Czy wydana w zeszłym roku (2018) książka autorstwa Sławomira N. Goworzyckiego zatytułowana „Kobiety-Rewolucja-Kaznodziejstwo” przyjęła się w narodzie, tego nie wiemy.
Dla zilustrowania swoich poglądów autor przywołuje tam – pośród wielu innych – scenkę zaobserwowaną w dzienniku telewizyjnym relacjonującym kolejną uliczną paradę tak zwanego dziś LGBT (aczkolwiek ta narzucana nam obecnie nazwa jest tak nowa, że w tekście Goworzyckiego jeszcze nie występuje!). Oto publicznie, na ulicy, przed kamerami i – uwaga! – pod ochroną policji uczestniczący w paradzie mężczyźni, zwykle w parach, wykonują gesty „potocznie uważane za lubieżne i nieprzyzwoite”; kobiety także, zatem: mężczyzna z mężczyzną i kobieta z kobietą. Goworzycki zauważa, że cały – powtarzamy – nie w części, lecz cały kontratak normalnego społeczeństwa, tzw. heteroseksualnego, skierowany jest przeciwko temu właśnie: przeciwko propagandzie tzw. z grecko-łacińska homoseksualizmu. Protestują świeccy i duchowni katoliccy, dostojnicy, redaktorzy i zwykli obywatele, ale owe „parady LGBT” pomimo to, jedna po drugiej, „w majestacie prawa” nadal przemierzają ulice kolejnych, tym sposobem w swoisty sposób gwałconych polskich miast.
Na żadne inne zagrożenia w dziedzinie ludzkiej płciowości uwagi się już dziś w obiegu publicznym nie zwraca, oprócz osławionej „aborcji”, gdyż o głośnej jeszcze do niedawna „antykoncepcji” jest jakby coraz ciszej. I nic dziwnego, skoro w okolicznościach homoseksualnych – jak poucza biologia – „koncepcja” wystąpić nie może, to i „antykoncepcja” nie ma racji bytu; zresztą „aborcja” też nie.
Jak by nie patrzeć, celem wszystkich tych forsownie promowanych zjawisk, ponazywanych z grecka i łacińska, czy to „homo” czy „hetero”, ma być zaprzestanie rodzenia się dzieci tyleż w narodzie polskim, co i w innych narodach (zachodnio)europejskich, rasy białej, że o upadku ludzkich uczuć, i ludzkich cnót, tych opiewanych przez poetów wszystkich czasów, już nie wspomnimy. Po prostu – eksterminacja, masowa i powszechna śmierć (sic!) – by tak rzec – wsobna, gdyż bez wystrzału. No bo wystrzały i im podobne są przecież dzisiaj dla ludzi kulturalnych i nowoczesnych tak bardzo gorszące i oburzające.
W tym kontekście – że dodamy tu na marginesie – „żądanie adopcji dzieci przez homoseksualistów” jawi się jako pospolita zmyłka, ściema, zasłona dymna, temat zastępczy (jak i w ogóle cała ta ostatnimi czasy erupcja tematyki „LGBT”). No bo skąd miałyby się brać te biedne dzieci „do adopcji” wobec rozpowszechnienia wprawdzie códzołóstwa (tego „heteroseksualnego”, więc biologicznie płodnego), ale koniecznie sprzęgniętego właśnie z „antykoncepcją” i „aborcją”? Od pewnego momentu dzieci stałyby się – przepraszamy – „towarem deficytowym”, rozchwytywanym przez „pary heteroseksualne”, tak że dla „homoseksualistów”, których jest przecież bardzo mało, towaru tego by już nie starczyło.
Żeby było jasne – my tu żadnego z wymienionych zagrożeń nie lekceważymy, lecz staramy się jedynie znaleźć pomiędzy nimi proporcje, właśnie takie.
