Felietony

447 TO WCALE NIE WSZYSTKO – CZĘŚĆ CZWARTA

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

I prawie wszyscy oni – ci obcoplemienni nachodźcy w Polsce dzisiejszej – są młodzi, w wieku rozrodczym; gdy społeczeństwo polskie-miejscowe starzeje się i kurczy, z przyczyny między innymi szerzącej się w jego młodszych warstwach jakże głupiej i rozpustnej ideologii „singlizmu”.

W warstwach starszych też, skoro starsi w swym wygodnictwie głoszą, że „młodzi są już dorośli” i że „do życia ludzi dorosłych nie wolno się wtrącać”. Jak to – nie wolno? A „Grzeszących upominać”, a „Nieumiejętnych pouczać”? Skoro do tego wzywa „Mały Katechizm”…

„Dziewięć grzechów cudzych”; i tam czytamy, że nie wolno, między innymi: „Na grzechy cudze zezwalać”, „Milczeć, widząc cudze grzechy”, „Mogąc, nie zapobiegać cudzym grzechom”… Bo w przeciwnym razie tenże cudzy grzech spada także i na nas. Księża wszystkich czasów tak właśnie uczyli. Dzisiejsi milczą… To i świeccy sami siebie pozwalniali z obowiązku…

Opowiadaniom o tu jedynie przejściowym pobycie obcoplemieńców, o ich swoistym tranzycie na Zachód („bo Czeczeni z lat 90. też tam z Polski powyjeżdżali”) nigdy nie wierzyliśmy i mieliśmy rację. W sobotę lub niedzielę spacerujemy po Warszawie pośród młodych par z małymi dziećmi rozmawiających, coraz głośniej, więc i śmielej, po rosyjsku lub ukraińsku; a te pary ciemnoskóre, też z małymi dziećmi, rozmawiają oczywiście w swoich własnych językach. „Efekt językowy” nasila się zwłaszcza w dzień świąteczny (ostatnio Boże Narodzenie AD 2019), zwłaszcza w miejscach takich jak Łazienki Królewskie, ale i na mieście w ogóle. Polacy siedzą w takim dniu, jak się godzi, po domach przy świątecznym stole, zgodnie z kalendarzem gregoriańskim; a Łazienki są w tym czasie wcale nie puste, jak jeszcze do niedawna, lecz już w całości oddane obcoplemieńcom.

Ludzie ci nie pochodzą bynajmniej z obszaru cywilizacji – nazwijmy ją tu – naszej, europejskiej, zachodniej, post-łacińskiej, czyli z krajów Unii Europejskiej, do której i Polska należy. Ogromna większość z nich, jak się rzekło, przybyła z terenów byłego bezbożniczego Związku Sowieckiego, jaki się był rozwinął na bezkresnych przestrzeniach objętych dawniej i teraz przez inne niż nasza cywilizacje. Z innych cywilizacji pochodzą także ci pozasowieccy już Azjaci, czy Afrykańczycy.

Absurdalna ideologia „multi-kulti” przenika też już do wypowiedzi polskich księży katolickich, w tym również tych parafialnych, jakich my nazywamy duchowieństwem „frontowym”. Nawet w mówieniu o, jakkolwiek prowadzonej, „pomocy dla chrześcijan Bliskiego Wschodu” kryje się obłuda. Owszem, to słuszne, aby, na miarę naszych skromnych możliwości pomagać poszkodowanym „tam na miejscu”. Przecież jednym z celów wojen tam prowadzonych jest wyrugowanie stamtąd chrześcijaństwa – tego najstarszego, o korzeniach wprost apostolskich – co jego nieprzyjaciołom w części się już powiodło. Lecz szeregowy Polak słuchając takich wezwań jest nadal przekonany, że pomoc ma dotyczyć ludzi wyznających religię tę samą, co jego własna; lecz to przecież nieprawda, o czym duchowieństwo i massmedia konsekwentnie milczą.

Wyznań chrześcijańskich jest na Bliskim Wschodzie wiele, a katolicy (obrządków wschodnich) stanowią pośród tamtejszych wyznawców Chrystusa mniejszość. Są tam wszakże chrześcijańskie wspólnoty z dawna uznawane przez Kościół Katolicki za schizmatyckie lub heretyckie; są i uznawane za takie przez Cerkiew Prawosławną (Bizancjum).

