel odpowiada: „On będzie trzymał konie i będzie dojeżdżał do kolei”. Na to Ślimak: „A ja co będę robił z moimi końmi?”. W odpowiedzi Josel: „Wy będziecie mieli grunt” (s. 316). Ot, wiejska odmiana zasady „wasze ulice, nasze kamienice”.
I tego jeszcze mało, gdyż jak wynika z dalszej opowieści Pana Prusa, owo „wy będziecie mieli grunt” oznaczało tyle, co „pozwolone wam jednak będzie pozostać na waszym i waszych ojców gospodarstwie”. O, nie, nie – to nie jest zapowiedź żadnych rugów przyszykowanych przez aż rosyjskiego czy aż pruskiego imperialnego zaborcę! Sami teraz rozumiecie, dlaczego ś.p. ks. dr Stanisław Trzeciak tak usilnie nawoływał współrodaków do obrony przed zaborcą czwartym (sic!), a chronologicznie rzecz biorąc przecież pierwszym (sic!).
Ponieważ chłop tę „wspaniałomyślną” żydowską propozycję też odrzucił, zaczęły go nękać różne plagi, czym już tu nie będziemy się szerzej zajmować. Lecz te akurat plagi bynajmniej nie pochodziły od nowych niemieckich sąsiadów, pomimo że Ślimak w ogólnym rozrachunku właśnie owej zmianie z tegoż sąsiedztwa wynikającej przypisywał swoje nieszczęścia. Wszelako Niemcy potrafili w potrzebie przyjść mu ze skwapliwą sąsiedzką pomocą.
„I żeby choć sami kradli albo rozbijali… Nie, oni mieszkają jak inni ludzie, orzą trochę szerzej, modlą się, uczą dzieci. Nawet ich bydło szkody w polu nie robi, cudzej trawki nie uszczknie!… Nic, no nic złego zarzucić im nie można, a przecie zubożyli go (tak właśnie rzecz pojmował Ślimak – M.D.), opustoszyli mu chatę samym sąsiedztwem. Jak dym wydobywa się z cegielni i suszy zioła, tak ich kolonie dymią nieszczęściem, gubiąc ludzi i stworzenia. Co wreszcie on (Ślimak) tu znaczy? Alboż ci sami Niemcy nie wycięli starego lasu, nie porozbijali odwiecznych kamieni w polu, nie wysadzili dziedzica ze dworu?… A ilu to ludzi dworskich straciwszy miejsce (pracy – M.D.) wpadli w nędzę albo rozpili się, albo nawet kradną?” (ss. 464-465).
Ostatnią sekwencję – o pozbawionych podstawy bytu pracownikach zlikwidowanego dużego gospodarstwa rolnego (i nie-rolnego też) dedykujemy, tak przy okazji, animatorom i wykonawcom wywłaszczeń, „przekształceń własnościowych”, przymusowych parcelacji i tak zwanych „reform rolnych” wszystkich czasów (więc także tych przedwojennych, co i powojennych, PGR-owskich i post-PGR-owskich…).
Również chłopi ze wsi, w tym Ślimak, wynajmowali się dotąd do różnych prac dla dworu i mieli z tego zarobek; odtąd to źródło gotówki oraz zapłaty w naturze – zwłaszcza paszy dla bydła – było wyschłe.
Żydowski karczmarz (podobnie jak ze swej strony niemieccy koloniści) nie rezygnował, licząc na to, że polski chłop zmięknie. Więc jeszcze raz następował na Ślimaka, lecz już nieco inaczej:
„Zróbcie wy ze mną interes (i) wybudujcie na swoich gruntach chałupę dla mego szwagra. (…) On będzie handlował z kolejarzami. Inaczej zobaczyta, że Niemcy zabiorą nam (sic!) wszystko sprzed nosa” (s. 384).
My dziś, w XXI już wieku, czytamy i doprawdy załamujemy ręce (podobnie jak Ślimak w przedostatnich sekwencjach „Placówki”, która wszakże kończy się dla niego happy endem, lecz nie bez wielkich strat, a nawet i śmiertelnych ofiar). I mniej jest ważne, czy owo „nam” znaczy w ujęciu Josela po prostu „nam Żydom”, czy „nam Żydom i przy okazji wam Polakom”. Tam i wtedy może i to drugie, skoro czytamy, że wreszcie „cały handel wiejski z koleją i z miasteczkiem zagarnęli Niemcy; nikt już nie chciał patrzyć na chłopskie ziarno i nabiał” (s. 418).
Lecz w tamtych czasach i jeszcze długo później „poprawność polityczna” nie była znana, toteż Ślimak odparł Joselowi (a sam Bolesław Prus zapisał):
„Ni, nie chcę Żyda na moim gruncie. Niejednego (polskiego chłopa – M.D.) już wy zjedliśta, pejsaki, co was przyjął w komorne” (s. 384).
Owo „zjadanie” chłopa-dobroczyńcy przez goszczoną przez niego, przecież za opłatą, żydowską rodzinę odbywało się – przypomnijmy – w warunkach pokojowych, zarazem w epoce, gdy władzy polityczno-państwowej, tam i wtedy, wspólne pomieszkanie „komorą” Polaka i Żyda było obojętne. Ot, po prostu, Żyd z rodziną wynajmuje na wsi mieszkanie u Polaka. Niektórzy chłopi zamierzali takim sposobem poprawiać domowy budżet, także w czasach późniejszych, niż te „Placówkowe”. Inni, jak Ślimak, nie ufali takim najemcom-lokatorom. Jeszcze innych kontakty z Żydami nie interesowały. Ale po upływie dwóch-trzech pokoleń przyszła na nasze ziemie taka władza – nomen omen: niemiecka – która wspólne pomieszkanie Polaka i Żyda karała śmiercią. Zatem wzmiankowane w XIX wieku przez ostrożnego Ślimaka „zjadanie” polskiego chłopa nabrało później, w połowie wieku XX, innego jeszcze, niekiedy nawet krwawego wymiaru; lecz o tym wszystkim nie chcą nawet wspominać dzisiejsi dyżurni piewcy „sprawiedliwych wśród narodów świata”.