Także i otrąbiana ostatnio w massmediach (i w polskim Sejmie) „pedofilia” ma na celu, w rzeczy samej, okaleczenie małych jeszcze dzieci, psychiczne, a bywa że i fizyczne, tak aby dorósłszy nie były one zdolne – wszystko jedno z jakiego bezpośrednio powodu – ani do wydania na świat potomstwa, kolejnego pokolenia, ani do jego zbożnego wychowania (gdyby jednak w czysto biologicznym zakresie prokreacja im się pomimo wszystko powiodła). Ten sam uśmiercający następne i zarazem niedoszłe pokolenie cel ma owa skierowana do małych nawet dzieci seks-edukacja. Zadaniem stawianym teraz przez tajemniczych „onych” przed człowiekiem, na pewno przed europejczykiem, jest co najwyżej wyćwiczenie się w samozaspokajaniu, lecz już nie realizowanie Bożego wezwania: „Bądźcie płodni i rozmnażajcie się”. To „oni” będą się rozmnażać.
Jednym słowem: powrót do znanego z dziejów XX wieku obozu zagłady, ale powrót „inaczej”, w wielu przypadkach nawet bez wychodzenia z własnego domu. „Po owocach ich poznacie”.
Goworzycki pyta – że powrócimy do sceny owej parady propagatorów homoseksualizmu – czy owym osobom i grupom tak żarliwie protestującym „przeciwko LGBT” chodzi o to, aby uczestnicy parady, na zawołanie, zwolnili dotychczasowe homoseksualne uściski i zwrócili się, mężczyzna ku najbliżej stojącej kobiecie, a kobieta ku najbliżej idącemu mężczyźnie, po czym robili to samo, bezwstydnie, nadal publicznie i na ulicy, ale odtąd już heteroseksualnie, czyli nareszcie „prawidłowo”. I Goworzycki nadal, ani w polskojęzycznych massmediach, ani z polskojęzycznej „ambony” odpowiedzi nie otrzymuje. No bo jeśli chodzi tylko o to, aby „wyłącznie mężczyzna z kobietą”, to mielibyśmy tu do czynienia w rzeczy samej z sianiem zgorszenia „nieprawidłowego”, czyli homoseksualnego oraz „prawidłowego”, czyli heteroseksualnego. Tego ostatniego polska tzw. opinia publiczna, do cna sformatowana przez massmedia rozmaitej proweniencji i pertynencji, zdaje się dziś w ogóle nie rozpatrywać; pomimo że zapewne każdy dorosły Polak zetknął się z nim – ze zgorszeniem „heteroseksualnym” – bezpośrednio lub pośrednio w życiu codziennym (o czym przekonujemy dalej). I odwrotnie – o paradoksie! – wielu słusznie przestrzega przed zorganizowaną inwazją homoseksualnego tzw. LGBT, które to zjawisko, przecież co do ilości bardzo niewielkie, znane jest nam tylko z telewizora lub z alarmistycznych kazań i publikacji niektórych duchownych.
Mamy więc za zadanie toczyć swoistą walkę z cieniem, lekceważąc zarazem zagrożenia bez pośrednictwa telewizora obserwowane przez nas na co dzień. Kto to taki stawia przed nami to zadanie i zapędza do jego wykonywania? Tego nam „w telewizorze” nie mówią. Za zadanie stawia się przed nami obronę przed czymś, czego (z małymi wyjątkami) nie obserwujemy w codziennym naszym „realu”, lecz tylko w medialnym „wirtualu”. Jednocześnie nikt nawet nie nazywa tych coraz bardziej powszechnych wokół, w „realu”, patologii związanych z ludzką płciowością, starych jak sama ludzkość; a skoro nie nazywa to i przed nimi nie przestrzega.
Tak więc my tutaj, „dla równowagi”, podążając za myślą Sławomira N. Goworzyckiego, poprzestaniemy li tylko na rozważaniach prowadzonych w sferze normalnej, powszechnej, naturalnej, pospolitej, zwykłej, czyli z grecko-łacińska zwanej heteroseksualną. „Chłopak – dziewczyna – prawdziwa rodzina!”. Oby tak było! Oby nadal tak było!