Zresztą, przyznajmy to wszyscy uczciwie, że o chrześcijanach na Bliskim Wschodzie – że tacy w ogóle tam istnieją, a nie sami tylko muzułmanie – dowiedzieliśmy się dopiero przy okazji wojny w Iraku. Bardzo nieliczni z nas w tymże czasie poznali trochę więcej na ten temat z wydanego w roku 2003 przez księży Jezuitów albumu pod jakże wymownym tytułem: „Zapomniani bracia. Ginący świat chrześcijan Bliskiego Wschodu”. Ginący, właśnie teraz, w epoce „postępu”, „masowej komunikacji”, „tolerancji”, „pluralizmu” itd. Chociaż trwał przez całe Dwa Tysiące Lat, z tego aż blisko półtora tysiąca pod rządami muzułmańskimi – arabskimi, perskimi, tureckimi…

Z tego samego 2003 roku pochodzi pallotyńska edycja bogato ilustrowanego przewodnika-gawędy autorstwa Polki zamężnej za syryjskim chrześcijaninem, zatytułowanego po prostu: „Aram znaczy Syria”. Mój Boże! Przecież teraz wiele z opisywanych tam zabytków najwyższej światowej klasy, lecz także tych o największym znaczeniu dla Naszej Świętej Religii, leży w gruzach zniszczone przez dzikich barbarzyńców, i to bynajmniej nie jakichś z dawno minionych wieków (chociaż wtedy też niszczono), lecz dzisiejszych, jak najbardziej nam współczesnych, sprawców bezpośrednich i pośrednich, grasujących tam, na miejscu lub wydających rozkazy z eleganckich gabinetów znajdujących się gdzieś daleko, na trzydziestym piętrze jakiegoś brzydkiego wieżowca-apartamentowca.

Lecz dlaczego piszemy o Wschodzie? Piszmy o Polsce. Obecna kolonizacja odbywa się tu na trochę innych zasadach, aniżeli ta słownikowa (patrz wyżej, w części poprzedniej). Przyznacie sami, że w dzisiejszej sytuacji mówienie o „zasiedlaniu terenów przez emigrantów z metropolii (…) jako objawie ekspansji jednych krajów w stosunku do innych” jest nieadekwatne.

Mówiliśmy wyżej o majątkowej i gospodarczej, rabunkowej i jak tylko się da, utajonej „okupacji inaczej”. Tak więc mamy dziś w Polsce równoczesną z tamtą „kolonizację inaczej”. Owszem, jest gdzieś na szerokim świecie ta jakaś tajemnicza eksterytorialna „metropolia” wywołująca tęże kolonizację-ekspansję, finansująca ją i wypychająca ku m.in. naszej części Europy kolejne gromady ludzi z bliżej i dalej położonych krajów, ale właśnie i ona jest ukryta, zatajona i z tego powodu nazwiemy ją „metropolią inaczej”. O osobach niektórych spośród tych miliarderów-frontmanów zapewne mających z nią związek wydaje się nawet książki w dużych nakładach i wspomina o nich co jakiś czas w telewizji, i nawet mówi się o ich sprawstwie takich czy innych wydarzeń, również o uruchomionych w związku z tym potężnych kwotach. Lecz na tym ogląd medialny się kończy.

Czy konieczne, potrzebne i niezbędne jest atoli poszukiwanie owej „metropolii inaczej”, prowadzone właśnie w tym kierunku ku obronie przed skolonizowaniem Polski przez cudzoziemców-obcoplemienieńców? Wszyscy oni pochodzą przecież z konkretnych państw i posiadają (powinni posiadać) paszporty wydane przez władze tych państw.

Zamiast koniecznie szukać po szerokim świecie owej „metropolii inaczej” (co jednakże też warto robić), zawsze można uznać – mądry Polak po szkodzie – że takiej ludnościowej „ekspansji” prowadzonej „w stosunku do Polski” na przykład przez Ukrainę, Bangladesz czy Izrael my sobie nie życzymy i żeby tamte i inne jeszcze państwa zabierały stąd swoich obywateli.

A jeśli ktoś spośród owych obcych zdążył już w ostatnich latach ciupasem uzyskać polski paszport, więc polskie obywatelstwo, stało się to w wielu przypadkach na pewno z naruszeniem prawa, więc takie obywatelstwo łatwo można unieważnić.