II Obce rządy

Nie będzie tu mowy o jakimś „rosyjskim rządzie zaborczym”, bo też i nie o nim pisze Prus w „Placówce”.
Ślimak – jak wyżej cytowano – bezpośrednie „wysadzenie dziedzica ze dworu” błędnie przypisywał Niemcom, ponieważ kulisy całej wyżej opisanej transakcji wiązanej były mu zrazu nieznane. Oto kolejny przykład na brak pomiędzy chłopami, czyli Polakami, skutecznego przepływu informacji; tym bardziej że – co już wiemy – za podmową Josela na Ślimaka boczyła się cała wieś. Ten był więc skazany na doraźnie i przypadkowo zbierane nowiny, pochodzące od życzliwego mu niemieckiego bakałarza, najwyraźniej nie lubiącego rodziny Hamerów, lub od miejscowej baby-pijaczki o nazwisku Sobieska, będącej „szabesgojką” (które to określenie wszak w „Placówce” nie pada), więc posiadającej wiadomości nie dość że wprost z Joselowego szynku, to nawet i z zaplecza tejże instytucji. Zauważmy, że obydwoje – bakałarz i Sobieska – spontanicznie i z życzliwości informując Ślimaka o biegu spraw popełniali co najmniej nielojalność wobec swych własnych karmicieli, odpowiednio: Niemców Hamerów i Żyda Josela. Najpewniej obydwoje niezależnie od siebie widzieli, że Polak-Ślimak jest przez tychże karmicieli niewinnie krzywdzony.
Pewnego razu także stary Hamer, w przypływie desperacji, wyjawił Ślimakowi swoje kłopoty i motywy postępowania (s. 424).
Monumentalnej i przerażającej sceny sprzedaży dworu i folwarku Żydowi Hirszgoldowi przez polskiego szlachica-dziedzica, dokonującej się w nocy, podczas huczącego w tymże dworze balu karnawałowego, nie będziemy już tu opisywać (ss. 334-338). Przeczytajcie sobie sami, jak i całą „Placówkę” – pro memoria.
Niebawem państwo wyjechali do Warszawy, a co się dało, to ze dworu rozsprzedano; domyślamy się, że za bezcen. Uwaga! To w wielusetletniej historii tamtej okolicy był punkt zwrotny o randze, jakiej zapewne do dzisiaj nie doceniamy. Oto okolica ta pozostała bez przywództwa – bez polskiego przywództwa. Owszem, wiadomo, że siła polskiej szlachty (ziemiaństwa) została przez zaborcę mocno nadszarpnięta – zwłaszcza w trakcie Powstania Styczniowego oraz bardzo rozległych i długotrwałych następstw jego klęski. Wiadomo też od Prusa, że tamten akurat dziedzic nie nadawał się – a szkoda! – na lokalnego polskiego przywódcę, skoro pod naciskiem swej małżonki postanowił wyprzedać ojcowiznę i opuścić tamte strony na zawsze. Niemniej od stuleci, od czasów książąt i królów polskich to każdy kolejny rycerz-dziedzic był z natury rzeczy głową swojego domu i wszystkich swoich włości; i pamięć tamtych czasów i stosunków trwała także po uwłaszczeniu, co w „Placówce” wyraża się zwłaszcza sposobem zwracania się chłopów do dziedzica i członków jego rodziny, i nie tylko tym.
Lecz po rejteradzie tegoż dziedzica kto zajmie jego wiodące miejsce w polskiej społeczności? Kto, choćby tylko w powszechnym mniemaniu ogółu, będzie odtąd stanowił przeciwwagę dla rosyjskiego żandarma i czynownika, dla żydowskiego kombinatora, czy dla sprawnego niemieckiego kolonisty? Czy odtąd to oni, obcoplemieńcy, a przy tym ludzie innej religii (na co w „Placówce” zwraca się uwagę) mają pomiędzy sobą rywalizować o korzyści płynące z przywództwa lub choćby tylko patronatu sprawowanego nad bezwolną ludową polskojęzyczną masą?
Może na czoło polskiej wspólnoty wysunąłby się ksiądz proboszcz, z natury swej profesji cieszący się przecież w niej powszechnym szacunkiem, tak jak i wszyscy jego na tym stanowisku poprzednicy? Taka sugestia przeziera z ostatnich kart powieści. Jak wiemy, w wielu miejscach w Wielkopolsce taki model się w tamtych czasach sprawdzał, a i w niejednym miejscu w Kongresówce też zadziałał z korzyścią dla polskiej sprawy. Póki co, nad Białką działo się tak oto:
„Kiedy w parę tygodni po wyjeździe państwa Ślimak zajrzał do dworu, struchlał na widok zniszczenia. W oknach nie było szyb, przy drzwiach na oścież otwartych ani jednej klamki, ściany obdarte, podłogi wyrwane. Salon podobny był do gnojowiska, w buduarze pani… arendarka Joselowa postawiła kilka kojców z drobiem, a w kancelarii pana mieszkało paru Żydków i leżały ogromne stosy pił, toporów i łopat. Służba folwarczna, która według umowy miała tu miejsce do św. Jana (jeszcze przez kilka miesięcy – M.D.), wałęsała się z kąta w kąt próżnując. Furman od cugowych koni pił na zabój, szafarka leżała chora na febrę, a jeden z fornalów tudzież chłopak kredensowy siedzieli w areszcie gminnym, oskarżeni o kradzież klamek i drzwiczek do pieców. ‘Kara boska!’ – szepnął chłop i strach go ścisnął na myśl o nieznanej potędze, co w okamgnieniu zrujnowała dwór stojący od wieków” (ss. 350-351).
