Felietony

WŁAŚCIWA MIARA WIELKOŚCI

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!

Czy wielkość Polski ma się mierzyć np. rozległością jej granic? Nie popadajmy w obsesję, ani w przesadę – jak w innych ważkich kwestiach doczesnych: „rozmiar”, owszem, liczy się, ale bynajmniej nie decyduje o wszystkim. Wszak tego akurat nasze dzieje dobitnie dowiodły, że możliwa jest mocarstwowość bez imperializmu; że możliwa jest ekspansja bez militarnego podboju – drogą atrakcji cywilizacyjnej.

 

 

Marzenie o Wielkiej Polsce nie jest bynajmniej oznaką oderwania od rzeczywistości czy symptomem chorobliwej megalomanii; nie jest ani anachronizmem, ani abstrakcjonizmem, ani pozbawioną realnego desygnatu figurą literacką – wręcz przeciwnie: pozostaje palącą koniecznością chwili, kategorycznym imperatywem realizmu politycznego i wciąż jeszcze realnym, chwała Bogu, horyzontem praktycznego działania polskich państwowców. Nie ma bowiem alternatywy – ani w historii, ani we współczesnych realiach – jeśli chcemy pozostać sobą. Jeśli pragniemy zachować moralne prawo do powoływania się na tę promesę cywilizacyjną, którą Polska otrzymała 1050 lat temu i którą poprzednie pokolenia ze zmiennym szczęściem zdołały dla nas zachować.

 

Każdy „mały projekt” w rodzaju Księstwa Warszawskiego, Królestwa Kongresowego, II, III czy IV Rzeczypospolitej – z góry skazanych na niesamodzielność polityczną i urzędowo praktykujących abnegację ideową (walkę z tradycją narodową i katolicką) – oznaczał zawsze pełna konformizację względem zewnętrznych patronów na Wschodzie czy na Zachodzie. I każda następna realizacja tego modelu zawsze stoczyć się musi do rangi kadłubowego, programowo niesamowystarczalnego, moralnie wydrążonego kadłubka – jakiegoś Generalnego Gubernatorstwa, PRL-u czy Post-PRL-u – bezkarnie eksploatowanego i terroryzowanego przez aktualnych „sojuszników”. Przy czym skutecznych narzędzi egzekwowania lojalności nigdy nie brakuje – od kacetów i koncłagrów po łagodniejsze, polit-poprawne środki perswazji stosowane w systemach biurokratycznego i korporacyjnego zniewolenia.

 

Wszak jeśli nawet nieodrobione do końca zostaną lekcje dawniejszej historii, to przecież aktualne doświadczenia naszych pokoleń z bolesną dobitnością unaoczniają tę oczywistość: zaiste Polonia musi być „Magna”, jeśli w ogóle ma istnieć. Musimy zatem sięgnąć po suwerenność – polityczną, finansową, kulturową – aby z czasem odzyskać wielkość, tj. pełnię naszej najlepszej formy dziejowej. Żeby np. wizja gospodarczego i kulturowego powrotu Polski na Międzymorze, w charakterze lidera regionu, mogła się kiedykolwiek w przyszłości konkretyzować – jakże wiele trzeba jeszcze uczynić dla konsolidacji tego obszaru, który wykroili nam zbrodniarze wojenni Stalin i Roosevelt. Akurat na tych łamach darujmy sobie szerszą w tej sprawie argumentację. Zapytajmy jednak o kryteria, o instrumenty i skalę pomiaru owej „wielkości”.

 

Czy chodzi o geograficznie określone terytorium? Ależ oczywiście, trzeba je mieć – i w dodatku jeszcze zachować nad nim kontrolę. Nie daj Bóg, byśmy jeszcze kiedykolwiek mieli kontentować się suwerennością na poziomie drugiego piętra hotelu Lambert czy Rubens. Po utracie Wilna i Lwowa pod żadnym pozorem nie możemy sobie pozwolić na utratę Wrocławia i Szczecina – co wcale nie jest dziś tak oczywiste. Ale czy istotna wielkość Polski ma się mierzyć np. długością jej granic? Nie popadajmy w obsesję, ani w przesadę – jak w innych ważkich kwestiach doczesnych: „rozmiar”, owszem, liczy się, ale bynajmniej nie decyduje o wszystkim. Wszak tego akurat nasze dzieje dobitnie dowiodły, że możliwa jest mocarstwowość bez imperializmu; że możliwa jest ekspansja bez militarnego podboju – drogą atrakcji cywilizacyjnej.

 

Bywały wszak wieki, gdy właśnie ta magnetyczna siła Korony Królestwa Polskiego przyciągała okoliczne ziemie i przesądzała o trwałej polonizacji sąsiedzkich elit. Przez długi czas kardynalne wartości: Wiara, rodzina i własność były tu bardziej bezpieczne, niż gdziekolwiek indziej. Litewscy bojarzy i miasta pruskie, Żydzi i uchodźcy z ogarniętej rewolucją protestancką Europy Zachodniej – dla nich wszystkich Korona Królestwa Polskiego miała najwyraźniej dość uroku, by z Nią wiązać nadzieje na przyszłość. Co zresztą wcale nie oznacza, że miary przyszłej wielkości należy dziś szukać w liczbie podań o nadanie obywatelstwa składanych w polskich urzędach. To akurat żaden miernik – w czasach, gdy system socjalistycznych obietnic bez zobowiązań inspiruje, owszem, masowe migracje uchodźców-nachodźców. Na szczęście nie całkiem osłabła u nas świadomości, że gwarantowanie apanaży bez oczekiwania jakiejkolwiek lojalności – to system autodestrukcyjny, wręcz samobójczy.