Pamiętajmy albowiem o tym, że taki „nowy obywatel” też w polskich wyborach głosuje, a nawet kandyduje – taki to on już jest ochoczy, zuchwały, nieskromny, bezczelny…

Pierwszym zaś krokiem ku uwolnieniu Polski spod obecnej gwałtownej kolonizacji będzie usunięcie wszystkich przywilejów dla cudzoziemców, zawartych w ostatnich latach w owych ustawach „socjalnych”-rozdawniczych, jak m.in. „500+”, „matka-4+”, „zamiana użytkowania wieczystego na własność” itp. (pisaliśmy o tym stosunkowo niedawno). Owszem, uwolnić by się też trzeba spod władzy tych naszych współrodaków, którzy owym cudzoziemcom z naszej kieszeni tych przywilejów tak hojnie nasypali. Koszta zaś całej operacji niech ponoszą oni, właśnie ci rodzimi winowajcy. Problem tkwi w tym, że koszta owe narosły już tak wysokie, że ci winowajcy mogą się nie zdołać do końca wypłacić, nawet jeśli się zawczasu nakradli.

I nie ma dziś „polskiego generała Franco”, który by podjął tę dwadzieścia lat trwającą budowę Sanktuarium w Dolinie Poległych i dał politycznym winowajcom-skazańcom możliwość odkupienia swych win przy budowie tegoż świętego miejsca (jeden dzień pracy tamże za dwa dni więzienia). Pewien starszy pan atoli już w latach 90. XX wieku postulował, aby pewien ówczesny „polski” wicepremier do spraw gospodarczych tak właśnie odkupywał swoje urzędowanie; lecz o tym dygnitarzu i o jego współpracownikach-współwinowajcach trwa cisza w massmediach, od dawna.

Owszem – ktoś powie – mamy takie czasy, że kolonizuje Polskę kilka zwłaszcza narodowości, o których rodzimych państwach poza tym oficjalnie nie wiadomo, jakoby one prowadziły wobec naszego kraju „ekspansję”. To nie ma znaczenia, gdyż ważne są skutki, a te ogląda i wysłuchuje każdy z nas na ulicy. „Po owocach ich poznacie”. Zresztą – ten ktoś będzie snuł dalej swój wywód – na tej zasadzie także Polska po roku 2004, i przecież nie ona jedna, przeprowadziła tego rodzaju ekspansję na kilka krajów Zachodu, a zwłaszcza na Wielką Brytanię. A więc – jak przekonują tego rodzaju mędrkowie – „jest przecież sprawiedliwie” – my jedziemy do kogoś, ktoś inny przybywa do nas.

Otóż nie, nie jest i nie będzie, dopóki dla nas najważniejsze nie stanie się dobro naszej własnej Ojczyzny. „Za Wiarę i Ojczyznę” – czytamy na mogiłach naszych bohaterów i męczenników. Bo Polska nie jest żadnym domem zajezdnym, ani tym bardziej… publicznym (ale z niej taki robią, że wspomnimy owe masowe weekendowe wycieczki zepsutych mężczyzn z Zachodu do Królewskiego Krakowa; o… co za hańba!).

O Brytanio, co się z tobą stało, że znalazło się u ciebie – w metropolii, nawet nie w koloniach (bo ich już formalnie nie ma) – miejsce dla tych ponoć trzech milionów wschodnich Europejczyków, w tym ponoć prawie miliona Polaków?!

O Polsko, co się z tobą stało, że znalazło się u ciebie miejsce dla tej ponoć już ponad trzymilionowej rzeszy ludów postsowieckich i azjatyckich, w większości zaś Ukraińców obydwu używanych przez nich języków?!

Wyraźny „shift” ze Wschodu na Zachód. Był już kiedyś taki, u schyłku starożytności, nazywany wielką wędrówką ludów:

„W połowie IV w. katastrofalna posucha wypaliła pastwiska w stepach środkowej Azji, zmuszając koczujące tam ludy do przejścia na inne obszary. Tak więc Hunowie, lud pochodzenia turskiego (sic!), wtargnęli na stepy nadwołżańskie i stamtąd posunęli się rychło ku Morzu Czarnemu. Ludność miejscową zamieniali w niewolników, a w razie oporu – tępili bezlitośnie. W r. 375 Hunowie przekroczyli Don i zadali ciężką klęskę sarmackim Alanom oraz wschodniemu odłamowi Gotów – Ostrogotom. Rozgromione plemiona uległy rozproszeniu. Część schroniła się w górach Krymu, część poddała się jarzmu najeźdźców, reszta zaś poczęła się cofać w panice ku zachodowi, szerząc przerażenie wśród tamtejszej ludności. Pod wrażeniem groźnych wieści zachodni odłam Gotów – Wizygoci, zajmujący ziemie dzisiejszej Besarabii (między Dniestrem a Prutem – M.D.), porzucili swe siedziby i ruszyli nad Dunaj, prosząc w r. 376 o azyl w granicach Cesarstwa” (Tadeusz Manteuffel, „Historia powszechna. Średniowiecze”, Warszawa 1968, ss. 34-35).