Opis ten jak ulał pasuje do relacji z najazdu bolszewickiego, z najazdu hitlerowskiego (acz z poprawką na inną sytuację Żydów), czy też do realiów owej wraz z wojną przez tak zwanych swoich przeprowadzonej „reformy rolnej” przełomu roku 1944/1945. Ale nie, skoro rzecz dzieje się w czasach jak najbardziej pokojowych, dawniejszych, nieco przed rokiem 1886 (pierwsze książkowe wydanie powieści, poprzedzone edycją w odcinkach w czasopiśmie).
Płynie z tego nauka na dziś, że mianowicie nawet w czasach pokoju można osiągnąć rezultaty, jakie zazwyczaj przynosi wojna. Dla przykładu – w trakcie wojny maleje liczba ludności; ale nam dziś, w wieku XXI, ta liczba także maleje, od lat, pomimo że jest pokój. Tak więc – metodami powszechnie uznawanymi za pokojowe można osiągnąć cele wojenne, bez jednego wystrzału. To kwestia metody – wrogie przejęcia, „transformacja” lat 90. XX wieku, uprzywilejowanie obcego kapitału itp. Stary Clausewitz miał rację.
Lecz tam i wtedy, nad rzeczką Białką, jak opisuje nam Pan Prus, jednocześnie z upadkiem starego polskiego dworu także „las padł; zostało tylko niebo i ziemia. (…) Nic z liściastego narodu nie uszanował topór drapieżny (s. 352)”. „Dziś przecie i dla głazów wybiła ostatnia godzina. Współcześnie z niszczeniem lasu jakowiś ludzie poczęli przesiadywać około sędziwych kamieni. (…) Nie szukali żab w kamieniach, lecz w wywiercone dziury zakładali naboje, przysypywali je piaskiem i poczęli głazy rozsadzać” (ss. 353). „Wczoraj jeszcze pole to (dotąd dworskie – M.D.) było puste i ciche, a dziś – istny jarmark. Ludzie nad wodą, ludzie w jarach, ludzie na zagonach. Tną krzaki, znoszą wiązki chrustu, palą ogniska, karmią i poją bydło. Już jeden Niemiec otworzył kramik na wozie i widać handluje, bo koło niego ciśnie się tłum kobiet i wyciąga ręce” (s. 361).
Co z tego wynika? Ano to, że na polskiej ziemi rządzą i że ją zasiedlają obcy. Interesują nas więc nie tylko stosunki pomiędzy Polakami a obcoplemieńcami – Polacy są w odwrocie! Ciekawe są także stosunki pomiędzy samymi tymi obcymi, jak dzisiaj stosunki pomiędzy rywalizującymi „na polskim rynku” obcymi „korporacjami”, na przykład pomiędzy „sieciami hipermarketów”.
Z powyżej cytowanych fragmentów powieści wynika, że górę wzięła opcja Hirszgolda, owego bogatego Żyda z samej Warszawy, polegająca na tym, że to niemieccy koloniści pod wodzą starego Hamera pozostaną już na dotąd dworskich polach, w pobudowanych już szybko obszernych zagrodach.
Z tego zaś wynikałoby – tryb przypuszczający, i tylko przypuszczający – że upadła opcja Josela, też nie biednego Żyda, ale miejscowego, co to miał wpływ na owego Grzyba, najbogatszego chłopa we wsi i „kręcił się”, aby to ów Grzyb nabył dwór wraz z przynajmniej częścią przynależnych doń gruntów, byle pokaźną (s. 477). Nabyłby, ale teraz już od Hirszgolda, co by było jednoznaczne z wyrugowaniem ledwie co przybyłych Niemców – rzeczywiście, ryzykowną ci Niemcy umowę zawarli z warszawskim Żydem. Wszelako owi Niemcy jak dotąd raty za ziemię płacą i sprawiają wrażenie, że tę ostatnią, w powiązaniu z wykupieniem gruntów Ślimakowych, a pochodzącą z posagu mającego być wypłaconym przez młynarza Knapa także zapłacą. Grzyb wpadł w gniew, wypowiadając przy tym do karczmarza Josela, jak to goj do Żyda w czasach sprzed „poprawności politycznej”, słowa prawdy powszechnej:
„’Ty parchu, coś ukrzyżował Chrystusa Pana, jeszcze i mnie okpiłeś?… Ty Kaifasie, ty Judaszu! coś ty gadał, że Niemcy nie zapłacą w czas i stracą zadatki, a ja grunt kupię?… A patrz ino, ty obrzezańcze (i ciągnie go do okna), że Niemcy całą bandą zjechali…’ Josel na to: ‘Jeszcze nie wiemy, czy oni długo posiedzą, bo oni kłócą się z Hamerem i pewnie go opuszczą’” (s. 365).
I niech już znawcy judaizmu rabinicznego rozstrzygają, czy ci dwaj Żydzi – przyjezdny mający klientelę niemiecką i miejscowy mający klientelę polską – szkodzą sobie nawzajem i ze sobą rywalizują, czy może – przeciwnie – współpracują w sposób niedostrzegalny dla nieżydowskiego otoczenia. Która by bowiem strona w sporze o postszlachecki folwark nie wygrała – niemiecka czy polsko-chłopska – zwycięzcą będzie jeden lub drugi Żyd, albo i obydwaj pospołu. Nieprawdaż? O tym zjawisku głosiło pewne, jeszcze staropolskie przysłowie, co do języka nawet „niekontrowersyjne”, którego jednak z „jak najdalej idącej ostrożności procesowej” nie będziemy tu przytaczać.
Zauważmy albowiem – o czym już Pan Prus nie pisze – że skoro Niemcy w następstwie nieustępliwości Ślimaka okazaliby się niewypłacalni (co też się stało), to na Josela musiała zapewne czekać u Hirszgolda jakaś pieniężna nagroda za to, że ten natychmiast przyprowadza mu następnego, bo niejako czekającego w kolejce kupca na grunty pofolwarczne, czyli Grzyba, może też wspieranego finansowo przez innych jeszcze chłopów ze wsi. „Bo oni (…) chcą ożenić Jaśka Grzyba z Pawlinką, z Orzechowszczanką i osadowić ich na roli po ślachecku (sic!). Bo przecie Pawlinka uczyła się przy dziedziczce haftu i dzirgania, a on, Jasiek, był przy kancelarii i tera se co święto chadza w surducie” (s. 364).