Nie zależy nam, aby komuś ubliżać, ani kogoś wytykać, lecz na tym nam zależy, aby rzeczy ponazywać po imieniu. Jeśli ktoś powstydzi się, na razie tylko sam(a) przed sobą, rzeczy tu przez nas nazywanych, to jest to dobry objaw, coś jak Rachunek Sumienia i Żal za Grzechy. Ktoś taki jest więc na początku drogi do, pomimo wszystko, odzyskiwania swej ludzkiej godności (do której to kwestii powrócimy na końcu niniejszych rozważań).
Z powszechnie znanego słowniczka wydobywamy oto kilka pojęć o źródłosłowie i polskim, i obcym, od stuleci posiadających na gruncie polszczyzny wyraźnie zakreślone pola znaczeniowe; te którym chcemy tutaj poświęcić nieco więcej uwagi zaznaczamy liczbą. Owszem, jedno z tych pojęć jest nowe, usilnie narzucane nam dziś przez massmedia.
Oto one: 1) „singiel-singielka”; i ono właśnie jest obecnie narzucane, aby wyprzeć z powszechnej świadomości inną parę pojęć: „kawaler-panna”. Kolejne pojęcia to: „związek”, ale nie „radziecki”, lecz pojęcie stosowane by wyprzeć z powszechnej świadomości termin „małżeństwo”; analogicznie: „partnerzy” contra „małżonkowie”. Ale i 2) „konkubinat” jako – uwaga! – „związek partnerski” (to w wersji powszechnej – „heteroseksualnej”), gdyż pojęcia „konkubinat” autorzy czynni w dzisiejszych publikatorach (lecz także duchowni) najwyraźniej się wstydzą; może dlatego, że łaciny nie znają (jest to wyraz pochodzenia właśnie łasińskiego).
Kolejnych pojęć też się oni najpewniej wstydzą, więc ich unikają. Z „konkubinatu”, czyli, po ludzku rzecz nazywając, ze „związku nieślubnego”, a ściślej rzecz biorąc – „niesakramentalnego” urodzić się może potomstwo, które zwykle nazywało się 3) „bękart”. Jeszcze dwa pokolenia temu społeczeństwo, więc także i obcy przygodni ludzie, dbało o to, aby każde dziecko zostało ochrzczone, choćby tylko „z wody”, więc i bękarty także. Dzisiaj rośnie nam już sub-pokolenie coraz liczniejszych 4) „bękartów niechrzczonych”. Tak po prostu dziś jest! Jednocześnie nie słychać kaznodziejów, którzy by wyraźnie ludziom opowiadali – jak to czyniły minione pokolenia duchowieństwa – o tym, jakie nadzieje wiążą z niechrzczonymi bękartami i w ogóle z ludźmi nieochrzczonymi moce nieczyste i co na temat tych nieszczęsnych dusz głosi Święta Doktryna Katolicka (to jasne: aby je czym prędzej ochrzcić!!!).
Ale, w naszym słownikowym wyborze mamy jeszcze coś, a właściwie kogoś. Jest to znana w każdych czasach i jeszcze do niedawna z wiadomych powodów pospolicie pogardzana 5) „panna z dzieckiem”, sławiona przez dzisiejsze katolickie (posoborowe) duchowieństwo i stawiana za wzór jako bohaterka – dlatego że jest ona „nakierowana ku życiu”, że „nie stosowała antykoncepcji” i że się zatem „nie wyabortowała”. Zresztą, o tej antykoncepcji przecież osobom postronnym nic nie może być wiadome, jak to tam naprawdę było; może tabletka nie zadziałała…
O tym zaś, że owa „panna z dzieckiem” cudzołożyła z własnej i nieprzymuszonej woli, nie wspomina się dziś ani słówkiem. Bo w ogóle o Dziesięciorgu Przykazaniach, w tym o Przykazaniu Szóstym i o innych Prawdach Katechizmowych już się u nas nie słyszy. „Nowy Człowiek” – „Nowe Życie”. Owszem, ale będące następstwem świadomego i chętnego złamania Przykazania Bożego, tak jak świadomym i ochoczym było zerwanie przez Pramatkę Ewę owego jabłka z Drzewa Wiadomości Dobrego i Złego. Skoro nie o tym duchowni mówią, to co właściwie mają dziś oni ludziom do powiedzenia? Żyjemy, o dziwo, w trudnych czasach.