Bądźcie pewni, że przywódcy wzmiankowanej tu przez nas „metropolii inaczej” też dobrze znają tę historię, i inne podobne.

Późniejsze, w średniowieczu i w epoce wczesnonowożytnej, tatarskie i tureckie najazdy na Węgry i na Polskę oraz ekspansja ze Wschodu na Morze Śródziemne, były dalszym refleksem tego zjawiska (sami Węgrzy też przecież przyszli ze Wschodu).

Dzisiaj atoli bodziec do ruchu tych wielkich mas ludzkich w kierunku Europy nie pochodzi – jak sądzimy – ani ze Wschodu, ani z Południo-Wschodu, ani z Południa (Afryka). Żadna szczególna szarańcza się na tamtych bezkresnych obszarach ostatnio nie podniosła (zarazem jednak przyrost naturalny wśród tamtych ludów odnotowano w ostatnich czasach potężny). Suszę zaś mamy teraz tu, niestety, w Polsce. Owszem, przyniesione do tamtych dalekich krajów wojny sprzyjają podjęciu przez wielu ludzi decyzji o opuszczeniu swoich stron. Migracja ta jest bowiem sztucznie stymulowana i nawet finansowana, o czym – o dziwo – co pewien czas niejasno przebąkują massmedia, i to te o najszerszej oglądalności, epatując nas widokami np. luksusowych wielkich pontonów wypełnionych czarnymi ludźmi ubranymi – wszyscy! – w ratunkowe kamizelki, a po tym widokami wielkich stosów tych nikomu już nie potrzebnych kamizelek, piętrzących się na nieszczęsnej wyspie Lesbos.

Naturalny bodziec do podjęcia i sztucznego popchnięcia tamtego wielkiego ruchu migracyjnego tkwi w Europie, w poszczególnych jej krajach, w ich kryzysie demograficznym, obyczajowym, kulturowym, cywilizacyjnym, religijnym wreszcie, bo akurat nawet nie gospodarczym. Ani przyroda, ani życie społeczne nie lubi próżni. A (względna) próżnia przyciąga żywotny potencjał, podobnie jak niegdyś amerykański Dziki Zachód, na przykład.

Na pustoszejące, acz wciąż cieszące się dostatkiem tereny takiej, wymienionej wyżej, Wielkiej Brytanii lub Polski (tu dostatek też jest, pomimo że względny) cisną się tłumy przybyszów z dalej lub bliżej (Ukraina) położonych części świata.

Podobnie działo się w epoce upadku Imperium Romanum, kiedy to:

„Wystąpienie Wizygotów przerodziło się bowiem z buntu ‘sprzymierzeńców’ w najazd barbarzyńców. Przez odsłoniętą granicę naddunajską wschodnie prowincje Cesarstwa zalewały coraz to nowe fale Germanów uchodzących przed Hunami. (…) Sposób wynagradzania ‘sprzymierzeńców’ polegał (…) na przyznawaniu prawa (…) gościny, która uprawniała do zabierania cywilnej ludności jednej trzeciej (sic!!!) domostwa na kwaterunek oraz jednej trzeciej plonów na utrzymanie. Prawo powyższe interpretowano niejednokrotnie w ten sposób, że wywłaszczano na rzecz ‘sprzymierzeńców’ trzecią część ziemi posiadanej przez miejscową ludność. (…) Między ‘sprzymierzeńcami’ a ludnością wywłaszczaną z ziemi dochodziło na tym tle do konfliktów. Były one potęgowane przez przeciwieństwa natury wyznaniowej. Oto bowiem, gdy chrześcijańska ludność miejscowa wyznawała w olbrzymiej większości katolicyzm, to przybysze germańscy byli z reguły arianami. Na ruchliwość Wizygotów wpływały również i względy polityczne. Oba bowiem zwalczające się w Cesarstwie stronnictwa wykorzystywały przeciwko sobie ‘sprzymierzeńców’, kierując ich na sporne tereny” (ibidem, ss. 35, 37).