Zapytywaliśmy wyżej o nowe przywództwo nad polską społecznością zamieszkującą brzegi Białki. Atoli ów Jasiek, który powyżej opisywanym sposobem ma się stać pierwszym obywatelem w okolicy, jest póki co… koniokradem, na dodatek zadłużonym u Żyda. Zatem – plebejski koniokrad zamiast herbowego szlachcica-dziedzica.
To po co szlachcic sprzedawał swoje dziedzictwo (vide: scena sprzedaży karnawałowej)? No tak, ale ten koniokrad jest szansą na wyrzucenie stamtąd przynajmniej Niemców, no bo Żydów to już nie. Co by jednak nie mówić, przyznajemy – brawo Polacy! A jednak – Polak potrafi! Do tego wątku jeszcze powrócimy.
Przypomnijmy tylko, że na przykład u Reymonta w „Komediantce” i w „Fermentach” mamy oto w tamtych czasach chłopskiego syna, prawego i uczciwego, absolwenta szkoły wyższej, potentata nie na połowie, ani nie na jednym, ale na kilku folwarkach. Wynikają z tego wprawdzie niejakie poboczne komplikacje towarzyskiej natury, ale nie o tym tutaj.
Natomiast na potwierdzenie naszych tu dywagacji o współpracy pomiędzy Żydami czytamy u Pana Prusa wypowiedź niemieckich (sic!) parobków, którzy wyrzucali Ślimakowi dokonaną po heroicznej interwencji jego umierającej żony Jagny zmianę zdania, więc odmowę sprzedaży ziemi: „To Żydem pachnie… Musieli go namówić Josel z Hirszgoldem, oba psubraty, co nas wszystkich w nieszczęście wciągnęli”, i wprost do Ślimaka: „Zapłacisz ty za szachrajstwo… Gruntu ci nie wystarczy… Zobaczysz, jak cię Żydki wykwitują” (s. 484).
Tak więc Ślimak, człowiek przez Żydów chytrymi sposobami prześladowany, przez Niemców został ogłoszony żydowskim współpracownikiem. Ot, czegoś takiego i wiele więcej musiał wysłuchiwać od obcych Polak, u siebie, w swoim własnym domu, na swojej własnej ziemi, zasiedlanej przez pokolenia jego przodków od niepamiętnych czasów. A jak jest dzisiaj?
Zresztą, obcoplemieńcy już nawet nie oglądali się na – jak to się dziś mówi – „miejscowy słowiański element etniczny”, ale na polskiej niwie sami między sobą brali się za łby. Bogacz Knap wyśmiewa „brak silnego postanowienia” u Polaka-Ślimaka i wspomina: „Silne postanowienie to fundament. Ja powiedziałem: ‘będzie młyn we Wólce’ – i jest młyn we Wólce, choć mi go dwa razy palili Żydzi” (s. 479). Mogli oni to zrobić osobiście lub przez polskich przyjaciół-wykonawców, o czym świadczy przewijający się poprzez rozdziały „Placówki” wątek pokumanych z Joselem koniokradów, których „hersztem ze strony polskiej” był wspomniany syn starego Grzyba Jasiek, a których ofiarą padł także Ślimak. Owszem, próby kradzieży dokonywane u Niemców „szeptanka Josela” usiłowała przypisać ich najbliższemu sąsiadowi – Ślimakowi właśnie.
Złapanego na gorącym uczynku Jaśka-koniokrada pytają o to, kto go do tego złodziejskiego procederu namówił. On odpowiada, że Żyd Josel, karczmarz. Pytanie: „A tyś po co Josela słuchał?”. Odpowiedź: „Bom mu winien sto rubli!”. No tak, rzecz dzieje się w Imperium Rosyjskim, a ściślej w Priwislinskim Kraju, gdzie na żadne nawet „Centralne Biuro Antykorupcyjne” chyba nie było miejsca.
Zauważmy raz jeszcze, że swoisty grzech inicjacyjny już ciąży na tym polskim wszakże i młodym potentacie in spe: prowadzenie złodziejskiej bandy i ponadto zadłużenie się u Żyda, tak na wstępie.
Natomiast karczmarz Josel „uśmiechał się” skupując w mrokach nocy od dziewczyn i parobków kradzione gęsi czy worki ze zbożem, „uśmiechał się słuchając gospodarzy, jak radzili nad kupnem folwarku, uśmiechał się płacąc staremu Grzybowi dwa ruble od sta na miesiąc i uśmiechał się biorąc od młodego Grzyba dwa ruble od dziesięciu na miesiąc” (s. 317).
Lecz Niemcy też już rządzą. Handlują wypierając Żydów, a przy tym i chłopów. To młody Hamer, w ramach zmiękczania Ślimaka, by ten zbiedniał i sprzedał pagórek pod wiatrak, spowodował, że tegoż Ślimaka nie przyjęto do pracy z furmanką przy budowie nasypów kolejowych. Tu pojawia się kolejna dziura w polsko-polskiej komunikacji, gdyż to bynajmniej nie Niemiec Hamer miał ostatnie zdanie w dziedzinie zatrudniania wozaków przy kolei. W finałowych sekwencjach powieści ksiądz w rozmowie ze Ślimakiem dziwi się: „Nie mogłeś to przyjść do mnie!? – obruszył się proboszcz. – Przecież u mnie cały czas mieszkał naczelny inżynier…”. Czy jednak odpowiedź chłopa równoważy szalę tych ciężkich strat, jakie on był poniósł w następstwie zmian poczynionych przez cudzy pieniądz w okolicy jego zamieszkania? Ślimak bowiem odpowiada: „Dopraszam się łaski dobrodzieja, czym to ja wiedział? Wreszcie i chodzić na plebanię nie miałbym śmiałości” (s. 501).