1) Single
Czyli, jak to rozumiemy, osoby „pojedyńcze”, swobodne „monady” – z osobna kobieta, z osobna mężczyzna. Byle tylko nie w „stałym związku” – tego kolejnego zastępczego pojęcia wziętego z przywoływanej tu przez nas nowomowy „oni” chętnie używają, aby tylko nie wykrztusić, że nie w „małżeństwie”. Wyraz „małżeństwo”, nawet już bez rozpatrywania, czy sakramentalne, czy nie, staje się dziś pomału zakazany. Na wcześniejszym etapie („mądrość etapu”) był zrazu wyśmiewany. Najpóźniej w latach 90. XX wieku zaczęły się w polskim społeczeństwie pojawiać młode kobiety, i to nawet wśród tzw. praktykujących katoliczek, które potrafiły wyśmiewać – właśnie wyśmiewać – młodzieńca za to, że on chciał się z daną dziewczyną właśnie „ożenić”, czyli zawrzeć z nią „małżeństwo”. Wtedy jeszcze był to powód do szyderstw, u wciąż jeszcze nielicznych; dzisiaj już jest to przyczyna niesmaku i zaniepokojenia, u coraz liczniejszych.
Wyraz „singiel(ka)” jest zatem wprowadzany, aby koniecznie odwrócić uwagę od pojęcia „małżeństwo” (oczywiście „heteroseksualne”, bo innego być nie może) wraz z całym jego przebogatym zasobem znaczeniowym (polem semantycznym). Przecież „panna” jest to nie tylko kobieta/dziewczyna „pojedyńcza” (ang. single), lecz zarazem taka, która (jeszcze) nie wyszła za mąż; a „kawaler” to taki mężczyzna, który się (jeszcze) nie ożenił.
Zauważmy tu przy okazji, że na gruncie „wojującego feminizmu” odwieczne polskie określenie „wyjść za mąż” już na poziomie językowym budzi sprzeciw. No bo jak i po co wyemancypowana, młoda, wykształcona, z dużego miasta (lub ta właśnie tu przybyła) „singielka”, i to jeszcze „na posadzie”, w dodatku „dobrze zarabiająca” i „z perspektywami” ma raptem „obniżać swój status” i stawać się jednak „niesamodzielną”, „uzależnioną”, a nawet „niewidoczną”, gdyż kryć się za kimś, za mężczyzną, czyli „wyjść za mąż”?
„Stary kawaler” i „stara panna” są to osoby w wieku więcej niż młodzieńczym, niekiedy już dość zaawansowanym, a niekiedy już starczym, które nigdy (sic!) nie zawarły związku małżeńskiego. Zauważmy, że semantyka wyrazu „singiel(ka)” takiego zastrzeżenia nie zawiera. Był(a) już, czy nie był(a) współmałżonkiem – to nie ważne. Tu liczy się owo zawsze i tylko „teraz” – że ktoś dzisiaj jest „singlem”, „stanu wolnego”, niezależnie czy, a jeśli tak, to ile razy dotąd się rozwodził (czyli zrywał więź małżeńską) lub „tylko” rozstawał się z dotychczasowym „partnerem”.
Ponadto, zwłaszcza panieństwo od niepamiętnych czasów łączone było z seksualną czystością, więc z dziewictwem, w biologicznym i obyczajowym znaczeniu tego pojęcia. Wobec kawalerów także stawiano takie oczekiwania, aczkolwiek – znowu biologia – określone postępowanie mężczyzny nie pozostawia śladów na jego ciele, inaczej niż to się dzieje w przypadku ciała kobiety.