 

Ale przecież eurokołchozowe reguły gry obowiązują i w naszym, polskim „landzie” – nie ma żadnej prawnej polisy ubezpieczającej od fatalnych wypadków, których świadkami jesteśmy już na tak poważną skalę w Europie Zachodniej. Czyż zatem skrępowana takim gorsetem ustrojowym Polska zdoła jeszcze kiedykolwiek przejawić taką jak przed wiekami siłę przyciągania? Na pewno nie dokona tego jako „demokratyczna republika ludowa” – to nie jest kształt ustrojowy, za który warto oddać życie. A wszak to ostatnie – tzn. zaangażowany patriotyzm – jest koniec końców kluczowym czynnikiem państwowotwórczym. A któż z nas chciałby umierać za sędziego Rzeplińskiego i grono jego kilkanaściorga koleżanek i kolegów w pociesznych czapkach? Z czego przy okazji wynika, że miarą wielkości Polski nie jest również ścisłość odwzorowania „republikańskich” wzorców wypracowanych w lożach Paryża czy Londynu.

 

Nie możemy w nieskończoność akceptować stanu post-peerelowskiego prowizorium ustrojowego – kultywowania reliktów moskiewskiego sowietyzmu z jednoczesną inwazją nachalnego euro-sowietyzmu i Pax Americana – razem z ich bezczelną polit-poprawnością, która stare zakusy rewolucyjne maskuje nowymi frazesami: „zrównoważonego rozwoju”, „globalnego ocieplenia”, „ekologizmu”, „genderyzmu” etc. Jeśli mamy przedłużyć swój państwowy byt, bez którego wszak trudno marzyć o spełnianiu jakiejkolwiek misji – nie powinniśmy kontentować się nędzną podróbką –„produktem Polsko-podobnym”. Nie ma bowiem żadnych obiektywnych przesłanek, poza politycznymi właśnie, by warunki życia nad Wisłą były trwale gorsze od tych, które znajdują Polacy nad Tamizą, Renem, czy nad Wielkimi Jeziorami.

 

Musimy zatem wrócić do istotnych źródeł naszej cywilizacji. Nie stanowi ich sam porządek polityczny – nie decyduje ostatecznie ani siła militarna, ani zasięg terytorialny, ani lokalna specyfika topograficzna i klimatyczna, ani ludzkie prawo stanowione, ani żadne „umowy społeczne”, ani mityczne „cnoty republikańskie”, ani zredukowane do plemiennej solidarności tradycje narodowe, ani zaawansowanie technologiczne, ani wola charyzmatycznego przywódcy. Żadna tak po świecku ukonstytuowana wspólnota, z jej po ludzku określonymi zasadami nie stworzy niczego godnego tej tradycji, do której odsyła czytelnika dumny tytuł: „Magna Polonia”. Czegóż więc trzeba, by te wielkie słowa mogły stawać się ciałem?

 

Otóż niezbędny jest do tego prawdziwy generator naszej cywilizacji: Kościół katolicki – z Jego dwiema fundamentalnymi zasadami: rozdziału władzy świeckiej i duchownej (uwaga: nie mylić z masońskim „rozdziałem kościoła od państwa”), i etyką bezwzględną (w odróżnieniu od etyki sytuacyjnej, np. talmudycznej czy konfucjańskiej). Żaden inny krąg cywilizacyjny nie poznał tych „wynalazków” – nota bene dokonanych przez samego Zbawiciela (w przypowieści o miłosiernym Samarytaninie i w wersecie o denarze). To są istotne i jedyne źródła integralnego personalizmu – bez którego z kolei nie ma mowy o najpiękniejszych kwiatach i owocach naszej cywilizacji – jak choćby życie uniwersyteckie (sic), czy indywidualna przedsiębiorczość (sic, sic). Pięknych ilustracji tej tezy dostarczają pod dostatkiem całe nasze dzieje. Dostarczają również przejmujących przykładów działań, których intencją było odcięcie Polaków od państwo- i cywilizacjo-twórczego wpływu Tradycji katolickiej – ze skutkiem nieodmiennie tragicznym.

 

Na przyszłość nie wystarczy więc, by Kościół obecny był naszym życiu narodowym tylko od święta, niczym szacowny mebel pod dziadkach – trzymany w kącie, może nawet z pewnym sentymentem, ale jako relikt nieaktualnej już przeszłości. Jeśli ma w pełni skutecznie i pożytecznie promieniować na ustrojowy kształt naszego państwa (obronności i gospodarki nie wyłączając, sic!), ten „Generator” zajmować ma miejsce centralne – jeśli, ma się rozumieć, nie na żarty i nie tylko sentymentalnie wyrażamy tęsknotę za Wielką Polską.

 

 

Grzegorz Braun

Podoba Ci się to co robimy? Wesprzyj projekt Magna Polonia!