My byśmy na to odpowiedzieli: skoro tak, no to cierp, ty głupku, bo sam jesteś sobie winien. Ale tak nie mówimy, teraz, w XXI wieku, bo pamiętamy, że – dla przykładu – setki rodzimych-polskich podwykonawców nowych polskich autostrad, tych sztandarowych naszych inwestycji „nowego tysiąclecia”, miały wystarczająco dużo wiedzy i śmiałości, aby chodzić za swoją krzywdą jeszcze dalej, niż „na plebanię”, lecz pomimo to ich krzywdom dotąd jeszcze nie uczyniono zadość.

III Migracja na Wschód i chłopskie pieniądze

Mowa o migracji właśnie ku Wschodowi brzmi dziś abstrakcyjnie, skoro obecnie obserwujemy potężne ruchy migracyjne w przeciwnym kierunku, a Wschód przedstawiany jest w panoramie XX wieku li tylko jako obszar klęski, rzezi i zatracenia. Atoli za ostatnich kilku pokoleń nie zawsze tak było. O możliwości nabycia tanio „za Bugiem” rozległych żyznych parceli informowano także Ślimaka. Lecz robili to nie swoi – znowu owa niemoc komunikacji-informacji polsko-polskiej, ale obcy, właśnie nowo przybyli Niemcy Hamerowie, aby ten na Wschód się przeniósł odsprzedając im wprzódy pagórek pod wiatrak. Mówił mu to atoli, w trybie już tylko informacyjno-wyjaśniającym, także ów życzliwy niemiecki bakałarz:
„Nasi (koloniści niemieccy – M.D.) chcieli iść za Bug, gdzie ziemia kupuje się po trzydzieści rubli morgę. (…) Dlatego, że u was kolej budują (…) kupili nasi tutaj ziemię po siedemdziesiąt pięć rubli morgę; no i wleźli w długi u Żyda, i nie wiadomo co jeszcze wyniknie” (s. 359). Wiemy z „Placówki”, że dla Niemców wynikło źle.
„Namyślcie się – mówił stary Hamer (do Ślimaka – M.D.). – Zapłacę wam siedemdziesiąt pięć rubli za morgę. – I drugie tyle nie wezmę – rzekł Ślimak”. Na to Hamer: „Będzie wam bieda, bo tu już nic nie zarobicie. Wam trzeba albo siedzieć przy dworze (którego już nie ma – M.D.), albo mieć dużo gruntu. Za Bugiem kupilibyście najmniej dwadzieścia morgów za to, co weźmiecie ode mnie”. Chłop na to: „Jo za Bug nie pójdę. Niech inni idą, kiej tam tak dobrze” (s. 395).
I kolejne podejście Hamera: „Za te pieniądze, które wam dajemy, moglibyście za Bugiem kupić całą włókę”. Ślimak: „Kiej tam tak tania ziemia, to czemu wy jej nie kupujecie, tylko włazicie do naszej wsi?” (s. 341).
Tu się na marginesie cisną dwie uwagi – PRL-owska oraz tak jakby dzisiejsza, a przecież wojenna. Zapewne także owo solenne wyrzekanie się przez Polaka tego co „za Bugiem”, a więc „terytorium Związku Radzieckiego”, przesądzało o powodzeniu „Placówki” u PRL-wskich zarządców oświaty w Polsce. Ślimak jednak, nie idąc „za Bug”, prawdopodobnie ratował swego przyszłego wnuka od wywózki na Sybir lub od rzezi wołyńskiej.
Nomen-omen, mówi stary Hamer do Ślimaka: „Mało to waszych (polskich chłopów z Kongresówki – M.D.) sprzedało gospodarstwa i poszło na Wołyń (sic!), gdzie są panami (sic!)? (…) Chcę grunt kupić, bo tu najlepsze miejsce na wiatrak. Płacę sto rubli (za morgę – M.D.), niebywałą cenę, a on mi baje, że gdzie indziej żyć nie potrafi!… Verfluchter!… (s. 424).
A oto cytat z okresu wstępnego, gdy jeszcze chłopi bezpośrednio negocjowali z dziedzicem kupno folwarku: „Pan chce za każdą morgę sto rubli, a chłopy dają po pięćdziesiąt” (s. 319), ale – dodajmy – chłopom taktykę negocjacyjną podpowiadał Josel, inkasując znaczne kwoty za jadło i napitek, jaki ci konsumowali u niego w karczmie podczas ciągłych swych narad (s. 319). W tym przypadku mieliśmy więc do czynienia z chłopsko-żydowskim frontem skierowanym przeciwko Polakowi-szlachcicowi – istna zapowiedź późniejszej o pokolenie żydokomuny.
Gdy już stary Hamer widział, że u Ślimaka bardzo źle się dzieje, zagadnął go: „Mogę dać tylko siedemdziesiąt rubli za morgę”. „Niedawno dawaliście sto…”. „Po cóżeście nie brali?” – odparł Niemiec.
Porachujmy to wreszcie. Za Bugiem ziemia szła po 30 rubli za morgę; taką tylko informację uzyskujemy z „Placówki”. Ale tutaj, w Kongresówce, istna huśtawka – w ciągu kilku miesięcy od 100. rubli do 50., i z powrotem. Transakcja pomiędzy Hirszgoldem (właściwie rzecz biorąc pomiędzy Polakiem-dziedzicem, o czym dalej) a grupą niemieckich kolonistów opiewała „krakowskim targiem” na 75 rubli za morgę.
My zaś, w drugiej dekadzie XXI wieku, przyjrzyjmy się tym obecnym, to jest na przestrzeni kilku ostatnich lat występującym cenom nieruchomości w Polsce. To jest dopiero karuzela, którą muszą kręcić jacyś mocni, tajemniczy, zagraniczni interwenci. Przecież „poczciwy wolny rynek” nie ma dziś żadnych uzasadnionych ekonomicznych przesłanek, aby wykonywać fikołki cenowe po nawet sto i więcej procent w tę i we wtę, w jakże krótkich odstępach czasu.