I tak dalej, coraz szerzej po ówczesnej Europie. Nic nowego pod słońcem. Wszystko już było. Dzisiaj otwarcie się zapytuje, czy taki np. Wrocław „jest jeszcze Polski”?

Co to dalej będzie? Przypomnijcie sobie, jak to w roku 2015 i później straszono nas w mediach akurat Syryjczykami, którzy mieli nadciągać z odległej Syrii właśnie, czyli z południa (południo-wschodu), a jeszcze głośniej o rozmaitych ciemnoskórych ludziach niesprecyzowanego pochodzenia (Azja czy może Afryka?), obowiązkowo bez paszportów, lecz z telefonami komórkowymi i nie wiadomo skąd otrzymanymi kwotami pieniędzy.

I to jest właśnie dzisiejsza „broń” stosowana przez ową tajemniczą „metropolię inaczej”: czysto instrumentalnie przez nią traktowane gromady ludzkie, często anonimowe (czyli trudne do identyfikacji), dosłownie przepędzane z kraju do kraju, a nawet z kontynentu na kontynent, w celu zniszczenia (dokończenia zniszczenia) cywilizacji w miejscu docelowym, konkretnie zaś tego, co jeszcze zostało z kwitnącej ongiś cywilizacji łacińskiej. Proste? Jak to niszczenie będzie wyglądało, i czy się powiedzie, to się okaże. Sposobów jest kilka, lecz warunek brzegowy jeden – aby ten masowy ludzki zaczyn dotarł do kraju lub regionu docelowego, tam się rozprzestrzenił i rozmnożył (przepraszamy za ten język, lecz chcemy możliwie tak oddać tę przez kogoś zaaranżowaną sytuację, jak ją rozumiemy).

Sami ci ludzie, ci przepędzani, no cóż… Nie muszą wcale nawet wiedzieć, ani rozważać, czy są oni narzędziem w czyichś rękach, czy nie… Są młodzi, każdy z nich ma jakieś swoje plany życiowe, ktoś im umożliwił taką wyprawę życia – jak Polakom ten masowy exodus do nieosiągalnej do niedawna, wymarzonej Wielkiej Brytanii – więc korzystają.

O owych „Syryjczykach”, którzy do Polski szczęśliwie nie dotarli, w polskojęzycznych massmediach było głośno, lecz o równolegle trwającej rzeczywistej inwazji z Ukrainy media milczały, tak że szeregowy Polak o jej skutkach dowiadywał się samodzielnie i organoleptycznie, wychodząc z własnego domu na ulicę (o czym wzmiankowaliśmy już wyżej). Stare to powiedzenie, że „pierwszą ofiarą wojny jest prawda”. Bo o wojnie tu przecież mówimy, lecz o „wojnie inaczej”.

Polskojęzyczne massmedia przez długie miesiące, o ile nie lata rozprawiały o tym, czy Unia Europejska lub nawet przywódcy niektórych krajów członkowskich tejże mogą Polsce nakazać „przyjęcie imigrantów”, czy nie mogą. Jednocześnie władze Polski głośno poczytywały sobie za zasługę (sic!), że one przecież już przyjęły mnóstwo imigrantów, „z ogarniętej wojną Ukrainy” (jakby była mowa o roku 1919-1920 lub o okresie 1941-1944) i że to je zwalnia z przyjmowania tychże z innych kierunków. Dzisiaj o tych innych kierunkach cisza, jak i o wielu innych sprawach poruszanych w niniejszej serii artykułów; o „wojnie na Ukrainie” też jest cicho od dawna, nawet o „wojnie w Donbasie” (a to przecież w zaaranżowanych przed kilku laty okolicznościach nie to samo, co „na Ukrainie”).

W tym samym czasie Wielka Brytania zdecydowała o wystąpieniu z Unii Europejskiej – tzw. Brexit. Zważcie więc i na to – nie wiemy jak to było i jest podawane w mediach obcojęzycznych – że polskojęzyczne massmedia nie prowadziły rozważań takich jak powyższe na temat owych milionowych mas najnowszych wschodnioeuropejskich imigrantów przebywających w Wielkiej Brytanii. Innymi słowy – nikt w polskojęzycznym przekazie ani na chwilę nie kwestionował, że Brytyjczycy, jeśli tylko zechcą, mogą tych wszystkich (z najnowszej emigracji) Polaków, Rumunów, czy Czechów z dnia na dzień wyrzucić ze swego kraju, i nikt „na forum międzynarodowym” Brytyjczykom z tego powodu złego słowa nie powie. Ot, co!