Oczywiście, propagatorzy terminu „singiel(ka)” nie po to go forsownie wprowadzają do języka m.in. polskiego, aby akcentować czystość, skromność, wstydliwość, powściągliwość, wstrzemięźliwość i dziewictwo (ani to przedmałżeńskie, ani to na całe życie), a wręcz przeciwnie; w tym zdaniu sypnęliśmy garścią – dla odmiany – tych pojęć, jakie w polskojęzycznym obiegu medialnym, nawet tzw. katolickim, występują w obecnych czasach rzadko lub wcale.
2) Konkubinat
Dlaczego dzisiejsi autorzy medialni (i nie tylko oni, niestety) nie stosują pojęcia „konkubinat”, zastępując je „związkiem” a to „partnerskim”, a to „nieformalnym”, a to „wspólnym zamieszkaniem” (kalka językowa „konkubinatu”), a to rozczulając się, że jakieś dwie osoby nawet od dłuższego już czasu „są razem”? Dlaczego nie słyszy się już także nawet o owym niepoczciwym przemieszkiwaniu „na kocią łapę”?
Z tych samych powodów, o jakich wyżej. Otóż „konkubinat”, jak i „panna”, „kawaler”, czy „małżeństwo” jest wyrazem dawnym, posiadającym utrwalone i wyraźne znaczenie; w przypadku „konkubinatu” jednoznacznie pejoratywne. A przecież „nowocześni dorośli ludzie” nie chcą „żyć w niewoli znaczeń”, ani słuchać niczyich nagan, zwłaszcza wtedy, gdy właśnie „dążą do szczęścia”.
Zauważmy, że te dwa-trzy pokolenia temu owa „kocia łapa” pełniła tę samą zniekształcającą język funkcję, co dzisiaj „związek partnerski heteroseksualny” lub „wspólne zamieszkanie”. Te dzisiejsze stanowcze określenia mają implikować, że rzecz dotyczy ludzi już dorosłych, życiowo ustabilizowanych i że „tak ma być już zawsze”. Natomiast termin „żyć na kocią łapę” obejmował raczej młodzież, często studencką, więc implikował tymczasowość bieżącej sytuacji, zatem i sugestię co do wydoroślenia obojga młodych konkubentów, na co dowodem będzie nareszcie zawarcie przez nich ślubu, i to raczej kościelnego-sakramentalnego – jeszcze wtedy.
Z „konkubinatem” związane są co najmniej dwie medialne pułapki (na jakie wskazuje także Goworzycki). Mamy oto małżeństwo sakramentalne-katolickie, mamy uznawane li tylko na gruncie prawa państwowego małżeństwo cywilne, no i wreszcie ten „związek partnerski” mający być czymś trzecim, czyli czymś innym niż dwa wyżej wymienione. Przypomnijcie sobie, jak to pewnego razu owi sejmowi uszczęśliwiacze ludzkości, nie pytając najwidoczniej o zdanie owych partnerów-konkubentów, ruszyli do „legalizowania związków partnerskich” (heteroseksualnych, a jakże), nie pomni na to, że tu cała rzecz opiera się na braku jakichkolwiek formalności, i przede wszystkiem na braku jakichkolwiek zobowiązań czynionych nawzajem pomiędzy konkubentami, mężczyzną i kobietą, z jakich miałby ich rozliczać czynnik zewnętrzny wobec ich „związku”, czy to kościelny, czy państwowy. Jak liberalizm, to na całego!
No bo jeśli para konkubentów sama z siebie chciała by się nawzajem „wiązać”, to przecież w każdej chwili mogłaby zawrzeć „ślub cywilny” – w oczach państwa – lub zalegalizować nareszcie swój „związek” przed Bogiem i Kościołem przystępując po uprzedniej Spowiedzi do Sakramentu Małżeństwa. Ci ludzie przecież doskonale wiedzą o tych możliwościach.