Przyjmijmy, że Niemcy znali się na rzeczy i wiedzieli za co i ile płacą – te 75 rubli z morgi. Z tego by wynikało, że Polak-dziedzic wobec chłopów drożył się żądając o jedną trzecią więcej – 100 rubli, gdy chłopi chcieli mu dać o jedną trzecią mniej – po 50 rubli, i coś jeszcze dołożyć. Dlaczegóż oni – dziedzic i chłopi – nie doszli do porozumienia, które by się ostało gdzieś właśnie na pułapie około 70 rubli? Ach, dlaczegóż…?
Jednak chłopów ubiegł Hirszgold, który wszakże musiał swoje zarobić na zakupie i natychmiastowej sprzedaży tych gruntów. Dodajmy, że Hirszgold ubiegł także Niemców, gdyż w „Placówce” nie ma wzmianki o bezpośrednich negocjacjach pomiędzy właśnie Niemcami, a polskim szlachcicem. Nie ma to jak pośrednictwo, szybkie i zyskowne!
Hirszgold do szlachcica, w noc karnawałową: „Daję dwa tysiące dwieście pięćdziesiąt rubli za włókę, bez targów – odparł stanowczo kupiec. – Jutro dam tylko dwa tysiące. (…) Chłopi dają panu tysiąc pięćset rubli, a dadzą – najwyżej – tysiąc osiemset” (s. 336).
Z powyższego wynika jednak, że Pan Prus nie ujawnił przed czytelnikami wysokości zarobku, jaki Hirszgold na czysto uzyskał był na tej transakcji. Mamy tu do czynienia z włóką trzydziestomorgową (w tamtych czasach były jeszcze w obiegu miary i waluty więcej niż jednego rodzaju; w „Placówce” ceny liczy się także w złotówkach), więc Hirszgold występował wobec dziedzica li tylko jako pełnomocnik niemieckich kolonistów, oferując tyle, ile oni następnie zaczęli płacić w ratach, czyli po 75 rubli za morgę. Lecz i ten żydowski potentat śpieszył się najpewniej, skoro gotów był kupować jeszcze nazajutrz, po namyśle pana dziedzica, lecz płacąc o jedną dziewiątą mniej, bo już po 2000 rubli za włókę, czyli 66.6 rubli za morgę. Z tego o dziesięć procent mniej daliby, zdaniem Hirszgolda, chłopi. Kto wie? Może nie od razu, ale po pewnym czasie dorzuciliby oni do pełnych 2000 rubli za włókę?
No czemuż ci miejscowi z dziada-pradziada Polacy – szlachcic z chłopami – nie dogadali się zawczasu, ignorując zapędy obcych – Żydów i Niemców?
W tamtych czasach był wciąż widoczny ten odwieczny ruch migracyjny na Wschód – Niemcy na ziemie Polskie, Polacy na Ruś (ale do Ameryki też wyjeżdżano). Dziś odnajdujemy symetrię, ale niepełną. Ponoć już trzy miliony Rusinów „postsowieckich” zaludnia wprawdzie obszar w obecnych granicach Polski, a Polacy milionami udają się na Zachód, ale Niemcy się przed ich przyjmowaniem uchylają i robią im różne wstręty (jak np. przypadek Jugendamtów). Wszelako, za Niemcami leży Francja, a za Francją i za Kanałem Wielka Brytania, która – o dziwo – była w stanie wchłonąć znaczną liczbę naszych rodaków. Atoli dzisiejsze migracje, inaczej niż w czasach Bolesława Prusa, nie są rolnicze.

IV Czego trzeba do narodowej zgody?

Powtarzamy zatem kardynalne pytanie, aktualne tak w czasach Prusa, jak i we wcześniejszych, późniejszych, dzisiejszych i każdych innych: Dlaczego chłopi-Polacy nie mogli uprzednio sprawy załatwić BEZPOŚREDNIO ze szlachcicem-Polakiem, zatem bez pośrednictwa Żydów i bez konkurencji ze strony dopiero przybywających „zza Wisły” Niemców?! Oto jest pytanie! A szlachcic dzisiaj? Jest szlachta, ale wobec niej (i nie tylko niej) wciąż obowiązują dekrety wywłaszczeniowe PKWN z przełomu roku 1944/1945 „z późniejszymi zmianami”; a mamy już trzecie od tamtych czasów pokolenie!
Oczywiście, całej „Placówkowej” fabuły by nie było, gdyby dziedzic był dobrym gospodarzem, miał sukcesy w gospodarowaniu i ani myślał o sprzedawaniu folwarku, ani nawet o rozparcelowaniu jakiejś jego części. Ale tu mamy ten inny przypadek. Rozmaitych przyczynków do tradycyjnej nieufności pomiędzy panami i chłopami jest w powieści wiele, że już tego wątku rozwijać tu nazbyt nie będziemy. Jeśli obszary zaboru pruskiego wtedy już były od tej nieufności pomiędzy Polakami różnych stanów wolne, to obszary zaboru rosyjskiego nie, a w każdym razie nie wszędzie. Pamiętajmy zarazem, że rzecz dzieje się właśnie pod zaborem rosyjskim i w epoce już pouwłaszczeniowej, kiedy to zaborca poprzez rozmaite regulacje prawne i bezprawne pilnował, aby polski dwór i polska wieś żyły każdy sobie; tym bardziej tego pilnował na Ziemiach Zabranych, za owym Bugiem, gdzie wieś była przeważnie ruska.