Czy i Polska zatem, tak z dnia na dzień, może sobie „bezkarnie” zdecydować – gdyby się ośmieliła – o wyproszeniu z jej terytorium owej kilkumilionowej już rzeszy nachodźców (sic!), jaka tęże Polskę – niezależnie od indywidualnych intencji każdego z nich – gwałtownie kolonizuje już od najmniej czterech lat? Tylko czterech! To dobrze, bo to oznacza, że jeszcze nie jest za późno!

No i teraz rozbrzmiewa – godna osobnego opracowania – problematyka rynkowa i gospodarcza, przed którą ponoć musi w naszych czasach koniecznie „zginać się każde kolano”. Wcale nie musi!

Jak i w wielu sprawach tu poruszanych, tak i w dziedzinie tzw. rynku pracy nikt nie przedstawia naukowych (sic!) i zarazem w przystępnej formie sporządzonych sprawozdań o tym, czy owa wielka, a zwłaszcza tak bardzo jak obecnie wielka rzesza obcoplemiennych przybyszów-nachodźców jest rzeczywiście „potrzebna polskiej godpodarce”, czy nie jest. My twierdzimy, że nam ich nie potrzeba. Oto mijały „dziesięciolecia gwałtownej polskiej transformacji”, jedno po drugim, a słówka w mediach o jakimkolwiek nadmiarze „miejsc pracy” nikt u nas nie pisnął. Owszem, kraj nasz przez długie okresy dręczyło bezrobocie, także i dwucyfrowe, szerzące się również wśród młodzieży – lecz akurat tego zamilczeć się nie dało.

Ale i nie zdołano zamilczeć tego – doniesienia, nie jednego tej treści, właśnie sprzed czterech-trzech lat – że np. gdzieś w lubuskiem z dnia na dzień zwolniono całą załogę wytwórni mebli, złożoną z miejscowych doświadczonych w swym fachu obywateli-Polaków, po czym zastąpiono ją, w całości, Ukraińcami-nachodźcami! Tak na marginesie: Czy postsowiecki wszakże Ukrainiec jest rzeczywiście lepszym meblarzem od Polaka? Skąd on to ma?

Czy już zapomnieliście o rozpowszechnionym w czasach PRL-u określeniu pewnej kategorii przedmiotów-towarów – „ruska chała” (przy której nawet dzisiejsza „chińszczyzna” prezentowałaby się nieco lepiej). Atoli w czasach PRL-u popadliśmy w grzęzawisko także i „polskiej chały”, lecz przecież nie wszędzie i nie we wszystkich dziedzinach (sic!). Jednakże świadomość bycia zdanym na „polską chałę” jednak bolała, bardzo!

Kto z uwagą słuchał tamtej historii o wytwórni mebli w lubuskiem, i jej podobnych, pytał czy właścicielem tamtego zakładu jest aby Polak, czy może po prostu Niemiec (lub inny obcoplemienny przedsiębiorca-nachodźca). To tak jak w opisywanej kiedyś przez nas firmie „cateringowej” rozwożącej posiłki na zamówienie na terenie Warszawy – wszystko tam jest niepolskie, począwszy od restauracji (ulokowanych wszakże w Warszawie), z jakich pochodzą te posiłki, aż po rowery i skutery, na jakich jeżdżą ciemnoskórzy kulisi; oczywiście poprzez właścicieli, którzy urzędują chyba nawet za oceanem (i nie jesteśmy pewni, za którym).

I to się nazywa dziś „rynek polski”, w tym i „polski rynek pracy”. Przypomnijcie sobie przywołany przez nas przykład Chin sprzed dobrze ponad stulecia (w części drugiej). Tam przynajmniej siła robocza, wszakże tania, była jednak rodzima chińska (podobnie i dzisiaj, jak nam donoszą); eksploatowane przez obcych surowce i materiały też były miejscowe chińskie i tanie – o to wszakże chodziło kapitalistom-przybyszom!