Dodajmy jeszcze, iż sejmowi uszczęśliwiacze kierowali się zwłaszcza spostrzeżeniem, że wszelako w owych konkubinatach także rodzą się i wychowują dzieci, że więc status „cywilny” jeśli już nie rodziców, to przynajmniej tych dzieci powinien być jakoś „uregulowany” przez państwo. Dziecko wszakże musi być czyjeś, skoro „rodzice żyją i są (władzom) znani”. Lecz czy oboje? Co poniektóra „panna z dzieckiem” – o jakiej dalej – nie ma wszakże pewności co do ojcostwa swego własnego dziecka. Tak bywało i dawniej…
Druga medialna pułapka nazywała się, i to z jak wielką przez niektórych okazywaną iście szatańską satysfakcją, „przemocą w rodzinie”, co należało odczytywać, że w katolickim małżeństwie sakramentalnym. Gdy ktoś się wziął za badanie zagadnienia, okazało się, że tu i owdzie przemoc występuje, owszem, ale nie w żadnym tam małżeństwie (tu może troszkę), lecz właśnie w konkubinacie. Odtąd sprawa ucichła. Widocznie tym ludziom, co tak bardzo gorszą się przemocą występującą w obcych cudzych czterech ścianach, jeszcze bardziej zależy na podtrzymywaniu i propagowaniu konkubinatu, więc nie chcą oni denuncjować tej „instytucji” jako w rzeczy samej opresyjnej.
Dzieci żyjące pod opieką „konkubinatu”. Dziecko obojga konkubentów. Dziecko jednego z konkubentów, zwykle kobiety. Jedno dziecko obojga konkubentów, a drugie już tylko jej… I tak dalej. Kombinacji jest wiele. Nie rozwijamy tu tego tematu.
Wyżej wspomniano o przemocy, opresji, agresji. Także te wyrazy – ich pola znaczeniowe – stoją dziś do góry nogami. Oto scenka z pewnej katolickiej świątyni w samym środku Warszawy:
Dopiero co skończyło się rodzicielskie z udziałem dzieci spotkanie przedkomunijne. Dwie młode kobiety-matki głośno o czymś wewnątrz kościoła rozprawiają. Mężczyzna oczekujący na mające się niebawem rozpocząć nabożeństwo daje im z odległości kilku metrów znak poprzez położenie palca na ustach – prosimy o ciszę. A one dalej swoje, jak nieposłuszne dzieciary. Mężczyzna po dłuższej chwili podchodzi do nich i tym razem w spokojnych słowach prosi z pojednawczym uśmiechem o to samo, czyli o ciszę. „Ależ jaki pan jest agresywny!!!” – słyszy on w odpowiedzi.
Nawet nie „namolny”, „uparty”, „nudny”, „powtarzający się”, bo ludzi tak akurat zaklasyfikowanych dziś jeszcze się nie przeznacza aż „do odstrzału”; ale „agresywnego” można od razu, z marszu, bez procesu, zastrzelić jak… no właśnie. Nie „jak psa”, bo tym sposobem narusza się prawa owej dzisiejszej w rzeczy samej pseudo-ekologii. Niech będzie, że… „jak mężczyznę”.
Doprawdy, nasi Czcigodni, Drodzy, Umiłowani, Świętej Pamięci Rodzice zapewne nie zdawali sobie sprawy, jak wielkiego aktu właśnie „agresji” przeciwko wszech-bliźnim dokonali już tylko wydając nas na ten Boży Świat. A działo się to przecież w PRL-u i w tamtym jeszcze pokoleniu… przedwojennym.
Dziś natomiast – wszystko jest „agresją”, a przynajmniej „przemocą symboliczną” (ten paluszek na ustach – ciii-cho). Trzeba atoli mieć w pamięci, że na co dzień spotkać można ludzi, którzy tak… nie uważają, o nie (bo do „uważania” potrzeba rozumu), lecz którzy tak właśnie… czują (a do tego rozumu nie potrzeba).
c.d.n.
Marcin Drewicz, październik 2019
Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!