Tak więc, jak rzecz sobie tłumaczy Ślimak, „chłop panu, a pan chłopu zawsze musi robić na przekór; już takie urządzenie świata” (s. 269). „Psie wiary, szlachta! – szeptał chłop zaciskając pięści – człek nigdy nie zmiarkuje, kiedy oni łgą, a kiedy mówią prawdę… Rychtyk jak z Żydami” (s. 288). A rozważał to sobie wracając po niby to udanych, ale też nie dość udanych pertraktacjach z dziedzicem w sprawie dzierżawy lub nawet kupna łąki. W tamtej długiej rozmowie przedmiotem była wprawdzie łąka, ale poza tym rozmówcy rozmyślali każdy o czymś zupełnie innym, wychodząc od właściwych dla każdego z nich uprzedzeń, więc dorozumieć się nie mogli; i w tym akurat przypadku trudno by winić za to jakiegoś Żyda czy Niemca, gdyż takowy w rozmowie udziału nie brał, ani o niej wiedział. Jednakże uczestniczyli w niej ponadto pani dziedziczka, jej brat oraz starszy syn Ślimaka (ss. 278-287).
Chłopi zawistni o korzyści z obwoźnego handlu uprawianego przez Ślimaka odsunęli go od spółki mającej kupować dworskie grunta, acz uczynili to za namową jeszcze bardziej zawistnego Josela. Poszli oni do dziedzica uroczyście, ale nic z tego nie wyszło, pomimo że oni tam wszyscy „płakali i całowali się, tak gadali, żeby była jedność między chłopem i panem”. „Dopieroż jak nie wzięli się chłopy do nóg schylać panu, a jak pan nie wziął ściskać ich za głowę” (ss. 318-319), że się wydawało, iż sprawa załatwiona.
Atoli pamiętamy, że chłopi dawali po 50 rubli za morgę, gdy dziedzic chciał po 100. Miało być więc tak, że „gospodarze dodadzą z dziesiątek rubli (o czym wzmiankowaliśmy wyżej – M.D.), a dziedzic opuści im resztę”. Lecz pamiętajmy, że do kupna tego samego obiektu szykował się potężny Żyd Hirszgold, który na miejscu miał najwidoczniej usłużnego wobec siebie innego Żyda, mianowicie Josela. Ten zaś chłopom doradził, żeby wprawdzie „tyle postąpili, (lecz) nie wyżej, ino nie śpieszący się, a pewniakiem dobiją targu” (s. 319). Tak więc chłopi za radą jednego Żyda zwlekali, dziedzic się niecierpliwił, aż tu szybko przyszedł zimową nocą inny Żyd i ubiegł tychże chłopów, zatem kupił cały majątek dając dziedzicowi nieco więcej, aniżeli zapowiadali chłopi.
Zauważmy, że wspomniana nieufność pomiędzy chłopami i szlachcicem została przecież wcześniej przełamana, lecz powstałe z tego polsko-polskie zaufanie właśnie było przeszkodą dla Żydów. O, dlaczegóż ci chłopi posłuchali Żyda Josela i zwlekali? O, dlaczegóż młody dziedzic, dla odmiany, dał się przynaglić Żydowi Hirszgoldowi, przybyłemu w doskonale przez siebie wybranym, acz dla dziedzica bardzo niewygodnym momencie, a przy tym znienacka i bez zapowiedzi? O, dlaczego dziś niektórzy wybierają określone tytuły prasowe, stacje radiowe i telewizyjne oraz portale internetowe; dlaczego głosują na określone ugrupowania i osoby? Na co to komu? Czy nie lepiej, aby przyszedł swój, do swego, po swoje?
Chłopi mówili: „Niech pan mienie sprzeda nam, swoim chłopom i włościanom, nie oglądający się na obcych ludzi, które takiej pamiątki nie uszanują” (s. 318). Czy to nie pięknie powiedziane, także i na nasze obecne czasy?
Niemiecki bakałarz tak prawił Ślimakowi: „Gdyby na tych gruntach zamiast jednego pana, który nic nie robił, tylko pieniądze wydawał, siedziało ze trzydziestu chłopów (Polaków – M.D.), nasi (Niemcy – M.D.) by tu nie przyszli. Albo – dlaczego wy sami (miejscowi chłopi Polacy – M.D.) nie kupiliście wsi całą gromadą. Taki wasz pieniądz, jak i nasz; takie wasze prawa, jak i nasze. Ale choć z dawien dawna siedzicie na miejscu, nie dbaliście o kupienie tych gruntów, aż trzeba było zza Wisły kolonistów (niemieckich – M.D.) sprowadzać. I dopiero jak nasi kupili, to was (polskich chłopów – M.D.) zaczyna kłuć w oczy. Pan (dziedzic-Polak) was nie kłuł” (s. 358). „Wreszcie komuż to koloniści (niemieccy – M.D.) odsprzedają swoje kolonie? Chłopom (miejscowym polskim – M.D.). Za Wisłą wszystko po nas wykupili chłopi i wszędzie kupują tylko chłopi” (s. 358).
Czytajcie więc „Placówkę” i sami się dowiedzcie (lub przypomnijcie sobie, którzy już kiedyś czytali), że pod ciosami nieznanych dotąd nieszczęść, jakie się nań zwaliły, Ślimak uległ, zgodził się sprzedać Niemcom gospodarstwo i już był bliski podpisania stosownej umowy, a z podburzonej przez Żyda Josela wsi rodzinnej nie miał absolutnie żadnej pomocy! To jest – że raz jeszcze podkreślimy – „punkt archimedesowy” całej sprawy, albowiem wytrwanie Ślimaka na ojcowym gruncie było przecież w jakże wymiernym interesie całej wsi i jej najbogatszego gospodarza Grzyba, co ten sam wreszcie w ostatnich sekwencjach powieści przyznaje (aczkolwiek dopiero po tym, gdy ksiądz proboszcz tę rzecz mu był wyjaśnił!).
To nie Polacy, lecz Niemcy, widząc przy tym oczywiście nadchodzący pomyślny finał ich starań, ochotniczo gasili płonące gospodarstwo Ślimaka, samego nakarmili, i wraz z chorą, a jak się rychło okazało, umierającą żoną Jagną przygarnęli u siebie.