Lecz dziś w Polsce… Trzeba by poszukać, czy aby ta lub inna np. montownia samochodów (lub czegokolwiek innego) ma jeszcze w sobie jakikolwiek komponent polski (pracownicy?), czy upodabnia się już ona pod omawianymi tu względami do owej wspomnianej dopiero co firmy „cateringowej”. Opowiadano lub nawet pisano w mediach (kto to był tak odważny?) o pewnym czynnym dziś w Polsce koncernie mleczarskim, który wprawdzie wypuszcza serki i twarożki „made in Poland”, lecz zrobione z mleka przywożonego tu z krajów Zachodu (sic!). No, żebyśmy nawet w mleczarstwie dali się tak haniebnie wziąć za pysk (piszemy to bez cudzysłowu!)!

Pracownicy-Ukraińcy mieli być tańsi od Polaków, co miało wszakże zwiększać cenową konkurencyjność wyrobów zatrudniającego ich przedsiębiorstwa. Lecz wkrótce to same najwyższe władze w Polsce zaczęły przebąkiwać o tym, że „płace wszystkich pracowników powinny być takie same, bez względu na narodowość”. No i w wielu miejscach już są, lecz nie wrócili tam bynajmniej pracownicy-miejscowi-Polacy, lecz pozostają tam zatrudnieni owi Ukraińcy, i inni nachodźcy-obcoplemieńcy, już nie tańsi.

No i co? Jest wojna? Cicha i sekretna. Czy jej nie ma? Wojna gospodarcza – takie określenie historia też dobrze zna. Wojna demograficzna. Zasiedlanie cudzych terytoriów.

W czasie niemieckiej okupacji, w okresie drugiej wojny światowej, niemiecki przedsiębiorca-nachodźca-okupant (a ponoć także wywiadowca) Oskar Schindler zatrudniał w pewnej krakowskiej fabryce zrazu pracowników-Polaków. Ale, od pewnego czasu zaczął przyjmować Żydów – i stąd „świat” ma ową „Listę Schindlera”. Ale, ale… Co się stało z owymi Polakami-Krakusami, z fabrycznej pracy utrzymującymi swoje rodziny w tamtych trudnych, okupacyjnych, niebezpiecznych, biednych i nędznych czasach? Żeby zatrudnić Żydów, ten cały Schindler musiał uprzednio zrobić dla nich miejsce, więc usunąć Polaków. I z tego powodu my dziś powinniśmy zażądać jakiejś „drugiej listy Schindlera” w celu uzyskania odpowiedzi na pytanie, co się dalej działo z tamtą zbiorowością polskich pracowników i członków ich rodzin. Nas to właśnie interesuje. A co? Nie wolno?

Innymi słowy – także w tej sprawie, jak i w każdej innej, dopraszamy się o źródłową naukową monografię, napisaną z możliwie skrupulatnym zachowaniem tzw. wymogów warsztatowych. Tylko tyle i aż tyle.

No więc dziś po całej Polsce – lecz wciąż mało o tym wiemy, gdyż polskojęzyczne massmedia milczą, a ludzie między sobą jakoś przestają wymieniać takie, jakże ważne, życiowe informacje – na nasz polski koszt mamy coraz więcej takich firm i innych instytucji w rodzaju „Schindler’s Factory”, w których miejscowi Polacy, na ziemi polskiej, w Państwie Polskim, są już tylko – przepraszamy za określenie – ludzkim nawozem dla obcych interesów (i w tym celu nawet już nie muszą emigrować do obcych krajów, by tam być nacją najniżej opłacaną-wynagradzaną „wśród narodów świata”). Lecz wielu z nich sprawy nawet sobie z tego nie zdaje, a z życia, i z pensji, troszkę wyższej niż ta zatrudnionego gdzie indziej szwagra, jest bardzo zadowolonych; a gdy dodamy „500+” i inne tego rodzaju ucieszki, i jeszcze telewizyjny „Sylwester Marzeń w Zakopanem”, to ho, ho, ho…

I jeszcze ta sztucznie wywoływana drożyzna – aby Polaka nie stać było na zakupienie w swoim mieście mieszkania lub działki – i aby nie stać go było na zareklamowanie w Polsce, w przestrzeni publicznej, swojego polskiego wyrobu-produktu-towaru – i aby nie miał on gdzie bezpiecznie i korzystnie ulokować swoich uczciwie zarobionych pieniędzy… I tak dalej i dalej, że o owym niewytłumaczalnym (?!) wzroście cen jedzenia w sklepie już nie wspomnimy.

„Mane – tekel – fares”. Czy to już? Uchowaj Panie Boże!

c.d.n.

Marcin Drewicz

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!