„Bo wasi gospodarze (chłopi-Polacy – M.D.) – kończył Hamer podnosząc się z progu – oni wam nie dadzą pomocy. Oni nie mają chrześcijańskiego serca. To bydło…” (s. 475). My zaś rozwińmy tę myśl – że owszem, nie ukrywamy że w omawianym tu przypadku rzeczywiście bydło, ale dlatego właśnie bydło, że szło ono bezmyślnie – tam i wtedy! – w ślad za namową, intrygą i komendą żydowską. Tak właśnie dokonywało się owo sławetne „zbydlęcenie narodu polskiego”, z którego to zgubnego procederu zaczęto sobie w tymże narodzie zdawać już powszechnie sprawę w następnym pokoleniu, po czym stawiać mu tamę.
Natomiast w „Placówce”, póki co, triumfowali jeszcze Niemcy. Już wcześniej Ślimak nabrał o nich przekonania, że to „chytre Judasze”, które nawet „Żydów prześcignęły” (s. 390).
„Po tym rachunku osób i stworzeń, których mu zabrakło w domu, Ślimak poznał i uląkł się niemieckiej potęgi… Toż te spokojne Niemce obaliły mu jak wicher całe gospodarstwo, całe szczęście, całą pracę życia” (s. 464). Wolnego! Jak już to wiemy, nie tyle uczynili to Niemcy swoimi działaniami prowadzonymi bezpośrednio wobec Ślimaka, co sama zmiana polegająca na pojawieniu się Niemców, wraz z jej przyczynami, następstwami i rozmaitymi innymi okolicznościami.
Obliczając poniesione przez swoje gospodarstwo straty, także straty w ludziach, Ślimak zapytuje: „Co z tego, że zostanie grunt, jak ludzie na nim wyginą?” (s. 467). I odwrotnie: „Jeszcze Polska nie zginęła, póki my żyjemy…” – odpowiadamy.
Przeczytajcie o tym, jak to dzielna Jagna Ślimakowa – bo to ona, Matka-Polka, a nie jej mąż, przesądziła o polskim sukcesie w całym tym sporze – ostatkiem sił wstaje z łoża boleści, odnajduje męża w niemieckich zabudowaniach pośród zimowej nocy, zaklina go na wszystkie świętości, aby dziedziny ojcowej nie sprzedawał, i jak on jej to zaprzysięga; jak potem razem wracają do spalonej zagrody i jak ona kładzie się z pomocą Ślimaka na wyścielonym sianem legowisku w ocalałej z pożaru stajni, aby tam już umrzeć, na swoim. I umiera. Ślimak chce umrzeć także.
I tu Pan Prus wprowadza dwie nowe postacie – Żyda nędzarza oraz samego księdza proboszcza. Z udziałem po kolei tych dwóch, a po nich i innych osób, jak ręką odjął, w „polskim obozie” rozkwita nagle zgoda, pomyślność, wzajemne dogłębne zrozumienie, owocna współpraca, a nawet przyjaźń; Ślimak zaś zostaje uratowany i więcej jeszcze, niźli tylko uratowany. Dość powiedzieć, że ten wredny Grzyb staje się nagle dobrodziejem, a nawet, po upływie żałoby po Jagnie, szwagrem Ślimaka. Nie do wiary!
Niemcy, postrzegani dotąd jako tak bardzo potężni, stali się raptem ofiarą całego zatargu, musząc opuścić miejsce nad Białką. Grzyb przepraszał Ślimaka, Ślimak Grzyba. Ten ostatni zauważył na temat Niemców, jak mu to ksiądz był wcześniej podpowiedział, że mianowicie „wywróciły się bestie na dziesięciomorgowym chłopie, z wielką swoją ambicją!… Za to samo, Ślimaku, warciście łaski Boskiej i przyjaźnie ludzkiej” (s. 505). Wypowiadane jest to nad ciałem zmarłej dopiero co Jagny, zaś Grzyb wciąż jeszcze nie rozumie, że to zwłaszcza jej – chociaż oboje się nawzajem nie lubili – zawdzięcza on cały ten swój sukces.
Owszem, Żyd Josel został na miejscu, a co z nim dalej, tego Pan Prus już nie wyjawia.
Jesteśmy Polakami, w Polsce. Niech się tam Niemcy (i rozmaici inni obcy) – jak powiada Ślimak – „swarzą między sobą i z Żydem” (s. 392). To ich sprawa, nie nasza. „Anim ja ich namawiał, żeby tu leźli, ani chcę ginąć dla ich dobra” (s. 393).

* * * * *

Zapewne dlatego „Placówki” (także podobnej co do swej wymowy „Anielki”) nie ma obecnie na liście lektur szkolnych, że jest ona, tak po prawdzie, świetną przypowieścią o rzeczywistym antypolskim spisku i o karygodnym braku elementarnego nawet porozumienia pomiędzy Polakami, będącym wszakże owego spisku wiodącym elementem. A dla uwolnienia się sił polskich potrzeba tak niewiele, o czym z „Placówki” także się dowiadujemy. Potrzeba przede wszystkiem zrzucenia jakiejkolwiek zależności od obcych, co przecież nie jest w ostatnim polskim trzystuleciu postulatem nowym; w pierwszej zaś kolejności zrzucenia zależności i pośrednictwa w dziedzinie polsko-polskiego komunikowania się. Potrzeba też prawdziwego swojskiego gospodarza, co także wiadomo od wielu pokoleń. Potrzeba polskiego właściciela, więc i restytucji zagrabionego w XX wieku mienia. Zatem – wszystko wiadomo, bo wszystko już było.
Czyżby więc nie była to literatura dla dzieci i młodzieży? Bynajmniej. O dziatwo polska, o młodzieży polska – czytaj „Placówkę” i ucz się! Ale czytaj… uważnie! To bowiem, cośmy wyżej przywołali, to wcale nie wszystko. Powieść ta, wszakże nie ona jedna, zawiera przecież wiele innych smaczków, jakie przez te minione półtora stulecia od jej napisania ani nie ustąpiły, ani nie zwietrzały. Raz jeszcze zachęcamy do lektury.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!